Złoto Alaski (kontynuacja)

Pierwszą część tej historii znajdziesz w antologii Taki Dziki Zachód, wydanej nakładem wydawnictwa IX. Więcej na ten temat znajdziesz tutaj: https://lukaszmigura.com/publikacje/antologie/taki-dziki-zachod/.

Od kilku osób usłyszałem zarzut, że historia jest nieskończona. Niestety w książce było miejsce wyłącznie na 40 tysięcy znaków, dlatego musiałem pójść na kompromis. Jednak chcąc zadowolić czytelników, którzy poczuli niedosyt, postanowiłem pociągnąć tę opowieść dalej. I oto prezentuję ciąg dalszy Złota Alaski.

Jeśli chcesz poznać początek tej opowieści, odsyłam do antologii Taki Dziki Zachód. Możesz kupić tę antologię u wydawcy (cena podana na ich stronie), bądź bezpośrednio u mnie za 25 zł plus koszt wysyłki (Inpost). Przesyłka nadana do paczkomatu wynosi 17 zł, bezpośrednio do domu – 20 zł. Jeśli zechcesz, mogę ją dla Ciebie podpisać. Po więcej szczegółów, pisz pod adres kontakt@lukaszmigura.com.

Złoto Alaski (kontynuacja) – część pierwsza

Zostawiając za sobą pana Barnette’a, wydawało mi się, że kiedy już dotrę w pobliże Forty Mile, pierwszego miasta, wzniesionego w tamtej okolicy przez białego człowieka, droga będzie prosta. Zapomniałem tylko, że do Dawson City miałem przybyć jeszcze przed śniegami, a Jukon przez swą wartkość, zamarza długo. Zdarza się, że sanie mogą przedostać się z jednej strony na drugą dopiero w trakcie świąt. Dlatego kiedy tylko stanąłem nad brzegiem tej przeklętej rzeki i zobaczyłem jej żwawy nurt, zacząłem się zastanawiać, jak u licha się przeprawię. Nie mając lepszego pomysłu, podążyłem na południe. Liczyłem, że w którymś miejscu rzeka zrobi się węższa i nieco płytsza. Niestety z upływem kolejnych mil, wiara w powodzenie osłabła, żeby nie powiedzieć całkiem umarła. Po dwóch dniach wędrówki dotarłem więc do celu, tyle, że od świateł, bijących z okien saloonu i okolicznego burdelu oddzielała mnie rzeczna toń.

Usiadłem na kępie trawy, by ze smutkiem obserwować ludzi, przechadzających się główną aleją miasta. Robiło się późno, zaczynałem marznąć. W powietrzu dało się wyczuć pierwsze oznaki nadchodzącej jesieni. Krótkiej, bo na Alasce czasem trwa ona ledwie tydzień, ale jeśli ma się szczęście, przed przykryciem koron drzew warstwą śniegu można podziwiać żółknące i czerwieniejące liście. I akurat tamtego wieczoru mogłem nacieszyć wzrok zmianami, jakie zachodzą w naturze przed zbliżającymi się mrozami. Nie wiem, czy to ta nowa, indiańska część mojej duszy odebrała mi zmysły i kazała podziwiać naturę, czy może obudziły się we mnie dawne duchy, te które nadal żyją na wyspie Shikoku, skąd pochodzę.

Muszę natomiast rzec, że omamiony otaczającym mnie pięknem, na kilka chwil straciłem kontakt z rzeczywistością. Nie usłyszałem nawoływania z drugiego brzegu. Zresztą nawet gdybym był w pełni świadom, trudno byłoby mi usłyszeć słowa mężczyzny, stojącego po tamtej stronie rzeki. Szum Jukonu potrafi bowiem zagłuszyć nawet niedźwiedzi ryk. Dopiero, kiedy kowboj sięgnął po broń i wystrzelił, dojrzałem go. Stał na pomoście, tuż przy tratwie, wożącej ludzi, konie i wozy z tamtego brzegu, na ten. Z wrażenia aż wstałem. Podbiegłem do szuwarów, pomiędzy którymi schowany był rozpadający się pomost. Zdjąłem kapelusz i zacząłem nim machać, mając nadzieję, że kowboj zrozumie. Uśmiechnąłem się pod nosem, nie wierząc we własne szczęście, kiedy mężczyzna wszedł na tratwę, złapał za sznur i ciągnął z całych sił. Zbliżał się ku mnie dość wolno. Nic dziwnego, zważywszy na prędkość, z jaką woda uderzała w ten lichy prom.

