Rozdział 3
— …i wtedy uznałem, że muszę coś zrobić. Zakradłem się do magazynu, polałem węgiel mieszanką alkoholu i paliwa i liczyłem, że kiedy wrzucą go do pieca, cała komenda wyleci w powietrze.
Podstarszy słuchał uważnie. Kiedy chłopak skończył, mężczyzna zamknął oczy, by zebrać myśli.
— To przez sen. Wyśniliście mi to zadanie. Ja tylko chciałem zrobić… wrażenie.
Kapłan westchnął.
— Więc to nie wasza robota? To nie wy rozkazaliście mi zrobić coś niezwykłego? To nie wy przewidzieliście, że zamorduję tego grubasa? Że muszę się wykazać? To nie wy wysłaliście mi tę monetę?
— Wystarczy. Kasjuszu, mężczyzna, którego zabiłeś, niczym nie zawinił. Ale skoro śniłeś o nim… To znaczy, że ktoś wiedział, czego możesz się dopuścić. Mówiłeś komuś, że zamierzasz do nas dołączyć?
Kasjusz zaprzeczył.
— Nieważne, musisz uciec z miasta. Pomożemy ci. Powiedz, czego ci potrzeba.
Serce młodego inżyniera zabiło szybciej. Wprawdzie nie mógł już liczyć na powrót, a właśnie w tym celu chciał przystąpić do bractwa, ale mimo wszystko poczucie strachu zniknęło pod rosnącą ekscytacją.
— Mapy kontynentu i paliwa. Całą resztę mam u siebie. Oddam wam moje mieszkanie. Możecie zabrać wszystko, co w nim znajdziecie.
Brat Albert pochwalił decyzję Kasjusza.
— Kiedy dotrzesz do Rhodum, skontaktuj się z bratem Franciszkiem. Będzie wiedział o wszystkim i pomoże ci się odnaleźć. I zachowaj ten kawałek metalu. — Wskazał na przewieszoną na szyi chłopaka sakiewkę, w której znajdowała się moneta. — To może być klucz do wyjaśnienia całej tej sprawy.
Chłopak przytaknął i wybiegł ze świątyni.
— Bracie Albercie, czy to dobry pomysł? — Brat Julian przestał udawać, że zajmuje go rozkładanie śpiewników na drewnianych ławach. — Ten młokos nie da sobie rady w stolicy.
— Rozmawiałem już z bratem Franciszkiem. Wiedzą, że Kasjusz do nich jedzie.
— A wiedzą, co zrobił? — Braciszek Julian położył ostatni śpiewnik i przyklęknął przed jedną z figur, patrzącą na wiernych surowo.
Mężczyzna nie odpowiedział. Uśmiechnął się delikatnie, unosząc jeden z kącików ust.
— To nasza robota?
— Ktoś musiał go popchnąć. — Brat Albert podniósł się i poprawił szaty. — Sam gówniarz nigdy by się nie zdecydował. Na szczęście pamiętałem jeszcze kilka formułek z lekcji onejromancji. Wreszcie się na coś przydały.
Do zagraconej piwnicy Kasjusza prowadziły dwa wejścia. Pierwsze to strome drewniane schody, po których schodziło się do ciemnego korytarza. Na obu ścianach znajdowały się drzwi do piwnic lokatorów. Było też drugie wejście. Raczej rzadko spotykane w mieście. Jeszcze za życia dziadka Kasjusza wykuto dziurę w bocznej ścianie budynku. Zamontowano szerokie wrota i przygotowano pochyły podjazd. Dzięki temu dziadek chłopaka mógł w piwnicy parkować swój stary motor.
Choć piwnica wydawała się zagracona, wszystko miało swoje miejsce, a każda część leżała tam, gdzie powinna. Kasjusz, mimo drżących dłoni, szybko pozbierał potrzebne elementy i złożył czterokołowy pojazd. Kiedy dokręcił ostatnie śruby, trzymające kufer na bagażniku czterokołowca, przetarł spocone czoło. Zgromadził wszystkie mniej lub bardziej potrzebne rupiecie w tym małym drewnianym kuferku. Wreszcie otworzył wrota i wyciągnął konstrukcję przed budynek. Nie chciał odpalać silnika, by nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania, ale spieszył się, jak tylko mógł.
