Nellie Bly – 10 dni w domu dla obłąkanych

Odcinek 2 – Coś cię gryzie, moje dziecko?

Żeby wydać się bardziej wiarygodną, zdecydowałam udać się do domu tymczasowego na piechotę. Dlatego kiedy przecinałam brukowany plac, rozciągający się przed wejściem kamienicy na Drugiej Alei, zostawiając za sobą uliczny gwar, byłam zmęczona. Pot spływał mi z czoła na zarumienione policzki. Z niemałym trudem wspięłam się po trzech stopniach. Tuż obok drzwi wisiał grubo pleciony sznur. Pociągnęłam za niego, a on poruszył dzwonkiem, wiszącym nad moją głową. Był głośny, niczym kościelne dzwony, wybijające pełną godzinę i wzywające na niedzielną mszę. Usłyszałam kroki po drugiej stronie.

Drzwi otworzyła mała dziewczynka. Choć ona zapewne poczułaby się oburzona, gdyby tak ją nazwać. Miała około piętnastu lat.

— Tak? — zapytała zmanierowanym tonem.

Trochę mnie to rozbawiło.

— Czy… Czy jest matrona?

Dziewczyna westchnęła, jakby cała ta sytuacja wymagała od niej jakiegoś ponadnaturalnego poświęcenia. Przepuściła mnie w drzwiach i zamknęła zaraz za moimi plecami.

— Jest zajęta. — Prychnęła, nadal grając znudzoną. Za wszelką cenę starała się pokazać, że jest ponad to wszystko. Ponad ten dom, ponad kobiety, które tam przychodzą. — Idź do salonu i czekaj. — Poleciła mi.

Zastosowawszy się do tych niezbyt uprzejmych instrukcji, zrobiłam kilkanaście kroków w głąb domu. Szłam wąskim korytarzem, tuż obok równie ciasnych schodów, pnących się na piętro. Wreszcie znalazłam się w dość ciemnym pokoju ulokowanym na tyłach. W kominku trzaskał ogień. Z rogu salonu słychać było tykanie stojącego zegara. Zajęłam miejsce pod oknem. Na kolanach położyłam torebkę i poprawiłam włosy. Musiałam odsapnąć, bo spacer po mieście dał mi w kość.

Przez co najmniej dwadzieścia minut siedziałam na niezbyt wygodnym fotelu. I kiedy zdążyłam już zmarznąć, bo ciepło bijące od ognia nie sięgało tak daleko w głąb pokoju wspólnego, stanęła przede mną chuda kobieta. Była ubrana w prostą, ciemną suknię. Jej twarz, mimo względnie młodego wieku, bo kobieta była ledwie kilka lat starsza ode mnie, sprawiała wrażenie nadmiernie pomarszczonej.

— No? — zapytała.

Wstałam. Chciałam brzmieć najuprzejmiej, jak to tylko możliwe. Zakładałam bowiem, że imigrant w obcym mieście jest wystraszony i skłonny przyjąć jakąkolwiek pomoc.

— Dzień dobry — zaczęłam. — Jestem… — zawiesiłam głos, widząc spojrzenie stojącej przede mną niewiasty. Nie była zainteresowana moim tłumaczeniem. — Czy jesteś matroną?

— Matrona jest… zajęta. Pomagam jej. Czego chcesz?

Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego ktoś pracujący w domu tymczasowym, gdzie wspiera się ludzi ubogich, jest tak obojętny na drugiego człowieka.

— Otóż chciałabym się tutaj zatrzymać. Na kilka dni. Jeśli to możliwe — odparłam niepewnie.

Spojrzała na mnie badawczo.

— Nie mam pokoi jednoosobowych. Zresztą jesteśmy zatłoczeni — syknęła. — Jeśli chcesz, możesz zająć łóżko w pokoju ze współloklatorką. — Brzmiała na oburzoną. — Wszystkie chcą mieszkać same — komentowała pod nosem.