Niespełna godzinę później stanąłem u bram miasta. Po głównej drodze włóczyło się kilku kowbojów. Na ogół tak pijanych, że nie potrafili utrzymać się na nogach i albo padali na ziemię, albo szli wzdłuż poręczy, do których przywiązywano konie. Słyszałem muzykę, dobiegającą z kilku różnych tańcbud. Szukałem saloonu. Wreszcie zauważyłem budynek, przed którego wejściem stało dwóch kowbojów i skąpo ubrana kobieta. Zapewne pani do towarzystwa. Mizdrzyła się do jednego z mężczyzn, ale ten ją zbywał. Minąłem ich i wszedłem do środka.

Na przedzie stało kilka stolików. Przy każdym siedziało od czterech do sześciu traperów. Pili i grali w karty, zapewne w black jacka lub pokera, bo ponoć rok wcześniej jakiś senator zabronił innych gier i teraz wszystkie saloony tutaj i na południu musiały stosować się do nowego prawa. Jeśli nie, pojawiał się federalny i zamykał lokal.

Podszedłem do lady. Oparłem się o nią łokciami, choć była dla mnie zbyt wysoka. Zamówiłem szklankę whisky. Nic innego nie mieli. Przechyliłem ją i zaraz poprosiłem o drugą.

— Czy to Jedonooki Jack? — Wykrztusiłem. — Szukam Geroga Carmacka. Albo Skookum Jima.

Barman zabrał szkło i nalał mi drugą kolejkę.

— Jednooki Jack spłonął. Kto pyta? — Rzucił jakby od niechcenia, choć w jego głosie przebijała się ciekawość mieszana z podejrzliwością.

— Znam kogoś, kogo oni znają. — Przeraziłem się na wzmiankę o pożarze.

Barman zerknął na mnie ze zdziwieniem.

— Nie ma ich. — Zaczął i ciągnął dalej, widząc nadchodzące pytanie. — I nie wiem, kiedy będą. Pytaj szeryfa.

Zamknąłem się, wypiłem i zapłaciłem. Obróciłem się w stronę wnętrza saloonu. Obserwowałem mężczyzn łojących w karty. Jeden akurat rzucił na stół dwoma asami i zgarnął pokaźny stos żetonów, co nie spodobało się pozostałym. Kazali mu siadać i dać możliwość odegrania się. Tamtem uśmiechnął się pod nosem, schował część wygranej do kieszeni i zawołał na kelnerkę.

— Mała, przynieś całą butelkę. Tą lepszą, ma się rozumieć. — Rzucił dziewczynie drewniany krążek z pięćdziesiątką wypisaną z obu stron.

A kiedy kobieta podeszła z whisky i postawiła ją na stole, klepnął ją w tyłek, przez co zarobił w twarz. Rzecz jasna ku uciesze kolegów.

— Jerry, jeszcze raz i cię stąd wypierdolę. — Barman na moment przestał serwować alkohol i krzyknął zza lady.

Jerry zaśmiał się szczerze i wrócił do gry. Z mojej twarzy także nie schodził uśmiech, co chyba nie spodobało się lokalnemu awanturnikowi. Stanął przy mnie, popchnął, jakby przypadkiem i zamówił podwójną szkocką.

— Coś ci nie pasuje? — burknął pod nosem. A kiedy się nie odezwałem, rzekł głośniej, jakby do reszty kowbojów, stojących przy ladzie. — Żółtkowi coś nie pasuje.

W saloonie zrobiło się ciszej. Wszyscy skupili swoje spojrzenia na mnie i na oprychu, jak widać szukającym okazji do bitki.

— Nic takiego nie powiedziałem. — Próbowałem wybrnąć z sytuacji, ale ton mojego głosu i sposób, w jaki się komunikowałem musiał nie przypaść do gustu wielkoludowi, bo ten zaraz przyparł mnie do lady. — Mam dość takich, jak ty.

— Innych Japończyków tu nie widzę — odparłem z ironią, co podłapało kilku podpitych bywalców baru. Zaśmiali się. Niestety to tylko wzmogło irytację grubego, śmierdzącego alkoholem mężczyzny, który przewyższał mnie masą i wzrostem niemal dwukrotnie. — Kolorowych. Pełno was tu. Kiedy się nauczycie, że to miejsce dla białych. Psia jego mać! — krzyknął z wściekłości. — Załatwmy to teraz. Przed saloonem! — Wykrzyczał i czknął.

