Nellie Bly – 10 dni w domu dla obłąkanych

Jakiś czas temu trafiłem na newsa o Nellie Bly, młodej dziennikarce, która na zlecenie swojego wydawcy, Josepha Pulitzera, udała się – pod przykrywką – na wyspę Blackwell, do domu dla wariatów. Kobieta miała sprawdzić, w jakich warunkach trzymani są chorzy. I czy faktycznie są chorzy. Opowieść, którą chciałbym Wam przedstawić, oparta jest na faktach i bazuje na zapiskach dziennikarki, najpierw opublikowanych na łamach New York World, a potem także w formie dziennika zatytułowanego Ten days in a Mad-House.

Historia została przeze mnie zmodyfikowana. Czasem coś dopisałem lub zmieniłem kolejność niektórych wydarzeń, by utrzymać napięcie. Wydźwięk i sens pozostaje jednak zgodny z oryginałem.

Jeśli chcesz, możesz ocenić tę historię na Lubimy Czytać: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/5109004/10-dni-w-domu-dla-oblakanych


Odcinek 1 – Kim jesteś, Nellie?

Za moimi plecami, na lichych ławeczkach bez oparcia, zbitych z trzech kawałków drewna, siedziało kilkadziesiąt osób. Rozmawiali ze sobą, starając się przekrzyczeć sąsiadów. W głosach widzów tego jakże nagłośnionego przedstawienia, bo po prawdzie każdy tak medialny proces jest swego rodzaju spektaklem, dało się wyczuć zniecierpliwienie mieszające się z ciekawością.

Kolejnych kilkunastu gapiów, dla których brakło miejsc siedzących, ustawiło się pod ścianą i przy na wpół otwartych drzwiach. Zza nich zaś dobiegał gwar kolejnych dziesiątek, jeśli nie setek rozmów, prowadzonych w wielu niezrozumiałych dla mnie językach. Kiedy wchodziłam na salę sądową, mijałam tamtych zaniedbanych ludzi. Imigrantów, przybywających do miasta z Europy, z nadzieją na lepsze życie. Lecz tutaj spotkała ich wyłącznie niesprawiedliwość. Dlatego czekali na swoją kolej. Na sposobność wytłumaczenia się przed obliczem sądu. Opowiedzenia swojej historii.

Wszyscy zgromadzeni na sali z chorobliwą wręcz ciekawością wpatrywali się w moją skromną osobę. Chcieli zobaczyć, kim jest obłąkana dziewczyna, o której mówi całe miasto. I czy sąd wyśle ją z powrotem na wyspę Blackwell?

Sala sądowa buzowała. Napięcie wzmogło się jeszcze, kiedy otworzyły się drzwi gabinetu sędziego i do środka, ciężkim krokiem wszedł pięćdziesięciopięcioletni gruby, łysiejący mężczyzna w czarnej todze i białej koszuli. Pod jego szyją zauważyłam krzywo przewiązaną muszkę. Sędzia musiał być wdowcem, albo kawalerem.

Podszedł do stolika, usiadł i z impetem począł uderzać w drewnianą podstawkę.

— Cisza! Proszę o ciszę!

Ludzie zamilkli. Sędzia skupił na sobie uwagę wszystkich zgromadzonych. Poprawił ubranie, chrząknął pod nosem zadowolony i przedstawił się.

— Jestem sędzia Becker. — zagrzmiał tubalnie. Zerknął na notatki, leżące teraz przed nim. — Sprawa numer jedenaście. Stan Nowy Jork kontra… — Zawiesił głos. Przewertował kartki w poszukiwaniu szczegółów. — Panna Nellie Brown. Pacjentka szpitala dla wariatów na wyspie Blackwell. — Ciągnął zadowolony. — Sąd orzekać będzie o jej poczytalności. Czy panna Brown jest obecna? — Rozejrzał się po sali. Wreszcie jego spojrzenie spoczęło na mojej uśmiechniętej twarzy.

Na widowni znów zaczęły się szepty, szemrania. Ktoś półgłosem stwierdził, że mnie poznaje. Ktoś inny, jakaś starsza kobieta z końca sali, zapewne stojąca nieopodal drzwi, zawołała, że powinno się mnie zamknąć. Ale nic sobie z tego nie robiłam. Wstałam, dumnie unosząc głowę i patrząc bez strachu w oczy sędziego.

