Nellie Bly – 10 dni w domu dla obłąkanych

Odcinek 5 – Droga do Bellevue

Sędzia Duffy, widząc moje niezadowolenie, kazał panu Bockertowi oddalić zuchwałego dziennikarza. Przeprosił mnie szczerze za całe to zamieszanie, a potem skupił całą swoją uwagę na pani Caine i lekarzu, który miał mi towarzyszyć w drodze do szpitala Bellevue.

— Niech mnie pan posłucha — skierował swoje słowa do medyka. — To dziewczę jest zagubione i wystraszone. Ale panna Brown z całą pewnością nie jest chora psychicznie. Proszę traktować ją jak moją rodzoną siostrę. Chcę, żeby był pan dla niej dobry. I proszę to przekazać także pracownikom szpitala. — Stwierdził stanowczo. 

Byłam mu wdzięczna za te słowa. Potem raz jeszcze spojrzał na panią Caine. 

— Czy na pewno nie mogłaby pani zatrzymać tej jakże uroczej młodej damy w waszym domu? Choć na kilka dni, do momentu wyjaśnienia całej sprawy?

Bałam się, że pani Caine zmieni zdanie. Że oprzytomnieje i stwierdzi, że to nie problem. Że zatrzyma mnie w domu tymczasowym, jeśli zapłacę za nocleg. Ale ku mojemu zadowoleniu odmówiła, wymawiając się troską o pozostałe kobiety.

— Nie mam zamiaru tam wracać! — dodałam, by utwierdzić sędziego w powziętej decyzji.

Mężczyzna jednak skierował swoje bystre spojrzenie ku mojej bladej twarzy.

— Proszę ją zbadać, doktorze — sędzia Duffy polecił lekarzowi, tracąc wiarę, że uda się mnie uchronić przed pobytem w szpitalu.

Ja natomiast bałam się, że powodzenie mojej misji się oddala.  Byłam przekonana, że mężczyzna w kitlu zaraz rozpozna mój blef. Zauważy coś w twarzy czy gestach.

— Pokaż język — powiedział poważnie.

Więc pokazałam. I zaraz schowałam go z powrotem.

— Pokaż, kiedy będę gotów. — Zirytował się. Ja natomiast zaśmiałam się w duchu.

— Nie chcę. — Odparłam zgodnie z prawdą. Bo przecież każdy zdrowy, dobrze wychowany człowiek ma prawo odmówić takiej prośbie.

— Panienka jest chora, a ja jestem lekarzem. Proszę pokazać język.

— Nie jestem chora. I nigdy nie byłam. Chcę tylko mój strój kąpielowy! — Oburzyłam się. Rzecz jasna nawiązywałam do bagaży, które rzekomo zaginęły. 

A potem, mimo wszystko, wystawiłam język. Mężczyzna pochylił się nade mną i przyglądał mi się z uwagą. Trudno było się nie uśmiechnąć, za co potem się skarciłam. Przecież obiecałam panu Pulitzerowi pozbyć się tego jakże pozytywnego nastawienia. Doktor jednak chyba nie zauważył uśmiechu, albo zdecydował się go zlekceważyć. Zmierzył mój puls, a potem posłuchał bicia serca. Nie miałam pojęcia, czy w ogóle owo bicie różni się czymś od tego, w jaki sposób pracuje serce osoby zdrowej na umyśle. Doktor kazał mi wreszcie wstrzymać oddech. Trwało to długo, bo kiedy wreszcie mogłam odetchnąć, zakręciło mi się w głowie. Zapewne do zawrotów przyczyniło się również kolejne badanie. Mężczyzna zdecydował się wypróbować wpływ światła na moje źrenice. Przystawił do mojej twarzy swoją dłoń i oddalał ją powoli, by zaraz potem stanąć tuż przy mnie z osobliwym narzędziem. Przystawił przyrząd do mojego oka i zerkał w nie, starając się odgadnąć, co mi jest. Rzecz jasna nie wiedziałam, jak też szaleństwo może wyglądać w oku, postanowiłam więc gapić się na wprost, starając się nie mrugać ani nie rozpraszać wszystkim, co działo się wokół.