O nic takiego nie prosiłam, ale pomocnica z jakiegoś powodu była nastawiona dość negatywnie.

— To więcej, niż się spodziewałam. Ile sobie życzysz? — Nadal świergotałam, jak wróbelek.

— Pobieramy trzydzieści centów za noc. Stać cię na taki wydatek?

Wygrzebałam z torebki portmonetkę i zapłaciłam za nocleg. Kobieta kiwnęła głową.

— Zaprowadzę cię — powiedziała beznamiętnie i żwawym krokiem ruszyła ku schodom. Wstałam i podążyłam za nią, na piętro, a potem dalej do pierwszego pokoju po prawej.

— To tutaj. — Otworzyła drzwi i nie czekając na jakiekolwiek pytania, wróciła na dół.

— Dziękuję… Jeśli można, wypatruję posłańca z bagażami. Czy mogłaby pani… — zawołałam, ale kobieta mnie zignorowała.

Zdecydowałem się dołączyć do grona autorów na portalach Patronite i Suppi. To platformy, w których fani mogą wspierać swoich ulubionych twórców. Finansowo, rzecz jasna. Już teraz możesz przejść na Patronite, gdzie poznasz moje motywy (klik) i będziesz mógł wspierać mnie cyklicznie. A jeśli nie chcesz robić tego tak oficjalnie, możesz wesprzeć mnie anonimowo i jednorazowo, bez zakładania konta. W Suppi (klik).

Nieco rozbawiona, weszłam do pokoju i słuchałam oddalających się kroków pomocnicy. A zaraz potem moich uszu dobiegły głosy kobiet, rozmawiających w sypialni obok. Usiadłam na krześle, tuż przy drewnianym stoliku. Przez moment próbowałam wsłuchać się w ich dialog, ale było to nad wyraz trudne i po prawdzie odrobinę niegrzeczne. A, że w pokoju było jeszcze chłodniej, niż w salonie, wstałam i zaczęłam zaznajamiać się z moją kwaterą. Na łóżku, wyglądającym na wolne, położyłam torebkę. Zajrzałam do szafy. Wewnątrz wisiały trzy sukienki. Musiały należeć do kobiety, z którą miałam dzielić pokój. Zerknęłam przez okno, ale widok nie był imponujący. Była to po prostu ściana drugiego budynku. Kilkanaście centymetrów poniżej znajdowało się okno, a w nim dostrzegłam gospodynię, która przygotowywała posiłek, zapewne dla męża i dzieci. W tym momencie, gdzieś z dołu, zapewne z jadalni, usłyszałam dzwonek. Brzmiał inaczej, niż ten, wiszący przy drzwiach, ale musiał być równie głośny. W kilka chwil potem przez korytarz przelało się kilkadziesiąt kobiet. Rozmawiały ze sobą, niektóre śmiały się. Wszystkie schodziły do piwnicy.

Domyśliłam się, że podano obiad, ale ponieważ nikt mi nic nie powiedział, nie wyściubiłam nosa poza próg kwatery. Choć bardzo chciałam, by ktoś zaprosił mnie na dół. Świadomość, że inni jedzą, zawsze wywoływała we mnie poczucie samotności. Na szczęście wtedy zagadnęła mnie kobieta prowadząca ten dom. Podążała za gromadą pań i panien, niknących w czeluściach kamienicy. Zauważywszy moją twarz w drzwiach, zatrzymała się.

— Jesteś nowa? — zapytała uprzejmie.

— Tak — odparłam, udając wystraszoną.

— Mów mi pani Standard. Jestem matroną.

— A ja jestem Nellie. Nellie Brown. — Uścisnęłam jej dłoń.

— Zapraszam cię na obiad, moje dziecko.

Podziękowałam i zapewniłam tę jakże miłą kobietę, że zaraz przyjdę. Usiadłam do stołu, chcąc poczynić pierwsze notatki. Pani Standard zostawiła mnie, widząc, że jestem zajęta.