— Tak, wysoki sądzie. Jestem obecna. Chociaż chciałabym coś sprostować. W moich dokumentach widnieje nazwisko Cochran. Elizabeth Jane Cochran.

Zaraz potem ktoś się zaśmiał.

— Nieźle się zaczyna — skomentował strażnik, stojący tuż obok sędziego Beckera.

Sędzia spojrzał na niego ze złością. A potem, na wszelki wypadek, ponownie uderzył młotkiem w podstawkę.

— Porzuciłam je kiedy zaczynałam pracę jako korespondentka w Pittsburgh Dispatch. — Wyjaśniłam. — Wtedy też przyjęłam nową tożsamość.
— Więc jak mam się do pani zwracać? — Sędzia zapytał najuprzejmiej, jak tylko potrafił. Starał się być obiektywny, za co byłam mu wdzięczna.
— Nellie Bly. — Odparłam.

Mężczyzna raz jeszcze zatopił się w policyjnym raporcie.

— Bly? Więc dlaczego w dokumentach widnieje nazwisko… Brown? To kolejny pseudonim?

Uśmiechnęłam się. Zdawałam sobie sprawę, że całe to zamieszanie z moją tożsamością nie świadczy dobrze o mojej poczytalności.

— Tak. Ale to pomysł pana Pulitzera. Pozwoli wysoki sąd, że zacznę do początku?

Sędzia Becker rozsiadł się wygodnie na drewnianym krześle.

— Proszę. — Uniósł rękę, dając mi sposobność opowiedzenia historii, w którą dotychczas nikt inny nie chciał uwierzyć.
— Wszystko zaczęło się od spotkania z panem Josephem Pulitzerem. To na jego zlecenie trafiłam do domu dla obłąkanych.

Zdecydowałem się dołączyć do grona autorów na portalach Patronite i Suppi. To platformy, w których fani mogą wspierać swoich ulubionych twórców. Finansowo, rzecz jasna. Już teraz możesz przejść na Patronite, gdzie poznasz moje motywy (klik) i będziesz mógł wspierać mnie cyklicznie. A jeśli nie chcesz robić tego tak oficjalnie, możesz wesprzeć mnie anonimowo i jednorazowo, bez zakładania konta. W Suppi (klik).

Środkiem alei Park Row przejechał tramwaj. Zatrzymał się tuż przed siedzibą redakcji New York World. Z jego wnętrza, wprost na ulicę, po której właśnie przejeżdżał samochód ciągnięty przez konia, wylało się morze ludzi. Na chodniku zrobiło się tłoczno. Część osób zmierzała tam, gdzie ja. Do budynku redakcji. Pozwoliłam im wejść. Czekałam kilka chwil, licząc, że wewnątrz zrobi się luźniej. Patrzyłam na mosiężną klamkę i zastanawiałam się, dlaczego pan Pulitzer zaprosił mnie do Nowego Jorku.

W liście od niego przeczytałam, że usłyszał o przykrościach, jakie spotkały mnie w redakcji poprzedniej gazety. Jeśli wierzyć szczerości jego motywów, nadarzyła się okazja, bym mogła pracować z kimś, kto potrafi docenić talent, niezależnie od płci czy wieku. Miałam nadzieję, że pan Pulitzer nie każe mi pisać o modzie, społeczeństwie czy ogrodzie. Tego oczekiwał ode mnie poprzedni wydawca, a ja mając dość szufladkowania mnie tylko dlatego, że jestem kobietą, rzuciłam pracę. Na Boga, nie wiem dlaczego mężczyźni myślą, że przedstawicielka płci pięknej nie potrafi pisać o biznesie czy problemach społecznych.

Wreszcie zdecydowałam się wejść. Pchnęłam masywne, drewniane drzwi. Z trudem rozwarłam je na kilkanaście centymetrów i wślizgnęłam się od środka. Huknęły zaraz za mną. To irytujące, kiedy dociera do mnie, że czasem nie sposób obyć się bez silnej, męskiej ręki.