— Brała panienka jakieś medykamenty? — zapytał wreszcie.

— Medykamenty? Nie wiem, czym są medykamenty — podkreśliłam.

— Coś musiała brać — pani Caine stwierdziła poważnie. — Kiedy pojawiła się w naszym domu jej źrenice były ogromne. I ani razu się nie zmieniły!

Doktor zamyślił się przez moment.

— Wydaje mi się, że mogła brać belladonnę.

Wtedy też, chyba po raz pierwszy w życiu, byłam wdzięczna za moją krótkowzroczność. To dzięki niej moje źrenice rozszerzały się nieco bardziej, niż u zdrowego człowieka. Pomyślałam również, że od teraz, zważywszy na fakt, że lekarz dobiera sobie fakty, jak mu się podoba, mogę być prawdomówna. A on i tak dopisze sobie tezę.

— Jestem krótkowidzem — odparłam. — Jestem w pełni zdrowa. Nigdy nie byłam chora, ani na ciele, ani na duchu czy umyśle. Nikt nie ma prawa mnie zatrzymywać. Chcę znaleźć moje bagaże! I przede wszystkim, chciałabym pójść do domu. Boli mnie głowa.

Lekarz zapisał to wszystko w swoim notesie, a potem spojrzał na mnie ze współczuciem.

— Zabiorę cię do domu, moje dziecko. Tak, jak prosił pan sędzia. — Spojrzał na sędziego Duffy’ego, wciąż towarzyszącego pani Caine. — Nic ci nie grozi.

Uspokoiłam się. Zaczynałam wierzyć we własne umiejętności. Tak naprawdę. Bo udało mi się przecież przekonać o mojej niepoczytalności sędziego, lekarza i cały tłum ludzi, przyglądających się rozprawie.

— Zabiorę panienkę na badanie, a potem osobiście odwiozę ją do domu. — Oświadczył doktor. Pożegnał się z panią Caine i sędzią, a potem wsiadł do powozu.

Nie zapomnę chwili, w której wyjechaliśmy na ulicę. Przed budynkiem tłoczył się tłum ludzi. Kiedy tylko zobaczyli powóz, w którym, jak zdążyli usłyszeć, znajduje się obłąkana osoba, oblegli nas. Lekarz dostrzegł, że podoba mi się zainteresowanie, jakim darzą mnie ludzie. Z jaką ciekawością przyglądają się mojej twarzy. Zasłonił więc małe okienko i poprosił, bym siedziała spokojnie.

Słyszałam dzieci, biegnące za nami. Wykrzykiwały najróżniejsze słowa, na ogół obraźliwe. Próbowały wspiąć się na powóz i zaglądać do środka. To było naprawdę interesujące przeżycie, choć podróż wydawała się nieco uciążliwa. Powóz był mniej wygodny, niż ten, którym miałam okazję przemieszczać się po Meksyku a woźnica jechał tak, jakby się bał, że ktoś nas dogoni.

Zdecydowałem się dołączyć do grona autorów na portalach Patronite i Suppi. To platformy, w których fani mogą wspierać swoich ulubionych twórców. Finansowo, rzecz jasna. Już teraz możesz przejść na Patronite, gdzie poznasz moje motywy (klik) i będziesz mógł wspierać mnie cyklicznie. A jeśli nie chcesz robić tego tak oficjalnie, możesz wesprzeć mnie anonimowo i jednorazowo, bez zakładania konta. W Suppi (klik).

Szpital Bellevue, do którego dotarliśmy po półgodzinnej przejażdżce, był trzecim przystankiem w drodze na wyspę Blackwell. Wiedziałam, że prawdziwy test dopiero przede mną. Że tam zostanę przebadana przez prawdziwych lekarzy psychiatrów. Że pielęgniarki będą mi się przyglądać dzień i noc. Ale skoro przekonałam o swojej chorobie sędziego i jednego lekarza, to dlaczego miałabym nie podołać i tym razem?