Przed domem czekało już dwóch dżentelmenów. Pierwszy, ubrany elegancko, w szarą tweedową kamizelkę i pod krawatem, wręczył chłopakowi niewielką sumę pieniędzy. Jąkał się przy tym i pocił, jakby zaraz miał dostać zawału. Nastolatek zdjął z szyi mosiężny klucz i podał nowemu lokatorowi. Drugi, przysadzisty, odwinął plandekę z paki wozu, zaprzęgniętego w dwa stare osły. Z trudem stoczył na ziemię beczułki wypełnione metanem i wyciągnął rękę po pieniądze.
— Dzięki. — Kasjusz podał mu pieniądze, które przed chwilą otrzymał od pierwszego mężczyzny.
— Zalazłeś im za skórę. Jesteś pewien, że to najlepszy wybór?
Kasjusz zignorował uwagę. Z pomocą obu mężczyzn zamontował beczułki na pojeździe, połączył je z silnikiem gumowymi przewodami i zakręcił korbą. Silnik zaterkotał. Chłopak usiadł wygodnie na skórzanym siedzisku i nadusił nogą pedał gazu.
— Furtka będzie otwarta?
— Jeszcze przez godzinę.
Kasjusz posmutniał. Nie tak wyobrażał sobie moment opuszczenia miasta.
— Jestem wam dłużny za… — Urwał, wpatrując się w twarz dostawcy gazu. Ta twarz. Postura. — Czy ja pana gdzieś już nie widziałem? — Nie doczekawszy się odpowiedzi, odjechał się z wolna w kierunku gospody.
Boczne drzwi, prowadzące wprost w podziemia miejskiej kanalizacji, stały otworem. Kasjusz wprowadził motor w ciemność rynsztoku. Droga od samego początku nie należała do przyjemnych. Płynące poza miasto błoto i odchody pryskały na wszystkie strony. Po krótkiej chwili nogawki spodni nasiąkały obrzydliwą mazią. Było to jednak lepsze niż otwarta walka z gwardzistami. Kanał miał zaledwie dwieście metrów długości. Odległość ta, choć niewielka, pozwoliła Kasjuszowi rozpędzić się na tyle, by wystrzelić w przestrzeń wokół miasta z zawrotną prędkością. Chłopak poczuł uderzenie chłodnego powietrza na policzkach. Przeszył go dreszcz, na szyi i plecach pojawiła się gęsia skórka. Był wolny. Był sam. Był przerażony tym, co go czeka.
Najpierw huknęło niczym z armaty. Potem buchnęło dymem. Fala uderzeniowa natarła na fasadę głównego budynku fabryki i powybijała szyby. Ralph odruchowo wskoczył pod biurko. Nakrył głowę rękoma i czekał. Kiedy wirujące w powietrzu dokumenty zaczęły opadać na ziemię, mężczyzna wyczołgał się spod mebla. Wyjrzał przez okno. Wszędzie było czarno. W powietrzu unosił się pył węglowy. Ralph po omacku dotarł do metalowej szafy, w której trzymał maskę gazową dwoma filtrami. Nałożył ją na twarz i próbował złapać oddech. Położył się na ziemi i przez kilka minut dławiąc się i kaszląc, próbował uspokoić oddech. Wreszcie podniósł się i stanął na drżących nogach.
Powietrze powoli się przerzedzało. Pył wciąż wirował w korytarzach i na placu między budynkami, ale za drzwiami gabinetu można było dostrzec szybko przemieszczające się ludzkie sylwetki.
Ralph przekroczył próg swojego biura i ostrożnie szedł ku wyjściu z budynku. Gdzieś w oddali słyszał krzyki. Ktoś z zewnątrz wołał, że potrzebuje pomocy. Inni odpowiadali, że ma zostać tam, gdzie jest, i że pomoc jest już w drodze. Cronenberg przyspieszył kroku i kiedy stanął na placu przed budynkiem, zauważył, że jedno z laboratoriów, w którym prowadzono prace nad syntezą benzyny, zniknęło. Ostały się jedynie fragmenty murów i tysiące cegieł porozrzucanych po placu.
— Jakie straty? — Cronenberg nie był pewny, do kogo się zwraca.
— Dwie osoby nie żyją. I straciliśmy laboratorium. — Głos był znajomy.
— To ty, Martens?
— Mhm.
Ralph odetchnął z ulgą.
— Co tu się, do cholery, stało?
— Mieliśmy zamknąć laboratorium i przejść na nową metodę, produkcję gazu syntezowego. Ale jeden z praktykantów nie dopilnował konserwacji pieca. Coś się rozszczelniło, a że mieliśmy już w budynku próbki gazu…
— Do psiej juchy, Joel. Przez moment myślałem, że to wina tego nowego węgla. Tego, który zwinęliśmy gwardzistom.
