Nellie Bly – 10 dni w domu dla obłąkanych

Odcinek 7 – W oczekiwaniu na prom

Na sali zapanowała cisza. Ludzie zgromadzeni w ławach przypominali uczniów, słuchających wykładowcy, który z nabożeństwem opowiada o czymś nad wyraz zajmującym. Nawet strażnik, stojący tuż obok sędziego, przestał dzielić się opiniami na mój temat i zatopił się w snutej przeze mnie historii. Uśmiechnęłam się i zawiesiłam głos. Z dumą rozglądałam się po otaczających mnie twarzach.

— Dziennikarz, o którym wspomniałam przed momentem, jest na tej sali — stwierdziłam i z radością przyjęłam reakcję widzów. Bowiem tym stwierdzeniem wzbudziłam powszechne poruszenie. Ludzie poczęli rozglądać się po sąsiadach, wiercić się i szeptać. Sędzia Becker odchrząknął i uderzył młotkiem, raz jeszcze uspokajając zgromadzoną widownię.

— Doprawdy, moje dziecko? Jest tu ktoś, kto może potwierdzić twoje słowa?

Wstałam i skierowałam się ku panu Connolly’emu, siedzącemu na tyłach. Wiedział, że prędzej czy później to nastąpi. On także wstał. Poprawił płaszcz i krawat.

— Czy wie pan coś o tej młodej kobiecie? Czy to, co mówi, jest prawdą? 

Pan Connolly odkaszlnął.

— To znaczy… — zaczął.

— Proszę tu podejść. — Sędzia Becker wskazał na swoje biurko.

Mężczyzna począł przeciskać się pomiędzy ludźmi. Trwało to długo i dopiero na prośbę sędziego, zrobiono mu miejsce. Wreszcie stanął vis a vis biurka wysokiego sądu.

— Proszę raz jeszcze spojrzeć na pannę Brown. — Pan Becker nie krył już zniecierpliwienia. — Czy ta kobieta mówi prawdę? Czy spotkał ją pan w szpitalu Bellevue?

Pan Connolly zerknął w moją stronę i pochylił głowę. Wyglądał jak ptak, obserwujący potencjalnego napastnika. Uśmiechnęłam się do niego, ale wiedziałam, że to nic nie zmieni.

— Wysoki sądzie — odparł dziennikarz. — Pannę Bly ostatni raz widziałem w Meksyku. Była wtedy młodsza i mniej doświadczona życiem. Po prawdzie nadal przed oczyma mam tamtą młodą dziewczynę. Jej uroda i sposób bycia wywarły na mnie niemałe wrażenie.

— Rozumiem — odparł sędzia. — Czy jednak jest pan w stanie potwierdzić słowa stojącej oto tutaj kobiety? Czy to ta sama osoba?

Chistopher Connolly raz jeszcze skierował się ku sędziemu.

— Nie mogę z pełnym przekonaniem potwierdzić jej słów — rzekł sucho. 

Miałam wrażenie, że ktoś wbija sopel lodu w moje drżące serce. Mój żołądek skurczył się i zaczął ciążyć, nogi zesztywniały, jak u sparaliżowanej osoby, oddech zamarł, a czoło i dłonie oblał zimny pot. 

— Faktycznie miałem okazję uczestniczyć w rozpoznaniu, zorganizowanym przez naczelnika szpitala psychiatrycznego — ciągnął pan Connolly. — Prawdą jest również, iż skonfrontowano mnie z pewną raczej młodą kobietą. Ale zasłoniła ona twarz szalem. Posturą przypominała stojącą tutaj niewiastę, lecz czy jest to Nellie Bly? Czy może raczej powinienem powiedzieć, Lizzy Jane Cochran, którą miałem okazję poznać w Meksyku? Tego pewien być nie mogę.

Chciałam się odezwać, przekonać do siebie dziennikarza, ale sędzia mi na to nie pozwolił.