Z zamyślenia wyrwało mnie nagłe zatrzymanie powozu. Musiałam przytrzymać się kolana doktora, by nie spaść z tej jakże niewygodnej kanapy. Mężczyzna uśmiechnął się, przeprosił i wysiadł. Słyszałam, jak z kimś rozmawia.

— Ilu masz? — zapytał obcy głos.

— Tylko jedną. Na pawilon — odparł doktor.

Domyśliłam się, że chodzi o mnie. Zaraz potem w drzwiach powozu pojawił się mężczyzna o surowej twarzy. Wspiął się na pierwszy stopień, złapał mnie za przedramię i próbował siłą wyciągnąć z wozu. Jakbym miała stawiać opór. Lekarz, pamiętając prośbę sędziego i widząc moje zdziwienie, kazał mężczyźnie zostawić mnie w spokoju. Wyszłam samodzielnie. Wokół zgromadziło się już kilkanaście osób, zapewne pacjentów szpitala. Patrzyli na mnie z ciekawością. Ja zaś przeszłam obok nich z gracją królowej.

Zaprowadzono mnie do małego, ciemnego gabinetu, w którym czekało kilku mężczyzn. Zapewne medyków, bo każdy miał na sobie biały fartuch. Najstarszy, siedzący za biurkiem, a właściwie w jego centralnej pozycji, otworzył dużą księgę i zaczął zadawać pytania.

— Jak się nazywasz? Kim jesteś? Skąd pochodzisz? Gdzie są twoi krewni? Mówisz po angielsku? Pracowałaś już? 

Milczałam, bo po prawdzie denerwowało mnie ich podejście do pacjenta. Wtedy też, lekarz, który towarzyszył mi w drodze z sądu aż do szpitala, stwierdził, że nie ma sensu mnie wypytywać. On sporządził już cała dokumentację, a ja w jego opinii jestem zbyt szalona, bym mogła powiedzieć coś, co mogłoby mieć jakiekolwiek znaczenie.

Ucieszyłam się. Nie mogłam uwierzyć, że przekonanie lekarzy o chorobie będzie tak proste. Nie zadali sobie właściwie żadnego trudu. Jednak moje zadowolenie zgasił muskularny mężczyzna, ten sam, który wcześniej próbował siłą wyciągnąć mnie z karetki.

— Proszę zaprowadzić chorą na pawilon. — Rozkazał mu lekarz, siedzący za biurkiem. Zapewne ordynator tej placówki.

Pielęgniarz chwycił mnie tak mocno, że poczułam ból. Na moment zapomniałam o swojej roli.

— Jak śmiesz mnie dotykać? — odparłam zdenerwowana.

Mężczyzna rozluźnił uścisk, a ja wyrwałam rękę.

— Pójdę wyłącznie z tym człowiekiem. — Wskazałam na lekarza, który wciąż czuł wobec mnie jakąś powinność. Zobowiązał się przecież troszczyć o mnie. Zakładałam, że powtórzy słowa sędziego wszystkim pracownikom szpitala. Ale widać była to złudna nadzieja, bo kiedy tylko przeprowadził mnie przez szpitalne podwórze i odstawił do pawilonu, w którym przywitała nas jedna z pielęgniarek, stwierdził, że mam tam czekać na łódź. I zaczął się oddalać. 

Błagałam go, by tego nie robił. Chciałam pójść z nim. Ale on wymówił się obiadem i późniejszą koniecznością towarzyszenia innemu lekarzowi przy operacji. Widać był przekonany o mojej niepoczytalności i za wszelką cenę chciał się pozbyć problemu. Zdumiewało mnie, jak łatwo przyszło mi nabrać pracowników szpitala. Wtedy też usłyszałam czyjś krzyk dobiegający z zewnątrz. Przerażający. Przy całej mojej odwadze, poczułam chłód na myśl o zamknięciu mnie w małym pokoju z istotą, która faktycznie była szalona. Lekarz odwrócił się do mnie i chyba zauważył moje zdenerwowanie.