— Przepraszam! — zawołałam za nią. Uznałam, że dobrym pomysłem będzie wspomnieć również jej o moich bagażach. To miało uwiarygodnić moją historię. — Rozmawiałam z pani pomocnicą, ale…

Pani Standard wydawała się rozbawiona.

— Mało pomocna? — dopowiedziała.

— Można tak powiedzieć. Czekam na swoje bagaże. Mieli mi je dostarczyć, ale z jakiegoś powodu nie było ich w biurze. Czy mogłaby pani mnie powiadomić, kiedy…

— Dobrze, moje dziecko. Czy to wszystko? — zapytała. Chyba chciała zdążyć do jadalni. Nie zatrzymywałam jej dłużej.

— Tak, dziękuję. — Raz jeszcze uśmiechnęłam się. Sięgnęłam po notes.

Chciałam opisać pierwsze wrażenia z pobytu w tym domu. Z biegiem czasu widzę jednak, że to były kompletne bzdury, całkiem nieprzydatne w tej sprawie, ale w tamtym momencie wydało mi się to aż nazbyt istotne. Skreśliłam kilka zdań i byłam gotowa, by zejść na dół.

Stąpałam ostrożnie po drewnianych schodkach. Niektóre były dość niestabilne. Załapałam za rozchybotaną poręcz i po kilku chwilach dotarłam na parter. Podążając za gwarem, znalazłam drogę do piwnicy, w której znajdowała się jadalnia. Niepewnie zajrzałam do środka. Zdziwiłam się, kiedy ujrzałam kilkadziesiąt pań i dziewcząt, spożywających posiłek w jednym pomieszczeniu.

— Panno Brown, zapraszam tutaj! — Pani Standard zawołała na mnie i wskazała miejsce, tuż obok niej.

Kiedy tylko usiadłam, w drzwiach, wiodących do kuchni, stanęła szczuplutka pracownica o jakże krótko przyciętych włosach. Pani Standard kiwnęła na nią. Kucharka zbliżyła się i spojrzała na mnie spode łba.

— Gotowana baranina, gotowana wołowina, fasola, ziemniaki, kawa czy herbata? — rzekła surowo. Widać spodziewała się, że to już koniec wydawki, a tutaj przyplątała się kolejna głodna dusza.

Przez moment nie byłam pewna, o co jej chodzi.

— Co chciałabyś zjeść, moje dziecko? — Pani Standard zauważyła moje zmieszanie i postanowiła się wtrącić.

— Wołowina, ziemniaki, kawa i chleb — odparłam tym samym tonem, jakim posługiwała się kucharka. Kobieta przytaknęła i zniknęła w kuchni, by w kilka chwil później wrócić z moim zamówieniem. Postawiła tacę na stole, tuż przede mną.

— Niech je — poleciła i odeszła.

Jedzenie nie wyglądało zachęcająco. Spróbowałam czerstwego chleba i zimnej, kwaśnej kawy. Wołowiny i ziemniaków w ogóle nie ruszyłam. Wolałam przypatrywać się pozostałym kobietom. Nie mogłam wiedzieć, że ten posiłek na tle kolejnych, które mnie czekają, jest iście królewską ucztą.

Przysłuchiwałam się szczękowi sztućców i mlaskaniu mniej wychowanych dziewcząt.

Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego akt miłosierdzia zawsze wiąże się z bylejakością. Na podłodze w jadalni, i w pozostałych pomieszczeniach, nie było dywanów. Małe drewniane stoliki nie tylko nie były okryte obrusami. Nie były nawet polakierowane! Sprawiały wrażenie, jakby ktoś zbił je z kilku przypadkowych desek i ustawił w jadalni na chwilę. Gdyby nie kształt i miejsce, w którym się znajdowały, trudno byłoby powiedzieć, że to stoły!

Kiedy dzwonienie łyżek i widelców ustało, a ponownie wzmógł się szum wielu rozmów prowadzonych jednocześnie, pani Standard zajęła miejsce przy stoliku, na którym stała metalowa puszeczka, do której zapewne zbierano pieniądze. Tuż obok leżało kilka kartek papieru oraz pióro.