— Być może panna Brown, kimkolwiek jest, przeczytała w gazecie relację Nellie o jej pobycie w Meksyku. I postanowiła wykorzystać swoje podobieństwo, albo o zgrozo upodobnić się do niej, by opuścić mury placówki. A może to faktycznie ona? Nie czuję się jednak na tyle kompetentny, by wyłącznie moja ocena stanowiła powód zatrzymania jej w szpitalu lub wypuszczenia na wolność — stwierdził wreszcie.

Sędzia Becker podziękował mu i pozwolił zająć miejsce. Pan Connolly zrezygnował jednak z ponownego przepychania się pomiędzy ludźmi i postanowił zająć miejsce na tyłach, obok drzwi.

— Czy chciałabyś coś dodać? — Mężczyzna w todze uśmiechnął się w moją stronę.

— Tak, wysoki sądzie. Jeśli pan Connolly nie potrafi zachować się jak prawdziwy mężczyzna i uratować niewiasty w potrzebie — spojrzałam na niego z ukosa, co spowodowało wybuch śmiechu wśród zgromadzonych na widowni kobiet — będę zmuszona zaczekać na pana Pulitzera. Pozwoli wysoki sąd, że przedstawię dalszą część mojej opowieści. Wierzę, że w tym czasie, redaktor Pulitzer dotrze na salę.

Strażnik nachylił się do ucha sędziego, sugerując mu zapewne, by nie poświęcał mi więcej uwagi, ale pan Becker zignorował jego poradę i polecił mi kontynuować. Za co byłam mu wdzięczna.

Zdecydowałem się dołączyć do grona autorów na portalach Patronite i Suppi. To platformy, w których fani mogą wspierać swoich ulubionych twórców. Finansowo, rzecz jasna. Już teraz możesz przejść na Patronite, gdzie poznasz moje motywy (klik) i będziesz mógł wspierać mnie cyklicznie. A jeśli nie chcesz robić tego tak oficjalnie, możesz wesprzeć mnie anonimowo i jednorazowo, bez zakładania konta. W Suppi (klik).

Kiedy wyszłam z biura naczelnika, panna Neville czekała na mnie przed drzwiami. Wydawała się niespokojna. Chciała mi o czymś powiedzieć, lecz nim zdążyłam zapytać, pociągnęła mnie za rękę i poprowadziła wprost pod drzwi gabinetu doktora Fielda. Lekarz w towarzystwie pani Scott rozmawiał z wciąż chorą i słaniającą się na nogach Tille Mayard. Biedna dziewczyna nie miała szans w tej potyczce, choć widziałam w jej oczach żar, którego dotychczas nie zauważałam. Zbliżyłyśmy się z panną Neville do kłócącej się trójki, chcąc usłyszeć szczegóły tej rozmowy.

— Znalazłam się tutaj, by lekarze zadbali o stan mojego zdrowia — panna Mayard wyartykułowała z pretensją. — A tymczasem okazuje się, że nie tylko mi się pogorszyło, ale zdiagnozowano mnie jako osobę chorą psychicznie. Co więcej, ta kobieta — tutaj panna Mayard wskazała na panią Scott — twierdzi, że dzisiaj mam zostać odesłana. I to dokąd? Na wyspę Blackwell — Tille Mayard uniosła głos.

Słuchałam wywodu Tille z zainteresowaniem. Po prawdzie miałam nadzieję, że nie tylko panna Mayard zostanie przewieziona do ośrodka na wyspie. Moje spojrzenie wyłapał lekarz. Przestraszył się chyba i na powrót zaprosił pacjentkę do gabinetu. Pani Scott natomiast pozostała na korytarzu. Kiedy się obróciła i zauważyła mnie oraz Anne Neville, nie mogła ukryć uśmiechu.

— I na co tak patrzycie? Was też to czeka — syknęła. — To już tylko kwestia godzin.

Nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo przyszło mi oszukanie pracowników szpitala. Właściwie nie musiałam się starać. Samo moje pojawienie się w placówce było dla nich jednoznaczne z diagnozą. 