— Ale ci stolarze hałasują — zagadnął pielęgniarkę, próbując w ten sposób wyjaśnić odgłosy, dobiegające z podwórza. — Szpital się rozbudowuje. — Obrócił się w moją stronę. — To, co panienka słyszy, to lamenty budowlańców. 

— Proszę zabrać mnie ze sobą! — zawołałam za nim przerażona. — Ja nie chcę tu zostać.

— Niedługo wrócę — rzucił na odchodne. Liczył chyba, że w tak prosty sposób mnie uspokoi.

Zamknął za sobą drzwi. A ja stałam pośrodku zimnego, przestronnego korytarza, patrząc na zdumioną pielęgniarkę. Wreszcie znalazłam się w zakładzie dla obłąkanych. Trudno było mi się nie uśmiechnąć.

Rozejrzałam się po przestronnym, choć jakże pustym holu. Rzecz jasna nie było tam dywanu, który mógłby choć po części zakryć oślepiającą biel podłogi. Po drugiej stronie korytarza dostrzegłam masywne, żelazne drzwi, zamykane na kłódkę. Była to zapewne izolatka, w której umieszczano niepokornych pacjentów. Zmierzając w tamtą stronę pacjenci mijali kolejne drzwi, które jak się potem okazało, prowadziły do poszczególnych sypialni. Pod ścianą stało kilka ławek i wierzbowych krzeseł. Wystrój nie napawał optymizmem. Bałam się tego, co czekało na mnie w dormitorium.

Bliżej drzwi wejściowych, właściwie tuż obok mnie, znajdował się nieduży salonik pielęgniarek, gdzie pracownice szpitala mogły zaznać chwili spokoju. Na przeciw zaś zauważyłam pomieszczenie, w którym podawano posiłki. W tamtej chwili nad budynkiem pieczę sprawowała pielęgniarka odziana w czarną skromną suknię, biały czepek i równie biały fartuszek. U jej pasa dostrzegłam pęk kluczy. Podeszłam do niej i skinęłam głową z entuzjazmem.

— Dzień dobry — odezwałam się grzecznie.

— Dzień dobry — odparła bez uśmiechu. — Jestem panna Ball i pełnię tutaj rolę salowej.

Uśmiechnęłam się szczerze, ale ona z jakiegoś powodu postanowiła mnie zignorować. Zresztą moją uwagę w tamtym momencie odwróciła inna kobieta, która akurat wyszła z sypialni i zauważywszy mnie, zbliżyła się.

— Jestem Mary. — Podała mi rękę.

— Nellie — przedstawiłam się. — Jesteś pacjentką?

Zaprzeczyła. Mary w szpitalu pełniła rolę służącej od wszystkiego. Pochodziła z Irlandii i jak większość biednych ludzi, których miałam okazję poznać w swoim życiu, była niezwykle uczynna i dobroduszna. Choć zdenerwowała mnie prośbą o jałmużnę, kiedy tylko mnie zobaczyła. Mimo wszystko, w przeciwieństwie do lekarzy i pielęgniarek, mających się mną opiekować, odnosiła się do mnie życzliwie i z szacunkiem. Nawet, kiedy odmówiłam jej podzielenia się jakimikolwiek pieniędzmi. Zresztą w torebce zostało mi ledwie dziesięć centów.

— Możesz mi powiedzieć, ilu jest tu pacjentów? — Zmieniłam temat.

— Teraz… — Mary zamyśliła się. — Dwie kobiety — odparła cicho, nie wiedząc, czy może podzielić się taką informacją. — Ty jesteś trzecia.

— A co z tymi wszystkimi ludźmi na zewnątrz? — dopytywałam.

— One już czekają na łódź. Mają zostać zabrane na wyspę. Ciebie pewnie też to czeka.

Podziękowałam jej za pomoc. Pomyślałam, że muszę jak najszybciej zabrać się do pracy. Mimo wcześniejszych doświadczeń i przekonania Mary o moim losie, musiałam być gotowa na każdą kolejną rozmowę z lekarzem. Nadal się bałam, że na mojej drodze stanie wreszcie ktoś kompetentny. Że zdiagnozuje mnie w odpowiedni sposób. Albo że któryś z dziennikarzy rozpozna moją twarz na zdjęciu, zrobionym przez tamtego nieszczęsnego, wścibskiego reportera.