— Drogie panie, zapraszam do siebie — zawołała właścicielka domu.

Kobiety ustawiły się w kolejce. Każda trzymała w dłoni pieniądze. Zrozumiałam, że za obiad musimy zapłacić osobno.

Wreszcie przyszła i moja kolej.

— Panna Brown — Pani Standard zawołała uprzejmie. Zerknęła w notes i przeczytała pod nosem. — Ziemniaki, wołowina, kawa i chleb. — Spojrzała na mnie. — Widziałam, że nie wszystko zjadłaś, moje dziecko. Nie smakowało ci?

— Nie byłam głodna. — Wzruszyłam ramionami. Nie była to do końca prawda, ale polubiłam tę kobietę na tyle, że nie chciałam robić jej przykrości.

— Powinnam policzyć więcej, ale kucharka zapewne wrzuci resztki do gara. — Zamyśliła się, by zaraz potem westchnąć. — Niech będzie… trzydzieści. — Napisała kwotę przy moim imieniu.

Zapłaciłam za posiłek. W torebce, ku mojej uciesze, zostało ledwie dziesięć centów. Miałam nadzieję, że kiedy kobiety pracujące w tym przybytku żałości odkryją moją złą sytuację finansową, zechcą wezwać policję.

— Jeśli chcesz, możesz teraz udać się do salonu. Większość kobiet właśnie tam spędza popołudnia. To chyba lepsze, od szwendania się po mieście.

Podziękowałam i postanowiłam, że posłucham rady pani Standard. I tak nie miałam lepszego pomysłu.

W salonie było tłoczno. Większość kobiet zdążyła zająć miejsce i teraz wpatrywały się z apatią w ogień trzaskający w kominku, bądź wwiercały swoje martwe spojrzenia w ścianę.

Jedna z pań nie robiła nic. To znaczy czytała i drapała się po głowie, od czasu do czasu wołając „Georgie”!

Georgie był jej rozbrykanym chłopcem. Robił więcej hałasu, niż jakiekolwiek dziecko, które do tej pory miałam okazję spotkać. Matka na ogół go nie strofowała, chyba, że jakaś inna kobieta zdecydowała się zwrócić mu uwagę. Wtedy rugała syna i wracała do lektury, przeświadczona, że jako matka robi dokładnie tyle, ile powinna. A przynajmniej w oczach pozostałych.

Po drugiej stronie salonu, na podniszczonym fotelu, siedziała grubsza kobieta. Na oko czterdziestoletnia. Zasnęła i chrapała tak głośno, że było ją słychać z drugiego końca pokoju, i to pomimo psot urwisa, ganiającego tam i z powrotem. Co zabawne, chrapała tak głośno, że czasem budziła samą siebie.

Gdzieś w kącie, przy niedużym, okrągłym stoliczku kilka pań i panien robiło na drutach. Reszta moich towarzyszek siedziała teraz i nic nie robiła.

Zajęłam miejsce tuż obok pianina. Miałam ochotę zagrać, żeby zająć czymś myśli. Od zawsze lubiłam sprawiać innym przyjemność moją grą. Ale w tamtym momencie wydało mi się to nie na miejscu. Zwłaszcza, że względny spokój zakłócał ogromny dzwonek wiszący u drzwi. Zdawał się dzwonić przez cały czas, co odrobinę mnie przygnębiało. Jego bicie zwiastowało pojawienie się kolejnych osób w domu, kolejnych kobiet, szukających schronienia. Niektóre były z dziećmi, inne szukały przystani, w której można odpocząć od tłumów, przelewających się przez miasto. Wyjątkiem była pani, która przybyła do miasta na zakupy. Potrzebowała noclegu na jedną noc.