W pół godziny później, oprócz mnie, Anne Neville i Tille Mayard, w korytarzu pojawiły się także pani Fox oraz niemka Luise Schanz, którą na te kilka dni zagoniono do pracy i właściwie odizolowano od reszty pacjentek. Pilnowała nas panna Ball, ta która pierwszego dnia zmusiła mnie do oddania szala, kapelusza, rękawiczek i torebki. Widać schowała je gdzieś, zapewne w saloniku pielęgniarek, bo teraz wręczyła mi je na powrót i kazała się wyszykować do wyjścia.

— Na zewnątrz czeka na ciebie mnóstwo dziennikarzy — rzuciła z ironią. Wiedziała, że mam z tym problem i widać chciała mi dopiec.

Moje obawy rozwiała dopiero pani Scott, która słysząc zamieszanie na dziedzińcu, rozciągającym się przed szpitalem, poleciła pielęgniarzom rozpędzić reporterów.

— Niech dadzą spokój tym biednym kobietom — rozkazała. Brzmiała teraz inaczej. Niemal ludzko. — One mają już wystarczająco dużo problemów.

Odetchnęłam na kilka chwil. Przyglądałam się biednej pannie Mayard, która nijak nie potrafiła zrozumieć, dlaczego lekarze ignorują to, co mówi. Dlaczego próbują zrobić z niej obłąkaną osobę. Lecz kiedy chciałam szepnąć jej do ucha jakieś miłe słowo, raz jeszcze zaczepił mnie naczelnik O’Rourke. Tym razem wyglądał na zatroskanego.

— Przepraszam cię moje dziecko — odezwał się cicho.

— Za co, proszę pana? — zapytałam zaskoczona.

— Obiecałem sędziemu Duffy’emu, że otoczę cię opieką. Że rozwikłam twoją sprawę. Ale nie potrafię. Nawet doktor Field rozkłada ręce. Według niego jest panienka…

— Beznadziejnym przypadkiem — odpowiedziałam.

— Tak. — Zgodził się ze mną smutno naczelnik. — Nie mam innego wyjścia. Przepisy wiążą mi ręce. Muszę panienkę odesłać.

— Dokąd? — Zagrałam przejętą. — Chyba nie…

— Obawiam się, że na wyspę Blackwell. Tam mają bardziej doświadczonych lekarzy. Oni zapewne w mig ustalą, co panience jest. I jak jej pomóc. Sama panienka zauważyła, że tutaj brakuje personelu. I środków do ogrzania tak dużego budynku. Zakładam, że na wyspie będzie panience lepiej. — Pochylił głowę i wycofał się.

To musiało być dla niego trudne. Bał się chyba, że poskarżę się sędziemu. To był jego sposób na zadbanie o posadę. Nie miałam mu tego za złe.

Pan O’Rourke zamienił jeszcze kilka słów z panną Ball, po czym zwrócił się do wszystkich pacjentek. Klasnął w dłonie, by zwrócić na siebie uwagę.

— Za chwilę przed szpital zajadą dwa powozy. Wsiądą panie do nich, a następnie skierują się na wybrzeże, gdzie już czeka łódź.

Pani Schanz oczywiście nie rozumiała ani słowa, z tego co mówił. Pani Fox nadal była nieobecna, zaś Tille Mayard chciała coś powiedzieć, ale panna Ball jej nie pozwoliła.

— Przepraszam? — usłyszałam cichy, znajomy głos. To Mary stała za mną z kawałkiem pieczywa w ręce. — Na drogę — powiedziała uprzejmie. — Niech panienka podzieli się z pozostałymi chorymi. Więcej nie udało mi się wykraść.

Objęłam ją i podziękowałam. A potem przypomniałam sobie o prośbie tej prostej kobiety. Sięgnęłam do torebki i wyjęłam ostatnie dziesięć centów.

— Proszę. — Wręczyłam jej monetę.

— Nie mogę — zaoponowała.

Ale ja wsunęłam pieniądze w jej dłoń.

— To w podziękowaniu za bycie uprzejmą. — Uśmiechnęłam się szczerze.

— Niech cię Bóg błogosławi — powiedziała. — Będę się za ciebie modlić. — Zerknęła na mnie matczynym spojrzeniem. — Rozchmurz się. Jesteś młoda. Przejdzie ci to.