— Gdzie mogę znaleźć jakąś pacjentkę? — zagadnęłam Mary, zmierzającą teraz do kolejnej sypialni. Zapewne sprzątała łóżka po kobietach, dopiero co wypisanych ze szpitala.

Wskazała mi na pokój, tuż obok izolatki.

Spotkałam tam młodą, niezwykle skromną niewiastę. Przedstawiła się jako Anne Neville. Trafiła do szpitala z przepracowania. Była pokojówką, ale nawał obowiązków sprawił, że zaniemogła. Przygarnął ją siostrzeniec, który już utrzymywał swoją matkę i ciotkę. Wszystko było dobrze, dopóki podawał jedzenie w jednej z lepszych restauracji w mieście. Lecz kiedy go zwolnili, rzekomo za kradzież jedzenia, Anne musiała opuścić dom siostrzeńca.

— Czy coś jest z tobą nie tak? No wiesz, psychicznie?

— Nie. — Panna Neville oburzyła się tym pytaniem. — Co prawda, lekarze zadają mi wiele dziwnych pytań, próbują mnie zdezorientować, ale mój mózg funkcjonuje poprawnie.

— A czy zdajesz sobie sprawę, że do tego pawilonu trafiają wyłącznie szaleńcy?

— Co masz na myśli? — zapytała zaskoczona. Nie byłam pewna, czy nie jest świadoma, gdzie się znajduje, czy po prostu nie zrozumiała tego, co mówię.

— Obłąkani. Ludzie, którzy postradali zmysły.

Posmutniała i westchnęła.

— Tak. Spodziewałam się tego. Widziałam kilka kobiet, które zachowywały się w dziwaczny sposób. Ale nic nie mogę zrobić. Lekarze nie chcą mnie słuchać, a z pielęgniarkami lepiej w ogóle nie rozmawiać. Sama widziałaś, jak do pacjentów podchodzi panna Ball.

Naszą rozmowę przerwała pani Fox. Trzecia i w tamtym momencie ostatnia pensjonariuszka. Ucieszyłam się na jej widok. Podbiegłam do niej, żeby się przedstawić. Ona jednak nie zareagowała na mój widok. Stanęła tylko, patrząc nierozumiejąco w moją twarz.

— Jestem Nellie Brown.

Kobieta milczała.

— To jest pani Fox — dopowiedziała Anne Neville.

— Miło mi panią poznać. — Ciągnęłam dalej, ale moja rozmówczyni była nad wyraz nieskora do jakichkolwiek dysput.

— Lekarze mówią, że jej przypadek jest beznadziejny. — Anne podeszła do nas, tłumacząc starszą, zagubioną panią.

— O mnie też tak mówią — zaśmiałam się.

Pani Fox oddaliła się. Usiadła na jednej z wolnych ławek i patrzyła przed siebie.

— Może tak siedzieć godzinami — dodała Anne Neville. — Z nią chyba naprawdę jest coś nie tak.

W tamtym momencie poczułam, że może mi się udać. Skoro lekarze przekonani o chorobie osób, które trafiają do szpitala nie silą się na wysnuwanie właściwych wniosków, nie starają się ich odpowiednio diagnozować, ja także miałam spore szanse, by trafić na wyspę Blackwell.

Z chwilowego zamyślenia wyrwał mnie dźwięk otwieranych drzwi. Do pawilonu weszła drobna pielęgniarka o przesadnie jasnej karnacji. Na moment zniknęła w pokoju socjalnym, gdzie zrzuciła z siebie płaszcz i nałożyła czepek. Gotowa do pracy zajęła miejsce panny Ball.

— Możesz pójść na obiad, moja droga — stwierdziła.

Panna Ball z nieudawanym zachwytem pozostawiła nowej pielęgniarce pęk kluczy i uprzednio ubrawszy się, opuściła pawilon.