Wewnątrz było tłoczno i głośno, jak na dworcu kolejowym. Wiedziałam, gdzie mam się udać, nie byłam tylko pewna, jak mam się przedostać na drugą stronę, na schody, prowadzące na piętro, gdzie znajdowało się biuro wydawcy. Z lekką odrazą patrzyłam na mężczyzn w tanich garniturach i niemodnych już kapeluszach. Świat mediów pełen jest mężczyzn, przekonanych o swojej wyższości. W holu aż kipiało od testosteronu. Robiło mi się od tego niedobrze. Choć nie mogłam być pewna, czy to nie woń potu, unosząca się w powietrzu, bo kiedy zrobiłam ledwie kilka kroków po posadzce, wstrzymałam oddech. Wielu z pracowników redakcji, zapewne przez nawał obowiązków, nie miało okazji zażywać kąpieli odpowiednio często.

Mozolnie przeciskałam się między większymi i mniejszymi dziennikarzami.

— Przepraszam — odezwał się jeden z nich. Spojrzał na mnie badawczo, choć gdzieś tam z tyłu dostrzegłam także nutę niedowierzania, być może protekcjonalizmu? — Nie zgubiła panienka drogi?

Zaprzeczyłam i kontynuowałam spacer pomiędzy otaczającymi mnie samcami. Słyszałam, jak kilkoro młodszych, zapewne aspirujących dziennikarzy, śmieje się. Obserwowali mnie, musieli zastanawiać się, czego tam szukam. Widać nie znali mojej twarzy, mojego portfolio. Nie wiedzieli, kim jestem. I jak niekorzystnie na ich karierach może odbić się taka ignorancja. Po kilku minutach walki, z której mężczyźni zapewne nawet nie zdawali sobie sprawy, nie zauważyli bowiem wątłej niewiasty, próbującej przedostać się z jednej strony westybulu na drugą, stanęłam u progu schodów. Poprawiłam suknię i westchnęłam z irytacją. Rzuciłam jeszcze spojrzenie pełne jadu stażystom, którzy nie mieli zamiaru spoważnieć, i ruszyłam w górę, do gabinetu pana Pulitzera.

Zapukałam do drzwi jego biura. Był ranek dwudziestego drugiego września. Moje życie miało się zmienić.

— Proszę. — Zza drzwi usłyszałam niski, męski głos.

Uchyliłam je i niepewnie weszłam do środka. Czułam się jak nowicjuszka, a przecież byłam doświadczoną reporterką, która miała za sobą chociażby podróż do Meksyku.

— Pani Cochran. — Pan Pulitzer podszedł do mnie i pochylił się nad moją dłonią, chcąc ją ucałować. — Pani pozwoli…
— Bly. Nellie Bly. — Zawiesiłam głos, niedowierzając w to, co zaraz miało się stać. — Tamtego nazwiska już nie używam. — Wyrwałam rękę. Poczułam narastające oburzenie. — Uścisk w zupełności wystarczy.
— Pani wybaczy. Konwenans. — Redaktor chrząknął i wyprostował się. — To niefortunne, że zmusili panią do przywdziania pseudonimu.

Zaprosił mnie do środka i zamknął za mną drzwi.

— Nie to było najgorsze — odparłam lekko, chcąc dać mu do zrozumienia, że nie jest to dla mnie czymś istotnym. — Mogę? — Wskazałam na krzesło.
— Tak, tak. Proszę. — Pan Pulitzer obszedł gabinet i zajął miejsce za biurkiem.
— Więc? Co to za sprawa? — Zapytałam z nutą niecierpliwości w głosie. Nie chciałam sprawiać wrażenia zajętej, nie mogłam jednak powstrzymać ciekawości.

Moja postawa rozbawiła redaktora.

— To prawda, co o pani mówią.

Zbił mnie tym z pantałyku.

— A co o mnie mówią? I kto? — Tym razem w moim pytaniu przebijała się pretensja. Nie przepadałam za takimi stwierdzeniami, uważałam, że to sposób mężczyzn na umniejszanie znaczenia pracy kobiet.
— Koledzy po fachu. Mówią, że pani warsztat dorównuje jej dosadności.

Prychnęłam oburzona. Tak naprawdę nie czułam irytacji, ale chciałam okazać sprzeciw, by nie wydać się słabą.

— Lepiej niech mi pan powie, co to za sprawa, której miałabym się podjąć. Po wcześniejszych publikacjach, które u was widziałam, zakładam, że nie chodzi o analizę zachowań grupy matek, zamieszkujących obrzeża Nowego Jorku?