— Mam taką nadzieję — odparłam i się pożegnałam. Po prawdzie miałam nadzieję, że nikt nie zauważył naszej rozmowy, bo dopiero po chwili zrozumiałam, jak zdrowe i naturalne było moje zachowanie. Bałam się, że na podstawie takiej drobnostki ktoś zdecyduje o mojej poczytalności i stwierdzi, że to pomyłka. Że pana Brown jest przecież w pełni władz umysłowych. Ta obawa nurtowała mnie przez kolejnych kilka minut, by potem rozpłynąć się w zimnej aurze niczym para, ulatującą z ust wprost w niebo. Zaśmiałam się w duchu. Przecież nawet najbardziej logiczne argumenty nie trafiały do pielęgniarek i lekarzy. Nie mogłam więc bać się, że tak niewielki, właściwie niezauważalny gest będzie podstawą do zmiany diagnozy. W ich oczach byłam osobą chorą psychicznie i należało mnie zamknąć na wyspie do końca mych dni.

Kwadrans później pod szpital zajechały dwa powozy. Pielęgniarze wyprowadzili nas na zewnątrz. Pielęgniarki natomiast już zajęły się sprzątaniem. Szykowały sale na przyjęcie kolejnych pacjentek. Kobiet w kryzysie, niezdiagnozowanych, niewygodnych dla społeczeństwa. Istot, które nie potrafiły odnaleźć swojego miejsca, wyrzuconych na margines wyłącznie dlatego, że nie miały odpowiednio majętnych bliskich.

Pielęgniarze kierowali nas z czułością, troską. Bez przemocy. Nawet mężczyzna, który przy pierwszej wizycie próbował siłą wyciągnąć mnie z karetki, teraz wykazywał się nad wyraz zaskakującą łagodnością. Był niemal tak uczynny, jak Mary. Wsiadłam do pierwszego powozu, razem z panienkami Neville i Mayard. Towarzyszył nam doktor Field. Natomiast Pani Fox i Schanz zajęły kanapę w drugiej karetce. Razem z nimi do środka wsiedli pielęgniarze, pełniący tym razem funkcję ochroniarzy. Nie byłam pewna, czy mają chronić społeczeństwo przed nami, czy może nas przed społeczeństwem. Ale miło było czuć się bezpiecznie. Bo co, jak co, ale podążając ramię w ramię z mężczyzną dwa razy większym ode mnie, czuję się zaopiekowana. Nawet, jeśli ów dżentelmen w białym kitlu prowadzi mnie ku wyspie, na której zamyka się wyłącznie niepoczytalnych.

Poczucie bezpieczeństwa runęło, kiedy jeszcze z powozu dostrzegłam pracowników lokalnych gazet, czekających na nas na nabrzeżu. Ustawili się wzdłuż promenady i wypatrywali karetki, z której zaraz miała wyjść ta wariatka z Meksyku. Nim wyściubiłam choćby buta z wnętrza powozu, owinęłam się szalem. Bo o ile łatwo było zwieść lekarzy, o tyle któryś z reporterów mógł już dostrzec we mnie Nellie Bly. Nie mogłam sobie na to pozwolić.

— Proszę zaczekać w powozie — polecił nam doktor Field, samemu wychodząc na zewnątrz.

Dziennikarze zbliżali się do karetki, próbowali zaglądać do środka, ale lekarz i pielęgniarze skutecznie im to uniemożliwiali. Wreszcie zdecydowali się wezwać policjantów, którzy szybko rozprawili się z reporterami. Kazali im czekać w oddali. Dopiero wtedy przystojny doktor wypuścił nas na ulicę. Szłam jako ostatnia, za Anne Neville. Starałam się nie rozglądać, nie prowokować kolegów po piórze. Patrzyłam pod nogi. Na deskę, wiodącą z nabrzeża na pokład zaniedbanej, niedużej łodzi, kolebiącej się na wzburzonych wodach East River.