— Widzę, że jest jakaś nowa. — Pielęgniarka podeszła i obdarzyła mnie surowym spojrzeniem. — Mów do mnie pani Scott. — Była stanowcza. Jej oczy spoczęły na moim kapeluszu. — Zdejmij go. — Zażądała.

— Nie. Nie zdejmę kapelusza. — Odparłam z wyższością. — Czekam na łódź i nie widzę sensu, bym miała się rozbierać.

Kobieta zaśmiała się. Wydało mi się to zaskakującym, jak taka drobna, niziutka osóbka może wydać z siebie tak tubalny śmiech.

— Cóż. Nie płyniesz żadną łodzią… — zawiesiła głos. Zamyśliła się, widać było, że zastanawia się, ile może mi powiedzieć. — No dobrze. I tak byś się tego dowiedziała. Jesteś w zakładzie dla obłąkanych.

Choć w pełni zdawałam sobie z tego sprawę, sposób w jaki to powiedziała, przyprawił mnie o gęsią skórkę.

— Nie miałam zamiaru tu trafić. Nie jestem chora. Nie jestem niepoczytalna i nie mam zamiaru zostawać w takim miejscu.

— Minie dużo czasu, zanim stąd wyjdziesz — rzuciła cynicznie. Patrzyła na mnie z góry. — Od tej pory musisz robić to, co każą ci lekarze. I my, pielęgniarki. Rozumiesz?

Zaprzeczyłam. Widziałam, że wzbiera w niej gniew, ale nadal potrafiła mówić ze spokojem.

— Możesz zdjąć kapelusz sama, albo mogę zrobić to ja. A jeśli nie będę w stanie, dotknę tego dzwonka i sprowadzę pomoc. To jak będzie?

— Nie zrobię tego. Zimno mi i nie mam zamiaru zdejmować kapelusza. A ty nie masz prawa tego ode mnie żądać.

Naszą rozmowę przerwał dźwięk dzwonka, wiszącego w jadalni. Pani Scott podeszła do drzwi i zerknęła na kucharkę, która oznajmiła, że obiad dla pacjentów jest gotowy.

— Dam ci jeszcze kilka minut. Ale ostrzegam cię, jeśli nie zdejmiesz kapelusza sama, wezwę pomoc. Nie będzie to dla ciebie zbyt miłe.

Zaśmiałam się.

— Jeśli to zrobisz, ja zdejmę twój czepek.

Całej rozmowie przyglądała się Anne. Widziałam, że jest ukontentowana moją postawą. Zrozumiałam wtedy, że mój opór był nad wyraz racjonalny. Pomyślałam, że nie powinnam wykazywać się takim temperamentem. Zdjęłam więc kapelusz i rękawiczki, i podałam pani Scott. Zabrała ode mnie również torebkę, co nieco zbiło mnie z tropu. Miałam tam przecież notes i ołówek. Wtedy też na kolejne wezwanie kucharki zostałyśmy zaproszone do jadalni.

Czułam ssanie w żołądku. Byłam więcej niż zadowolona, widząc Mary przygotowującą dla nas posiłek. Wzdłuż długiego, nagiego stołu postawiła równie prostą ławkę i kazała nam zgromadzić się wokół. Przyniosła mały blaszany talerzyk, na którym zobaczyłam kawałek gotowanego mięsa i jednego ziemniaka. Jedzenie nie mogło być zimniejsze. Jak gdyby ktoś ugotował to tydzień temu i zostawił, a teraz podał nam i liczył, że będziemy się rozpływać nad nieprzyprawionym posiłkiem.

Stałam z boku, usiadłam gdzieś przy ścianie. Mary zaprosiła mnie bliżej, ale odmówiłam. Rozkroiła twarde mięso i czarnego już kartofla, przełożyła na drugi pusty talerzyk. Podeszła do mnie i wręczyła mi obiad.

— Masz przy sobie jakieś drobne, kochanie? — Zapytała raz jeszcze, licząc chyba, że zmienię zdanie.

— Co? — zapytałam zaskoczona. Myślałam, że chce, bym zapłaciła za to, co znajdowało się na talerzu.