Podbiegło do niego dwóch innych kowbojów, odrobinę mniej zalanych.

— Lloyd, odpuść. Pamiętasz, co gadał szeryf? Zakaz pojedynków w mieście. — Chcieli go uspokoić, odciągnąć, ale wielkolud ich odepchnął.

— Rozwiąże ten problem raz na zawsze. Może wreszcie się nauczą, że Dawson City to miasto białych. Skończą się indiańce i żółtki, psia ich mać. A jak szeryf będzie się rzucał, to i jego odstrzelę.

— Lloyd, wytrzeźwiej najpierw. A potem sięgaj po rewolwer. Bo jeszcze sam się postrzelisz — barman zażartował, starając się uspokoić sytuację. — Jak twój brat.

Ale oprych ani myślał zmienić zdanie. Prychnął tylko na wzmiankę o Wyacie i na moment się zamknął. Barman stanął przy nim. Nachylił się nad ladą.

— Słuchaj Lloyd — szepnął mu do ucha. — Jak tak bardzo chcesz się wykazać, poczekaj do jutra. Wytrzeźwiej. I daj mu okazję spieprzyć z miasta. A jak zostanie, pogadaj z szeryfem i dopiero wtedy bierz się do roboty.

Lloyd popatrzył na barmana zamglonym od alkoholu spojrzeniem. Trącił szklankę. Spadła na podłogę i rozbiła się, przykuwając uwagę wszystkich, zgromadzonych w barze.

— Niech cię szlag, Earl. — Lloyd złapał za butelkę, która stała na ladzie. Podszedł do drzwi. — Jeśli jutro o zachodzie nadal tu będziesz, widzimy się przed saloonem — rzucił w moją stronę i zniknął gdzieś tam, w czeluściach miasta. Zapewne doprawi się resztką whisky, za którą chyba nie zapłacił i obudzi się nad ranem z bolącą głową. Da nura do poidła dla koni, a potem będzie szukał kolejnej okazji, żeby się napić.

Odwróciłem się do barmana.

— Polej — powiedziałem.

Barman nalał mi szklankę.

— Na koszt firmy — rzekł sucho.

Podziękowałem.

— Wypij, prześpij się i wyjedź — poradził mi.

Miałem zamiar się zastosować przynajmniej do dwóch z trzech tych rad. Wypiłem darmową kolejkę i wynająłem pokój. Nie mogłem tylko pozwolić sobie, żeby wyjechać. Musiałem spotkać się z Georgem. Gdybym tego nie zrobił, Tom i Felix mogliby mieć pretensje do pana Barnette’a, że jego pracownik zniknął ze złotem. Nie było go dużo, ledwie trzy uncje, ale ta jakże znikoma ilość złotego pyłu była warta więcej, niż całe to przeklęte miasto. Była symbolem nadziei dla wszystkich ludzi, którzy mogli się wzbogacić.

Wszedłem po schodach na piętro i zamknąłem się w pokoju. Był skromny, ale niczego innego nie potrzebowałem. Łóżko i miska z wodą, stojąca na stoliku. Marzyłem, żeby przespać się na materacu. Już nie pamiętałem, jak to jest poczuć pod plecami coś miększego niż ziemia. Zamknąłem oczy i zaraz zasnąłem.

Nad ranem obudziły mnie krzyki i nawoływania trzech kowbojów, którzy z impetem wdarli się do miasta. Zajechali pod biuro szeryfa. Jeden z nich, wąsaty, na oko czterdziestoletni poszukiwacz skarbów zeskoczył z konia, nim zwierzę na dobre się zatrzymało. Wbiegł do biura, krzycząc coś o George’u Carmacku. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale musiało być poważnie, bo szeryf posłał po zastępcę i kazał siodłać swojego ogiera. W kwadrans potem w piątek ruszyli nad rzekę Klondike.

Wiedziałem już, gdzie szukać Carmacka i Skookum Jima. Nie byłem tylko pewien, czy zdążą wrócić przed zmierzchem. Nie uśmiechało mi się stawać naprzeciw tamtego bandyty i pojedynkować się z nim na oczach mieszkańców miasta. Zakładałem, że ten cały Lloyd posługuje się rewolwerem sprawniej, niż ja. Sięgnąłem do plecaka po broń, którą wręczył mi pan Barnette. Wyjąłem pistolet z kabury i przyjrzałem się bębenkowi. W każdej komorze znajdował się nabój. Poranne promienie odbijały się w złotej łusce.