Kiedy wreszcie znalazłam się na pokładzie, poczułam świeżą bryzę. To był chyba najmilszy element tamtego dnia. Ale trwał ledwie moment, bo zaraz potem poczułam woń whisky, bijącą od starego, widać uzależnionego od alkoholu kapitana, kierującego nas pod pokład. Z niechęcią podążyłam ku kajucie. Szłam stromymi schodkami, uważając, by nie uderzyć głową w sufit.

Całą naszą piątkę posadzono na jednej, wąskiej ławce bez oparcia. Musiałyśmy trzymać się siebie, swoich kolan i ramion, by nie upaść. Poczucie dyskomfortu wzmagały jeszcze fale, uderzające w burtę statku. Na domiar złego, wewnątrz kajuty panował zaduch i nijak nie można było sobie z nim poradzić. W pomieszczeniu zauważyłam co prawda kilka bulaji, ale z woli kapitana lub, co bardziej prawdopodobnej, którejś z pracownic, towarzyszącej nam podczas tej podróży, zamknięto te małe zabawne okienka i nie pozwalano otworzyć. 

Na drugim końcu kajuty stała nieduża prycza. Po prawdzie była w takim stanie, że kiedy tylko stanęłam przy niej, musiałam zatkać nos. Położono na niej chorą dziewczynkę, która widać z braku sił znosiła odór. Ale gdyby tylko mogła, usiadłaby z nami na ławce, jak najdalej od tej wylęgarni smrodu i zarazków. Towarzystwo dopełniała jeszcze starsza kobieta w za dużym czepku. Miała ze sobą brudny wiklinowy kosz pełen kawałków czerstwego chleba i jeszcze nie psującego się mięsa.

Drzwi natomiast pilnowały dwie służące. Jedna miała na sobie sukienkę zrobioną z pościeli, druga zaś starała się przejawiać coś na wzór stylu, dlatego jej ubiór mógł się podobać. Choć rzecz jasna bardziej wprawne oko mogło zauważyć niedociągnięcia i poprawki, jakie zostały wprowadzone w widać własnoręcznie szytej sukni. 

Obie panie, łypiące na nas z pogardą wydawały się szorstkie w obyciu. Były raczej masywne i przez swą tuszę nabrały męskich przywar. Co rusz pluły na podłogę przerzutym tytoniem i nie można było patrzeć na tę scenę inaczej, aniżeli z pogardą i odrazą. One zresztą także nie darzyły nas sympatią. Kiedy tylko któraś z pacjentek podniosła się z ławki, lub tylko poprawiła pozycję, służącą w sukience z pościeli kazała jej siadać. Opuszczała przy tym głowę i marszczyła brwi. Patrzyła w sposób doprawdy przerażający. A potem, jak gdyby nigdy nic, wracała do rozmowy z drugą służącą lub z mężczyznami stojącymi na pokładzie. Dyskutowali najpierw o pacjentach, nie przejmując się ich obecnością. A potem rozmowa schodziła na prywatne sprawy. Kobiety nie krępowały się mówić o najbardziej intymnych szczegółach swoich związków. 

Zanim dotarliśmy na wyspę, zaliczyliśmy jeszcze jeden przystanek. Nie mogłam być pewna, gdzie się znajdujemy, bo przy każdej próbie choćby wyjrzenia przez bulaj, kazano mi siadać. Kiedy jeden z mężczyzn rzucił cumę na brzeg, a potem przeskoczył na pomoc i przywiązał ją do słupka, wyprowadzono najpierw starszą kobietę z koszem, a potem także tę chorą biedną dziewczynkę. Nam kazano pozostać na miejscach.

Po kwadransie dobiliśmy do brzegu na wyspie. Wyprowadzono nas po kolei, najpierw na pokład, a potem po desce na brzeg, gdzie już czekał powóz. Widać trzeba było przewozić pacjentów z tego niedużego portu wprost pod budynek szpitala. Choć już z tamtego miejsca widziałam kilka przerażających pawilonów, wznoszących się pomiędzy drzewami, gubiącymi liście i straszącymi gołymi konarami.

— Co to za miejsce? — zapytałam mężczyzny, który ścisnął moje ramię i pchał mnie ku karetce.