Zrozumiała moje zdziwienie i zaraz wręczyła mi talerz.

— Masz, jakieś drobne, które mogłabyś mi dać? Oni i tak zabiorą ci je wszystkie, więc równie dobrze mogę je mieć.

— Nie mam. Zgubiłam gdzieś torebkę — stwierdziłam, co po prawdzie nie mijało się z prawdą. Pani Scott zabrała moje rzeczy i w tamtym momencie nie mogłam wiedzieć, gdzie są.

Pomimo tego Mary nadal była dla mnie nad wyraz łaskawa. Kiedy zaczęłam narzekać na blaszany talerzyk, przyniosła mi jedzenie na porcelanowym. A kiedy stwierdziłam, że nie mogę tego zjeść, przyniosła mi szklankę mleka i sodowego krakersa.

Kiedy tylko zjadłam ten jakże skromny posiłek, poczułam chłód, wdzierający się do wewnątrz przez otwarte w holu okna. Dopiero wtedy zauważyłam, że pielęgniarka i kucharka mają na sobie wełniane swetry, a na głowach grube czapki. Nie mogąc dłużej zdzierżyć tego niemiłosiernego zimna, stanęłam przed panią Scott i założywszy ręce na piersiach, poprosiłam o dodatkową odzież dla siebie i pozostałych pacjentek. Kobieta spojrzała na mnie zdziwiona, jak gdyby nie zrozumiała, co do niej mówię.

— Jesteś w placówce charytatywnej. — Odparła sucho. — Nie wiem, jak możesz oczekiwać czegokolwiek więcej, niż to co już ci oferujemy.

— W takim razie chciałabym udać się do łóżka. — Stwierdziłam zdecydowanym tonem. Wydawało mi się, że to jedyny sposób, by uciec od tego przeszywającego na wskroś ziąbu.

Ale i tutaj usłyszałam sprzeciw. Uznałam, że nie ustąpię. Czekałam, aż pani Scott rozwiąże problem, choć po prawdzie nie spodziewałam się, że cokolwiek osiągnę. Ku mojemu zdziwieniu, ustąpiła. Wyszła na moment, jak gdyby znajdując gdzieś w środku odrobinę dobroci. Wróciła zaraz potem ze starym, zatęchłym szalikiem. Otrzepała go i wręczyła mi z cynicznym uśmiechem, rysującym się na jej bladej twarzy. Wyszczerzyła się jeszcze bardziej, kiedy zauważyła moje niezadowolenie.

— Nie jest to coś, w czym wyszłabym na ulicę. — Złapałam za szal, który być może kiedyś zdobił czyjąś szyję, ale teraz wyglądał gorzej niż szmata, którą Mary sprzątała stoły.

— No cóż — pani Scott odparła z ironią. — Niektórzy lepiej radziliby sobie w życiu, gdyby nie byli tak dumni. Jeśli ktoś oczekuje darmowej pomocy, nie powinien się skarżyć. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, panno Brown. — Pielęgniarka nadal się uśmiechała. Kolejne zdania wyrzucała z siebie z irytującą manierą. — Jeśli nie chcesz szalika, mogę go zabrać. Zapewne Mary…

— Wezmę go. — Nie pozwoliłam jej dokończyć. Choć nie mogłam ścierpieć, że wygrała tę potyczkę. Ona natomiast zerknęła na mnie z wyższością, a potem z łaską godną biskupa wręczyła dwie inne, nieco lepiej wyglądające apaszki, panience Neville i pani Fox.

Okryłam się i usiadłam w holu na wiklinowym krześle, trzęsąc się z zimna. Zastanawiałam się, czy zamarznę na śmierć jeszcze przed wieczorem. Zapadłam się w sobie. Trwałam w swoistym półśnie. I kiedy moja świadomość błąkała się pomiędzy tym co prawdziwe, a tym, co wymyślone, ktoś zerwał szal z mojej twarzy. Ze zdziwieniem spojrzałam najpierw na panią Scott, a potem na towarzyszącego jej mężczyznę, który okazał się kolejnym lekarzem.