Pan Pulitzer zaśmiał się pod nosem.

— Nie, nie chcemy porad dla gospodyń. Na to mogą pozwolić sobie małe tytuły… Z południa. — Zażartował.

Musiał wiedzieć, do czego zmuszał mnie wydawca w Pittsburghu. — My mamy temat godny kogoś z takim doświadczeniem, jak pani.

Nachyliłam się nad biurkiem. Ciekawość zżerała mnie od środka.

— Zamieniam się w słuch.

Jednak mężczyzna, miast kontynuować, wstał od biurka i podszedł do stolika pod ścianą.

— Napije się pani czegoś? — Odkorkował butelkę whisky i nalał sobie szklankę.

Podziękowałam.

— Jak pani chce. — Wziął spory łyk. — Zapewne zauważyła pani, jak duży problem mamy tutaj z imigrantami. I z jaką niechęcią są oni witani w mieście.
— Mówi pan o niechęci wśród mieszkańców czy przedstawicieli władzy?

Wydawca zabrał szklankę i na powrót spoczął przy biurku. Usiadł i westchnął. Widać temat, który chciał podjąć był dla niego w jakiś sposób trudny.

— Jeszcze dwa, może trzy lata temu mówiłbym o władzy. Ale już teraz zauważam, że zaczyna to znajdywać odzwierciedlenie w społeczeństwie.
— Mam napisać o problemie rasizmu wśród decydentów Nowego Jorku? Ostoi Demokratów? — Zagrzmiałam. — Pan raczy żartować.
— Blisko. Ale… — Redaktor zawiesił głos. — Może inaczej. Wie pani, czym jest, a raczej czym stała się wyspa Blackwell?
— Moja znajomość topografii tego miasta… ogranicza się do umiejętności zlokalizowania Central Parku. I rzecz jasna waszej redakcji. — Odparłam wymijająco. Nie lubiłam, kiedy ktoś demaskował u mnie braki w wiedzy.
— Wyspę Blackwell położoną na East River wykupiliśmy za 32 tysiące dolarów w 1828 roku. Wydaje mi się, że początkowo władze miały inne zamiary względem tej inwestycji, ale skończyło się na zbudowaniu kilku placówek, że się tak wyrażę — tutaj podkreślił z emfazą — medycznych. — Zaraz potem wrócił do normalnego tonu. — W tym szpitala dla umysłowo chorych.
— Rozumiem. Mimo wszystko nadal nie wiem, dlaczego pan mnie tu wezwał.
— Zależy mi, żeby ktoś wybrał się na tę wyspę. I opisał, jak wygląda opieka nad pacjentami placówki.
— Dziennikarzy zapewne tam nie wpuszczają? — Wyprostowałam się na krześle.
— Nie. Będzie musiała pani dostać się do środka, najlepiej w charakterze pacjentki i opisać, najobiektywniej jak się da, panujące tam zwyczaje. — Zawiesił głos. Zaczynało mnie denerwować to budowanie napięcia. — Chciałbym, żeby dobrze mnie pani zrozumiała. Nie zależy nam na robieniu sensacji. Proszę, żeby opisała pani stan faktyczny. Liczy się wyłącznie prawda.

— Tego — podkreśliłam — mogę się podjąć.

Uśmiechnęłam się, kiedy pan Pulitzer wreszcie wykrztusił z siebie, o co chodzi. Właściwie niemal trząsłam się z ekscytacji.

— Martwi mnie tylko ten pani chroniczny uśmiech. — Wtrącił redaktor.

Z marszu spoważniałam.

— Widzi go pan po raz ostatni. Czy jest jakiś termin… Do kiedy mam wykonać zadanie?
— Kiedy tylko będzie pani gotowa. Proszę dać sobie czas.
— Została jeszcze jedna kwestia… — zaczęłam.
— Tak? — Joseph Pulitzer spojrzał na mnie dociekliwie.
— Jak… Jak mnie stamtąd wyciągnięcie? Wie pan, jak już zdobędę materiał?

Mężczyzna naparł plecami na krzesło i się zamyślił. Począł kręcić wąsem.

— Nie wiem. — Burknął cicho. — Ale wydaje mi się, że wydostaniemy panią, kiedy tylko powiemy, kim pani jest i w jakim celu udawała pani obłąkanie. Zakładam, że to nie będzie trudne.