Wreszcie nie wytrzymałam. Usiadłam przy pianinie. Położyłam dłonie na klawiaturze i zaczęłam grać. Wybrałam utwór, który niejako był hymnem mojego życia. Mowa rzecz jasna o „Nellie Bly”, Stephena Fostera. To przez tę piosenkę wybrałam taki pseudonim.

Nim skończyłam, w drzwiach salonu stanęła pani Standard, teraz z zatroskaną miną.

— Całkiem ładne. Tylko skąd taka poważna mina, przy tak wesołej piosence? Czy masz jakiś kłopot? — zapytała, jak zwykła robić moja matka.

— Nie, dlaczego? — Byłam szczerze oszołomiona tą sugestią. Widać w sposobie bycia przebijały się obawy, które towarzyszyły mi od momentu opuszczenia gabinetu pana Pulitzera. Nie zdawałam sobie z tego sprawy.

— Twoja twarz zdradza jakieś wielkie zmartwienie.

Pomyślałam, że to dobry pomysł, by zacząć wcielać swój plan w życie. Spojrzałam na panią Standard stanowczo. Wstałam nawet i pochyliłam się w jej stronę.

— To wszystko jest takie smutne — stwierdziłam. — Te kobiety i ten dom. Ci ludzie na zewnątrz! Ile ich tu jest? Skąd oni przybyli? I co będą tu robić? Przecież nie ma pracy dla tylu osób.

— Tak, to dość przykre. — Matrona położyła dłoń na moim ramieniu. — Ale nie możesz pozwolić, by to cię martwiło. By jakoś na ciebie wpływało. Wszyscy mamy swoje problemy. Ale jakoś sobie z nimi radzimy. Jaką pracę chciałabyś znaleźć moje dziecko? Może chciałabyś być opiekunką do dzieci? — Pani Standard zerknęła na rozbrykanego chłopca, a potem wróciła spojrzeniem do mnie. Westchnęła. — Albo pielęgniarką? Nosiłabyś fartuch i ładny biały czepek?

Musiałam zasłonić twarz chusteczką, by nie zobaczyła mojego uśmiechu. Siliłam się na smutny ton.

— Nigdy nie pracowałam. Doprawdy, nie wiem nawet jak znaleźć pracę!

Moja odpowiedź zdziwiła gospodynię, klęczącą teraz przy mnie. Sprawiała wrażenie naprawdę zmartwionej.

— Musisz znaleźć sposób. Wszystkie te kobiety pracują.

Postanowiłam zagrać fascynację, jakbym usłyszała o czymś niepojętym. Jak gdybym była z arystokratycznego domu, gdzie jedyną rolą kobiet jest podziwianie mężczyzn.

— Naprawdę? — zaczęłam, by zaraz potem przyjąć zrezygnowany ton. — Dla mnie wyglądają okropnie. Jakby były szalone. Powiem pani w sekrecie, że boję się ich. Patrzą tak, jakby zaraz miały mi coś zrobić.

— Może nie wyglądają zbyt atrakcyjnie — rzekła rozbawiona — ale to dobre i uczciwe kobiety. Nie ma u nas wariatów. — Stwierdziła poważnie.

Ponownie musiałam zasłonić twarz chusteczką. Miałam cichą nadzieję, że jej opinia na temat wariatów w domu zmieni się w najbliższym czasie.

— Wie pani. Dla mnie większość ludzi wygląda na szalonych. Nigdy nie można przewidzieć, co zrobią. Poza tym tak wiele morderstw się dzisiaj popełnia, a policja nigdy nie łapie sprawców. — Zaczęłam szlochać.

Pani Standard chrząknęła, kiedy raz jeszcze odezwał się dzwonek przy drzwiach.

— Już dobrze moje dziecko. Muszę już iść, sama widzisz, co się tutaj dzieję. Ale wrócę do ciebie i jeszcze porozmawiamy.

Wiedziałam, że nie wróci. I nie wróciła tamtego popołudnia. Zresztą w chwilę potem zadzwonił dzwonek na kolację. Zamówiłam herbatę, bo na nic więcej nie było mnie już stać. A potem pokierowano nas do swoich pokojów, byśmy zaczęły szykować się do wieczornej ablucji.