Joel zaśmiał się pod nosem, co zaraz przypłacił atakiem kaszlu.
— Było z nim coś nie tak?
— Ktoś go nieco wzbogacił. Ale po kilku próbach sabotażu nauczyliśmy się czyścić surowce i sprawdzać ich jakośćprzed wykorzystaniem. Były na nim śladowe ilości ropy i wysokoprocentowego alkoholu. Myślisz, że to Łopunow?
Ralph wzruszył ramionami, czego Joel i tak nie mógł dostrzec.
— Być może spodziewał się, że spróbujemy przejąć ładunek. Robi się dość nieprzyjemnie. Może uda się przekonać Vittoriego, żeby dał nam jeszcze kilka tygodni. Bo, jak rozumiem, prace jeszcze potrwają?
— Spokojnie. Laboratorium, w którym będziemy wytwarzać gaz pod produkcję benzyny, znajduje się w budynku C.
— W takim razie, gdy tylko uprzątniecie ten bałagan, przygotuj statek. Została nam ponad doba. Mam nadzieję, że z Vertem wszystko w porządku?
— Stoi w hangarze. Moi ludzie już go sprawdzili. Trafili na kilka rozszczelnień w instalacji. Właściwie się nie dziwię, że poprzedni inżynier ich nie znalazł. My szukaliśmy ich dobre kilka godzin sprzętem, którego nie da się wnieść na pokład. Nie dałoby rady wystartować.
Ralph westchnął odrobinę poirytowany sugestią Joela. Nawet jeśli inżynier, którego wyrzucił z pokładu, nie zawinił, nadal pozostawał szpiclem.
— Przyprowadźcie statek. Niech będzie gotowy do odlotu.
— Taa jest. — W głębi duszy Joelowi nie podobał się pomysł towarzyszenia Ralphowi. — I może jeszcze spotkamy się z Edgarem i…
— Nie marudź. To tymczasowe rozwiązanie. A jeśli o nich chodzi, odpuść sobie. To mrzonki. Nie zasługiwał, by się tutaj znaleźć. Ani ona. Nigdy jej na tobie nie zależało. Mam wrażenie, że nie zależało jej też na samej sobie. Chciała znaleźć frajera, który się nią zaopiekuje.
Joel prychnął, choć w zasadzie zgadzał się z przełożonym. Mimo wszystko bał się, że przechadzając się zatłoczonym uliczkami stolicy, trafi na dawnego przyjaciela i byłą ukochaną.
Joel po raz ostatni sprawdził zawartość plecaka. Zauważywszy, że brakuje zestawu podręcznych narzędzi, wrzucił je do środka i zaciągnął skórzane paski. Nawet jeśli cała ta eskapada miała być tylko rutynowym przelotem, wolał być przygotowany na każdą okoliczność. Obwiązał szyję długim szalem, a grube palce z trudem wcisnął w wytarte rękawiczki.
Na dachu czekał już statek. Na obu burtach, oprócz standardowych dysz, zamontowano błyszczące metalowe karabinki. Rozsuwające się wrota zastąpiły wykorzystywane do tej pory standardowe drzwi, a szara matowa farba, którą wykończono zewnętrzne poszycie, doskonale podkreślała zawadiacki charakter wehikułu. Pojazdem sterować miał ten sam mężczyzna, którego Joel poznał kilka dni wcześniej. Na jego widok pilot mruknął coś niezrozumiałego i zaciągnął się papierosem po raz ostatni, po czym rzucił pet na ziemię, na głowy niczego nieświadomych przechodniów.
— Nie jest zbyt rozmowny. — Z głębi statku dobiegł kobiecy głos.
Joel wszedł na pokład i podał rękę kobiecie w czarnym skórzanym kombinezonie. Strój przylegał do jej smukłego ciała i podkreślał kształty. Naukowiec nieco się zmieszał widokiem tak zgrabnych pośladków na pokładzie statku. Ukradkiem zerknął w nazbyt duży dekolt, częściowo przykryty długimi kasztanowymi włosami.
— Joel. Jestem…
— …tymczasowym mechanikiem. Nereida Avalyan Vardush. Możesz mówić mi Navi.
— Co tu robisz?
— Nawiguję. — Poprawiła kruczoczarne włosy.
— A on?
— Lucky, ale to ksywka.