Przewiesiłem kaburę u pasa, narzuciłem na siebie kurtkę, założyłem kapelusz i zszedłem na dół. Barman kręcił się po sali i sprzątał szkło, które poprzedniego wieczoru kowboje zostawili na stolikach. I pod nimi.

Skinąłem głową i podszedłem do lady. Earl nalał mi kolejkę.

— O której wyjeżdżasz? — zapytał.

Milczałem dłuższą chwilę.

— Nie mogę. Muszę pogadać z Georgem Carmackiem.

Barman westchnął ciężko i pokręcił głową.

— To nie jest najlepszy pomysł, kolego. Chyba nie wiesz, komu podpadłeś.

Miał rację. Nie wiedziałem.

— To Lloyd „ciężka ręka” Earp, brat Wyatt’a Earpa, szeryfa z Illinois. O nim chyba słyszałeś?

Zaprzeczyłem. Nigdy nie interesowały mnie wyskoki kowbojów, czy to stąd, czy z południa. Zawsze traktowałem te opowieści z przymróżeniem oka. Z czasem nawet zaczęły mnie nudzić. Nie wierzyłem w co najmniej połowę z krążących tu i ówdzie anegdot. Wydawały mi się mitami, których przecież tyle słyszałem w dzieciństwie.

— Siadaj. — Earl złapał za butelkę, nalał mi i sobie po szklance. Oboje zajęliśmy miejsca przy czystym teraz stoliku.

Zdecydowałem się dołączyć do grona autorów na portalach Patronite i Suppi. To platformy, w których fani mogą wspierać swoich ulubionych twórców. Finansowo, rzecz jasna. Już teraz możesz przejść na Patronite, gdzie poznasz moje motywy (klik) i będziesz mógł wspierać mnie cyklicznie. A jeśli nie chcesz robić tego tak oficjalnie, możesz wesprzeć mnie anonimowo i jednorazowo, bez zakładania konta. W Suppi (klik).

Opowiedział mi o mężczyźnie, który ponad dwie dekady temu zawitał do miasteczka Wichita. Było to gdzieś na szlaku Chisholma. Trasą tą pędzi się bydło z południowego Teksasu na północ, do kolonii w Kansas. Ów mężczyzna przyjechał tam z żoną. I można by pomyśleć, że pierwsze, co człowiek buduje w nowym miejscu to dom dla siebie i rodziny. Ale oni wpadli na lepszy pomysł. Rozkręcili burdel, bo podobno lokalni kowboje skarżyli się na brak rozrywek. Interes tak się rozhulał, że w pół roku później mężczyzna sprowadził swojego brata, Lloyda, którego mianował ochroniarzem.

Lloyd w burdelu dorobił się ksywy, bo ponoć lubił przypieprzyć kobiecie, która nie chciała się pieprzyć. Cała zabawa trwała kilkanaście miesięcy. Do momentu, w którym Wyatt zatrudnił w domu uciech córkę jakiegoś szeryfa. Podobno dziewczyna uciekła z domu. Chojrak z odznaką lubił wypić i po pijaku tłukł żonę i córkę. Ale kiedy dowiedział się, że jego pierworodna uciekła, odezwało się ego. Ruszył jej śladem. I tak trafił do instytucji prowadzonej przez jednego z braci Earp. Zgarnął Wayatt’a, którego zaraz oskarżyli o sutenerstwo, a Lloyd, zamiast zająć się żoną brata, uciekł na północ. Robiło się głośno o rzece Klondike, więc uznał, że to najlepsze rozwiązanie. I w ten sposób znalazł się w Dawson City, gdzie od kilku lat szuka okazji, żeby zarobić, napić się i wyobracać białą lub Indiankę, którą najpierw na północ sprowadzili inni traperzy, a potem zostawili, goniąc za bogactwem.

Słuchałem tej opowieści, jak wielu poprzednich. Niedowierzając. Wiedziałem jednak, że w obecności Lloyda Earpa powinienem mieć się na baczności.

— Wiesz, jak się tym posługiwać? — Earl wskazał na rewolwer, przewieszony u mego pasa.

Przytaknąłem.

— A jesteś pewien, że robisz to lepiej, niż Lloyd Earp?