Pięłam się na górę w gronie kilkunastu innych kobiet. Skupiałam się na sobie, ale od rozważań, nad tym, jak powinnam się teraz zachować, oderwała mnie pani King.

— Przepraszam, jesteś tu nowa? — Odezwała się z charakterystycznym, południowym akcentem.

— Tak, dlaczego pytasz? — zapytałam odrobinę zaskoczona.

— Wyglądasz na zagubioną. Coś cię gryzie? A przy okazji, jestem Florence. Florence King.

— Nellie Brown — przedstawiłam się.

— Więc? Coś cię martwi, panno Brown?

Zatrzymałam się, odrobinę tamując ruch.

— Te wszystkie kobiety — podniosłam głos. — Prawie wszystkie wyglądają na szalone! Nie jestem pewna, co tutaj robię. Boję się. — Mój głos się załamał. — Przepraszam, muszę usiąść.

Zajęłam miejsce tuż przy ręcznie żłobionej balustradzie.

— Co tam się dzieje? — Z dołu schodów zawołała pomocnica matrony. Cieszyła mnie jej obecność. Mogłam zwrócić na siebie uwagę większej ilości kobiet.

— Nowa źle się poczuła. — Pani King obróciła się i krzyknęła w dół schodów.

— Niech idzie do swojego pokoju, a nie siedzi na schodach. — Pomocnica Matrony poleciła surowo.

— Zaprowadzę ją — pani King odparła i skupiła całą swoją uwagę na mnie, ignorując kobiety, przeciskające się tuż obok.

— Nie! Nigdzie nie pójdę! — Stwierdziłam z oburzeniem. — Chcę tu zostać.

Moja słowa spotykały się z niemałym sprzeciwiem, także pozostałych lokatorek. Usłyszałam ich niezadowolone głosy. Patrzyły na mnie z ukosa. Kiedy wreszcie dotarły do swoich pokojów, tuż przy mnie pojawiła się ta chuda kobieta, pełniąca obowiązki prawej ręki matrony.

— Pani King, niech pani idzie do siebie — rozkazała. — Ja się tym zajmę.

Kobieta posłusznie zniknęła ze schodów. Pomocnica pani Standard odprowadziła ją wzrokiem i upewniwszy się, że Florence zniknęła za drzwiami swojego pokoju, pochyliła się nade mną.

— Dobrze. Na ciebie też już pora. No już, do łóżka. Wstań i skieruj się do swojej kwatery.

— Nie! Chcę tu zostać. Boję się tych kobiet. Nie wiem, co mogą zrobić w nocy — starałam się sprawiać wrażenie przerażonej. — One wszystkie wyglądają na szalone! Dlaczego nie mogę tu zostać? Chcę siedzieć na schodach.

— Wszyscy pomyślą, że oszalałaś! Już! Marsz do łóżka. — Kobieta próbowała mnie podnieść. Wreszcie złapała mnie za łokieć i poprowadziła na górę. — Tu jest twój pokój. Zaraz przyjdzie twoja współlokatorka. Nie wystrasz jej.

— Nie mam zamiaru! — oburzyłam się.

Po tych słowach w drzwiach pokoju stanęła młoda dziewczyna. Ta sama, która przywitała mnie w kamienicy. Spojrzała na mnie zdenerwowana, być może również nieco wystraszona.

— Nie! Nie będę zajmowała łóżka obok tej wariatki. Wołam panią Caine! — Wyszła na korytarz i zaczęła nawoływać wspomnianą kobietę.

Usłyszałam, jak z pokojów wychodzą kolejne niewiasty, szepczą między sobą.

— Co się dzieje? Do łóżek moje drogie. — Pani Caine, wchodząc na piętro, klasnęła w dłonie na widok starszych i młodszych kobiet, zgromadzonych w przestrzeni wspólnej. Dotarła do mojego pokoju.