Teraz wiedziałam, gdzie tkwi haczyk. Ale nie wystraszył mnie tym brakiem planu. Wstałam z animuszem.

— Dobrze. Zrobię wszystko, co w mojej mocy. — Podałam dłoń redaktorowi. Uścisnął ją mocno.

Zrobiłam kilka kroków w stronę wyjścia.

— Niech pani zaczeka — zawołał.

Szybko wstał, podbiegł do drzwi i otworzył je. Jak gdybym sama nie mogła tego zrobić.

— Proszę przedstawiać się jako Nellie Brown. Dzięki temu nie będzie pani miała problemu z reagowaniem na obce imię, a inicjały pozostaną te same. W razie konieczności będzie nam prościej do pani dotrzeć. I proszę zastanowić się nad historią, którą będzie pani opowiadać pielęgniarkom, pacjentom i lekarzom.
— Nellie Brown — powtórzyłam pod nosem. — Dziękuję i do widzenia.

Wyszłam na korytarz, a potem dalej między tłum w holu budynku redakcji. Stanęłam na stopniu i tupnęłam nogą w przedostatni schodek. Mężczyźni zamilkli, spojrzeli na mnie i rozstąpili się niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. Mijałam ich pewnym krokiem, a oni zerkali na mnie z ciekawością.

Znów znalazłam się na zewnątrz. Patrzyłam ślepo w twarze imigrantów, przelewających się ulicami Nowego Jorku. Biegali za swoimi sprawami, licząc, że ma to jakieś znaczenie. Że ktoś w tej przeklętej metropolii się nimi przejmuje. I ja także skupiłam się na myśli która teraz zaprzątała moją głowę.

— Czy będę w stanie znaleźć w sobie odwagę, by wykonać tak absurdalne zadanie? — pytałam siebie. — Czy będę potrafiła odpowiednio zdefiniować obłęd? I czy mogę żywić przekonanie, że potrafię udać obłąkaną przed lekarzami, którzy na co dzień stykają się z chorymi psychicznie?

W tamtej chwili nie wiedziałam, jak oszukać specjalistów, by nie odkryli, że jestem tam tylko po to, by robić notatki. Ale wierzyłam. Wierzyłam, że mogę. Pokładałam nadzieję w moich aktorskich umiejętnościach.
Zmierzałam ku przystankowi. Chciałam zaczekać na tramwaj, który zawiezie mnie wprost pod kamienicę, gdzie wynajmowałam mieszkanie.

— Czy będę w stanie wytrzymać cały tydzień na wyspie? — To i wiele innych pytań nie dawało mi spokoju. — Czy uda mi się wejść w świat tak chorobliwie ukrywany za ścianami szpitala, w którym największą i ostateczną władzę mają pielęgniarki w białych czepkach? Jak w ogóle mogę poznać tajemnice placówki, której zwyczaje są skrzętnie skrywane przed opinią publiczną?

Nie potrafiłam nie myśleć, przez co niemal przegapiłam tramwaj. Stanęłam na stopniu w ostatniej chwili.
W mojej głowie się kotłowało, ale musiałam wierzyć we własne umiejętności. Ostatecznie przeżyłam w Meksyku jako korespondentka, więc dlaczego nie miałabym poradzić sobie wśród tych biednych nieszczęśników, których zamknięto za murami szpitala dla wariatów.


Dwa kwadranse później dotarłam przed dom. Zniknęłam w ciemności wąskiej klatki schodowej. W torebce znalazłam klucze, których szczęk unosił się i odbijał echem od pustych ścian. Otworzyłam drzwi. Schowałam się w mieszkaniu. Wzięłam głębszy wdech. Stałam tak przez moment, a potem, niczym szalona osoba zaczęłam skakać i piszczeć ze szczęścia. Trwało to dobre kilka minut. Potem odzyskałam równowagę i kiedy się już uspokoiłam, wzięłam jeszcze jeden głębszy wdech.

— Spokojnie Nellie — powiedziałam do siebie. — To tylko kolejne zadanie. — Wypuściłam powietrze. — A teraz zastanów się, jak przygotować się do tej misji.

Przeszłam się po pokoju. Patrzyłam przez okno. Siadałam na krześle, potem na łóżku, po czym znów wstawałam. Moje kroki dudniły.