— Wyspa Blackwell — odparł oficer. — Miejsce, z którego już nigdy się nie wydostaniesz. — Wepchnął mnie do karetki, wskoczył na ławkę obok woźnicy i ruszyliśmy w stronę zabudowań.

Wóz jechał szybko. Przez okno obserwowałam piękne, równo przycięte trawniki. Cieszyłam się, że tak szybko udało mi się odstać do azylu, choć musiałam tłumić wyraz zadowolenia rysujący się na mojej twarzy, kiedy widziałam zmartwione oblicza towarzyszących mi kobiet. One były przerażone. Nie miały żadnej nadziei na szybki powrót. Wpędzono je do więzienia, bo tak trzeba nazwać ten szpital. Trafiły tam nie z własnej winy, nie popełniając żadnego przestępstwa. Oskarżono je o niedomaganie i brak zaradności. O bycie ubogimi. Zaczynały rozumieć, że to ostatni meldunek, na jaki mogą liczyć.

O ileż łatwiej byłoby iść na szubienicę, aniżeli do tego grobowca okropieństw.

Rozważania nad wolnością przerwał smród, roztaczający się po okolicy. Mijaliśmy akurat jakiś niski budynek, przy drzwiach którego kręciły się dwie kobiety. Musiałam wstrzymać oddech, zresztą widziałam, że podobnie zareagowały pozostałe pacjentki.

— To zapewne kuchnia — zażartowałam.

Zresztą potem moje przypuszczenie okazało się właściwe.

Powóz zatrzymał się przy kilkupiętrowym pawilonie z cyfrą „6” nad drzwiami. Tuż obok drzwi czekała już pielęgniarka. Kiedy wyszłyśmy posłusznie i słuchaliśmy kolejnych poleceń bez szemrania, młoda kobieta w czepku odetchnęła z ulgą.

— Dzięki Bogu. Wreszcie jakieś posłuszne — odezwała się do pielęgniarza.

Szłyśmy po niskich kamiennych schodkach. Były tak małe, że nawet ja mogłam pokonywać po trzy stopnie na raz. Ale by nie poganiać tego, co zaraz miało się stać, drobiłam krok za krokiem. I stojąc już u szczytu schodów, przed drzwiami pawilonu, zachodziłam w głowę, czy moje towarzyszki zdają sobie sprawę, gdzie się znajdujemy.

— Gdzie my jesteśmy? — zagrałam niespokojną i zagubioną.

— W zakładzie dla obłąkanych na wyspie Blackwell. — Panna Tille Mayard odparła ze smutkiem.

— Oszalałaś? — zapytałam. — Co my tu robimy? I skąd ta pewność?

— Powiedział mi o tym doktor Field, jeszcze w szpitalu Bellevue.

Chciałam coś dodać, ale panna Mayard mnie uciszyła.

— Musimy być cicho, dopóki nie znajdziemy sposobu, by się stąd wydostać. Choć nie wierzę, że to możliwe, jeśli lekarze tutaj będą tak samo niechętni do wysłuchania naszych skarg. Nie wydaje mi się, byśmy mogły kogokolwiek przekonać o naszym zdrowiu.

To rzekłszy, panna Mayard weszła posłusznie do budynku. Podążyłam za nią. Naszymi śladami udały się jeszcze Anne Neville, pani Fox i niemka Lousie Schanz. Nie mówiłyśmy już nic więcej. A potem zamknięto za nami drzwi.

Pomimo świadomości, że jestem zdrowa na umyśle, i pomimo pewności, że za kilka dni zostanę wypuszczona na wolność, moje ciało przeszedł dreszcz. Serce zadrżało. Włoski na rękach stanęły dęba. Uznano mnie za szaloną. Czterech niezależnych, biegłych lekarzy zdiagnozowało mnie jako osobę obłąkana. 

Być zamkniętym w samotności to zupełnie co innego, aniżeli zostać towarzyszem w dzień i w nocy bezsensownie paplających szaleńców. Spać z nimi i jeść. Być uważaną za jedną z nich. To doprawdy deprymujące.