— Dziewczyna nie chce spać z tą nową. — Matrona wskazała na mnie kiwnięciem głowy.

— Nawet za wszystkie pieniądze Vanderbiltów. Nie spędzę nocy w pokoju z tą obłąkana kobietą — nastolatka fuknęła niezadowolona.

Było mi jej żal, ale z drugiej strony cieszyłam się, że moja fanaberia doprowadziła do takiego zamieszania.

— Już, już. Spokojnie. Znajdziemy ci wolne łóżko. Ja z nią zostanę — pani Caine stwierdziła stanowczo, wypraszając dziewczynę i pomocnicę matrony.

Kiedy zostałyśmy same, usiadła na łóżku. Westchnęła, szukając odpowiednich słów.

— Nie jesteś zmęczona, moja droga? To musiał być dla ciebie długi dzień?

Ja również przysiadłam na brzegu posłania.

— To prawda. Ale nie mogę zasnąć. Boję się tutaj spać. Sama pani widziała, ile tu szalonych kobiet. Wszystkie mruczą coś pod nosem, patrzą z ukosa, jakby chciały mi coś zrobić. Tyle tu nieprzychylnych dusz.

Obserwowała każdy mój ruch. Jeszcze przez moment próbowała nakłonić mnie, bym się położyła. Ale wiedziałam, że jeśli teraz się poddam i zasnę, to będę spać jak dziecko. Uparłam się więc, by usiąść na brzegu łóżka i gapić się tępo w pustkę. Bez mrugnięcia. Dokładnie tak, jak ćwiczyłam.

Pani Caine musiała czuć się nieswojo, bo ona także próbowała nie zasnąć. Być może także się mnie bała. Co kilka chwil wstawała, żeby się rozbudzić. Mówiła wtedy, że moje oczy błyszczą i nie pozwalają jej zasnąć. Na powrót przysiadła na łóżku.

— Skąd pochodzisz? I jak długo jesteś w Nowym Jorku? Masz jakaś pracę? Co robiłaś do tej pory? — pytała.

Była dociekliwa. Próbowała zrozumieć, kim jestem. A ja nie odpowiadałam na żadne z jej pytań. Mówiłam, że nie pamiętam. To było okrutne z mojej strony. Miała dobre serce, a ja tak ją torturowałam. Wreszcie zasnęła. Mogłam skupić się na zadaniu. Zaplanować ranek i kolejny dzień. Z rozmyślań wyrwał mnie krzyk kobiety z pokoju obok.

Hałas obudził panią Caine, która zerwała się z łóżka i pobiegła do tej biednej istoty. Słyszałam jej przytłumiony głos z kwatery obok. Po kilku minutach wróciła do mnie.

— Coś się stało? Coś poważnego? — zagadnęłam przejęta.

— Nic moje dziecko. Dlaczego nie śpisz? — odparła rozdrażniona.

Stwierdziłam, że nie potrafię zasnąć.

— Więc, co się tam stało?

Pani Caine była zmieszana. Szukała odpowiednich słów.

— Ta młoda dziewczyna, która miała spać tutaj. Przyśnił jej się straszny koszmar. Powiedziała, że widziała… No cóż, ciebie moje drogie dziecko. Jak rzuciłaś się na nią z nożem z zamiarem zabicia jej. Krzyczała, uciekając przed tobą.

Słysząc słowa pani Caine z trudem ukrywałam uśmiech. Moja współlokatorka nie była w stanie dłużej mi towarzyszyć. Położyła się na łóżku i zaraz odpłynęła w objęcia Orfeusza. Ja natomiast dalej siedziałam na materacu i patrzyłam w okno, nasłuchując. Robiłam wszystko, by nie zasnąć. Zaczęłam wspominać swoje dawne życie. Myśl o pracy w Pittsburgh Dispatch mnie poirytowała, ale potem przed oczyma stanął mi Meksyk. Ten przeklęty i zarazem niesamowity Meksyk.