— W jaki sposób dostać się do szpitala? — pytałam samą siebie.

Mogłam odegrać scenkę w domu przyjaciół… Ale nie chciałam nikogo angażować w tak przykrą sprawę. Zresztą moi przyjaciele musieliby udawać ubóstwo. Bo tylko ubodzy mogli odesłać chorą do publicznej placówki. A ja nie znałam nikogo, komu się nie wiedzie.

— Mogłabym też trafić do szpitala dzięki opinii dwóch niezależnych, kompetentnych psychiatrów. — Stanęłam przed lustrem. Patrzyłam w swoje odbicie. — Nie, to chyba też nie wchodzi w grę. — Odparłam, prowadząc aż nazbyt dziwaczny wewnętrzny dialog. Żałowałam, że nie widzi tej sceny żaden lekarz, bo z miejsca zakwalifikowałby mnie do odwiedzin placówki na wyspie. Zaśmiałam się pod nosem. — Co jeszcze? Myśl, Nellie, myśl. — Powtarzałam. Cały proces myślowy na kilka chwil przerwał dźwięk policyjnej syreny. To bodaj największa wada mieszkania w mieście. Niekończący się hałas. I wtedy to do mnie dotarło. Wpadłam na pomysł idealny. — No tak! Mogę trafić do szpitala decyzją sądu policyjnego! Może gdybym udała ubogą. Albo imigrantkę! A najlepiej ubogą przybyszkę z dalekiego kraju, która doznała chwilowego zatracenia umysłu!

Usiadłam na krzesełku przed lustrem. Dosunęłam się do toaletki. Pamiętałam, że w opowieściach, o których czytałam w gazetach, chorzy psychicznie ciągle się gapią.

— Może jeśli będę starać się patrzeć bez mrugnięcia… — Pomyślałam. A zaraz potem westchnęłam zrezygnowana.

Nie wiedziałam, czy obłąkani faktycznie zachowują się w ten sposób… To mogła być wyłącznie wyobraźnia dziennikarzy. W całym moim życiu nigdy nie byłam nawet w pobliżu takiego nieszczęśnika. Jęknęłam z rozczarowania.

— A może to ja jestem obłąkana? — rzuciłam w przestrzeń, lecz wokół nie było nikogo, kto mógłby mi odpowiedzieć. — Skoro mam zamiar oszukać całą rzeszę ludzi, wmówić im, że postradałam rozum, to znaczy, że musi być ze mną coś nie w porządku.

Jak wątłą mogłam mieć nadzieję, że uda mi się nabrać kogokolwiek! Przecież nawet ci policyjni lekarze obcują z setkami takich osób. Wstałam z krzesła.

— Nie. Nie mogę tak myśleć. — skarciłam siebie. — Muszę wierzyć, że za kilka dni znajdę się na wyspie, zamknięta w celi z bandą szaleńców.

Nad ranem obudziło mnie nawoływanie gazeciarza. Przez moment wierciłam się w łóżku, by wreszcie zwlec się z materaca. Z trudem udałam się do łazienki. Wzięłam długą, gorącą kąpiel, potem umyłam zęby. Niemal nie przespałam nocy. Od zmierzchu zastanawiałam się, jak podpaść policji, jak dostać się przed sąd. I gdzieś około czwartej, kiedy nie mogłam być pewna, co jest jawą, a co snem, wpadł mi do głowy następny pomysł. Równie prosty, co genialny.

Uznałam, że najszybszym rozwiązaniem będzie odwiedzenie internatu dla kobiet. Wybrałam tymczasowy dom na Second Avenue 84.

Kiedy skończyłam poranne ablucje, zaczęłam się pakować. Do niedużej, podręcznej torby chowałam wyłącznie najpotrzebniejsze rzeczy. Wiedziałam, że nie mogę zabrać ze sobą wszystkiego. Uznałam, że dobrym pomysłem będzie opowiadać wszystkim o zgubionych bagażach. Wokół tego mogłam zacząć budować wiarygodną historię. Spakowałam więc notes i ołówek, bieliznę i suknię na przebranie. Wzięłam też kapelusz i szal. Spodziewałam się, że na wyspie może być chłodno.

Byłam niewyspana i głodna. I dzięki temu mogłam wydawać się prawdziwa. Gotowa.
Wzułam buty i wyszłam z mieszkania.