Tego nie wiedziałem. Rozum podpowiadał mi, żeby uciekać i barman chyba dostrzegł w moich oczach cień niepewności, bo zaraz zapytał, czy nie chcę kupić konia. Nie chciałem. To znaczy, w każdej innej sytuacji nawet bym się nie zastanawiał, ale tym razem musiałem coś załatwić. Wypiłem ostatnią kolejkę, podziękowałem Earlowi za towarzystwo i wróciłem do swojego pokoju. Wyjąłem rewolwer i przyglądałem mu się z uwagą. Złapałem za kolbę. Był ciężki. Kilka razy odwiodłem kurek. Wiedziałem, że nawet ćwicząc przez tydzień, nie dorównam sprawnością we władaniu bronią temu oprychowi. Ale chciałem choć oswoić się z pistoletem. Co rusz wsuwałem go i wyjmowałem z kabury. Po kwadransie zakiełkowała we mnie obawa o własne życie. Po niespełna godzinie zszedłem na dół z zamiarem kupna konia. Tyle, że Earla nigdzie nie było. Dopiero, kiedy w drzwiach saloonu pojawił się jakiś lokalny pijaczyna, krzycząc, że George Carmack będzie się pojedynkował nad brzegiem rzeki Klondike z kimś, kogo imienia teraz nie pamiętam, barman wyskoczył zza drzwi, wiodących na zaplecze.

— Psia jego mać. — Splunął do naczynia, stojącego na podłodze, tuż przy ladzie. — Co się, kurwa, dzisiaj dzieje z ludźmi. — Spojrzał na mnie ze współczuciem. — No chłopie, chyba ci się nie uda wywinąć. W mieście nie ma ani szeryfa, ani Georga.

Zerknąłem za okno. Słońce jakiś czas temu minęło apogeum i teraz nieubłaganie zbliżało się ku widnokręgowi na zachodzie. Cienie wydłużały się w przeciwnym kierunku. Już miałem prosić o tego konia, kiedy z zewnątrz usłyszałem wołanie Lloyda. Przekrzykiwał rozmowy ludzi, gromadzących się na balkonach, dachach i wzdłuż całej Front Street.

— Za późno zmienił pan zdanie, panie Wada — odezwał się Earl. — Przykro mi.

Poczułem, jak moje nogi robią się ciężkie.

— Nie może pan…? — zacząłem, ale barman tylko pokiwał głową.

— Próbowałem cały ranek. Ale teraz, gdybym śmiał sprzeciwić się Lloydowi, najpierw odstrzeliłby twoją gębę, a potem spaliłby mój bar.

Westchnąłem bezradnie.

— Wychodź! — Lloyd krzyknął z ulicy. — Albo ja po ciebie przyjdę.

Stanąłem przy drzwiach i uchyliłem jedno skrzydło. Zerknąłem na zewnątrz. Widziałem kowbojów, kobiety i nawet dzieci, czekające na wydarzenie, które tutaj być może było codziennością, ale dla mnie cała ta sytuacja wydawała się komiczna i przerażająca zarazem. Nie wiem, jak zdobyłem się na odwagę, żeby zrobić kolejny krok. I jeszcze jeden. A potem kilka kolejnych, po piasku. Stanąłem na środku głównej ulicy i zerknąłem w twarz Lloyda Earpa. Złapałem za brzeg ronda i skinąłem głową, ale oprych tylko się uśmiechnął.

— Gotowy? — zawołał.

Widziałem, jak pali się do sprawy. Przebierał palcami. To nie były nerwy, ale faktyczna chęć pojedynkowania się.

Wzruszyłem ramionami.

— Masz broń? — krzyknął.

Pokazałem mu rewolwer.

— Świetnie. Przyda się, bo mój już niedomaga. — Obejrzał się na kilku towarzyszy, stojących po jego lewej. Wypluł wykałaczkę, którą dotychczas trzymał w ustach. Uniósł dłonie.

— Dam ci fory. Już bardziej nie jestem w stanie ci pomóc. — Zaśmiał się.

Spuściłem ręce wzdłuż ciała. Sztywniało, co nie było dobrym znakiem. Jak u licha miałem znaleźć w sobie siłę i zwinność, by złapać za broń, odbezpieczyć ją, wycelować i strzelić w kogoś, kto zajmuje się tym całe życie.

Wziąłem wdech i nim zdążyłem się zorientować, miasto przeszył huk wystrzału. Mój rewolwer wciąż tkwił w kaburze. Wszyscy spojrzeli najpierw na mnie, a potem na Lloyda. Nic nie czułem. Czy tak wygląda śmierć? Czekałem kilka sekund, ale nic się nie działo. Dopiero po chwili dostrzegłem dziurę wielkości orzecha w brzuchu bandyty. Przyłożył dłoń do rany, z niedowierzaniem spojrzał na swoje zakrwawione palce.

— Ty kurewski, psi… — Nie dokończył.

Padł kolejny strzał. Tym razem ktoś trafił go w głowę. Lloyd upadł na kolana, na brzuch. Zaległ na środku alei. Jego kumple już sięgali po broń, ale zaraz stanął przy nich koń. A w siodle siedział nikt inny, jak George Carmack. Przeładował strzelbę i wycelował w głowę jednego z chłopaków, włóczących się po okolicy z Lloydem Earpem.

Z drugiej strony pojawił się szeryf w towarzystwie zastępcy.

— Radziłbym panowie to schować.

Mężczyźni potulnie posłuchali pana Carmacka.

— Proszę się rozejść. — Z drugiej strony odezwał się szeryf.

Ludzie powoli znikali w oknach swoich domów. George zeskoczył z konia i zbliżył się do mnie. Nie poznał mnie, nie w tamtej chwili.

— Synu, zapraszam do siebie. — Szeryf wskazał na swoje biuro. — Opowiesz mi, co tu zaszło i jak podpadłeś przeklętemu Lloydowi Earpowi.

— Nijak nie podpadł. — W drzwiach baru stanął Earl. — To ten skurwysyn czepił się żółtka.

George Carmack zaczął łączyć ze sobą fakty. Na Alasce nie było wielu żółtych. Pan Carmack wiedział chyba wyłącznie o mnie.

— Zaraz, zaraz… — zaczął.

Spojrzał na mnie.

— Ty jesteś od Toma i Felixa. Ten psia jego mąć japoniec.

— W rzeczy samej. — Zza pazuchy wyjąłem mały woreczek. Chciałem go wręczyć panu Carmackowi, ale ten kazał mi go schować.

— Nie tutaj. Chodź. Pana szeryfie, też zapraszam.

Szeryf poprowadził nas do siebie. Zamknął drzwi, ale zanim to zrobił, kazał swojemu zastępcy sprzątnąć zwłoki.

— Zostaw je gdzieś za miastem. Niech ten idiota na coś się przyda. Nakarm nim wilki.

A potem zniknęliśmy w biurze. Szeryf podstawił mi krzesło.

— Szeryfie, polejcie. — George poprosił i usiadł obok mnie. — Więc?

Wyjąłem złoto i dałem je panu Carmackowi.

— Tom i Felix pozdrawiają. Udało im się.

George Carmack rozsupłał woreczek i wsunął weń palce. Kiedy je wyjął, były pokryte złotym pyłem.

— A niech ich szlag. W samą porę panie…

— Jujiro — dodałem.

— W samą porę, Jujiro. Bo tutaj zaczynało robić się nie miło.

Szeryf nalał nam po szklance.

— Skąd to? — zapytał.

— Tom Pedro i Felix Gilmore znaleźli złoto nad rzeką Tanana.

Szeryf gwizdnął z uznaniem.

— Pan wie, co to znaczy dla tego miasta? — George uśmiechnął się szpetnie.

— Poszukam kolejnych zastępców. Przydadzą się, kiedy zjadą tu chłopcy z południa.

— A my ze Skookum Jimem zaczniemy przygotowania do podróży. Szeryfie, poślijcie po Casey’a Morana.

Mężczyzna wstał od biurka i krzyknął coś do zastępcy, który ciągle próbował wpakować na konia ciało oprycha, teraz już pozbawione broni, koszuli, spodni, butów i kapelusza.

— Robi się. — Zastępca wysapał i puścił ciało Lloyda, tak, że zwłoki spadły z konia, wzniecając tumany kurzu.

— Kim jest Casey Moran? — zapytałem zaciekawiony.

— To redaktor Yukon Sun. Potrzeba kilkuset chłopa nad rzeką, żeby zbudować miasto. A nic tak dobrze nie zadziała, jak artykuł w lokalnej gazecie. Wyślą potem na południe kilka egzemplarzy i jak nic w tydzień będziemy mieć więcej chętnych, niż potrzeba.

Napiłem się.

— Wracasz tam? — pan Carmack też przechylił swoją szklankę.

Nie wiedziałem. Miałem trochę czasu, żeby podjąć decyzję, czy chce się pchać w to bagno, czy może powinienem wrócić na rodzinną wyspę. Do matki, która ledwie wiązała koniec z końcem, po tym jak zmarł mój ojciec. Musiałem się poważnie zastanowić, czy widzę dla siebie miejsce w tej jakże brutalnej krainie.