Joel chciał jeszcze o coś zapytać, jednak w tej właśnie chwili w drzwiach Verta pojawił się Ralph Cronenberg. Nie minęło nawet pół minuty, a pilot zajął miejsce za sterami. Do środka załadował się też pracujący na tyłach statku bezimienny i chuderlawy urbsbańczyk. Był chyba najmizerniejszy z całej załogi. Jego wystające kości policzkowe i krótko przystrzyżone włosy, niestarannie ogolona twarz oraz widoczne pod znoszoną kamizelką żebra jasno dawały do zrozumienia, że Ralph do kotłowni przyjął pierwszego lepszego miastowego. Joela zaskoczyło tylko to, że Cronenberg osobiście powitał palacza. Dotychczas właściciel fabryki gardził przedstawicielami klasy robotniczej.
Mężczyzna skrył się w kotłowni i zatrzasnął za sobą metalowe drzwiczki. Statek uniósł się ponad budynkami i skierował dziobem ku południowemu wschodowi.
— Kierunek Rhodum!
Martens od razu poczuł moc nowych silników. Siedział w fotelu, obserwując coraz szybciej przesuwające się fortyfikacje. Chwilowo zapomniał o obowiązkach, jakie miał pełnić na pokładzie. Jego wzrok naprzemiennie przyciągały piaszczysty bezkres rozciągający się za murami miasta i odkryte ramiona Nereidy. Patrząc z góry na malejące zabudowania, Joel zastanawiał się, czy dokonał słusznego wyboru.
Pierwsze kilometry nie były dla Kasjusza problemem. Prosty szlak, sporadycznie pojawiające się zarośla i ubita ziemia dawały złudne poczucie bezpieczeństwa. Ale powtarzająca się sceneria i nieprzerwany żar lejący się z nieba, znużyły chłopaka. Zatrzymał się i sięgnął po manierkę z wodą. Pociągnął kilka łyków i obmył twarz. Jego oczy zaszczypały. Nie był w stanie patrzeć przed siebie. Mimo przeciwsłonecznych okularów oczy przyjęły zbyt dużą porcję światła, a on czuł już zmęczenie kilkunastogodzinną podróżą.
W tle już od dłuższego czasu towarzyszyło mu bzyczenie owadów, ale on po mniej więcej godzinie przestał zwracać na nie uwagę. Właściwie nie potrafił zebrać myśli. Był przerażony tym, co zrobił. W jednej chwili nastawił przeciw sobie całe miasto. Zniszczył jedyne miejsce pracy wielu ludzi. Wiedział, że nie może wrócić, bo i po co. Tylko co teraz? Ma dotrzeć do stolicy i zapisać się do bractwa? Żyć jak mnich? Nie, to nie było mu na rękę. Właściwie bał się wizji spotkania z braciszkami w Rhodum. Nawet sam brat Albert, dawniej przyjaciel ukochanego dziadka, teraz wydał mu się jakiś inny. Jakby… oziębły? Wyrachowany? Kasjusz wiedział, że musi znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Zacząć wszystko od nowa. I nie chciał przy tym korzystać z pomocy innych.
Z zamyślenia wyrwał go niepokojący dźwięk. Miarowy mechaniczny warkot, który z każdą chwilą przybierał na sile. Kasjusz wskoczył na swój pojazd i ruszył gwałtownie, tak że spod kół buchnęło piachem. Z niepokojem obejrzał się za siebie. Zmrużył zmęczone oczy. Na zachodzie z trudem dostrzegł unoszące się kłębowisko kurzu. Źródło hałasu przedzierało się przez piaskowe pagórki. Co gorsza, robiło to szybko. Kasjusz wyłączył silnik i usiadł tak, by oprzeć się o drewniany kufer. Z tyłu głowy wciąż kołatała mu się myśl o fabryce, ale teraz postanowił odsunąć to wspomnienie. Okopał się za czterokołowcem. Wyjął broń, oparł dłoń na miękkim siedzisku, by w razie strzału ręka nie zadrżała, i czekał. Po kwadransie czuwania jego głowa zaczęła osuwać się na ramię. Kiedy chłopak złapał się na przysypaniu, wierzgnął niczym dzikie zwierzę wyczuwające zagrożenie. Lecz nie minęło nawet kilka minut, a zasnął na dobre.
Promienie wschodzącego słońca rozświetliły twarz młodego mechanika. Uderzenie gorąca rozbudziło go lepiej niż filiżanka świeżo mielonej kawy, na którą mógł pozwolić sobie po większych zleceniach. Zaklął. Nie potrafił wybaczyć sobie tego, że tak łatwo stracił przytomność.
— Następnym razem muszę robić przerwy.
Zaciągnął na twarz przewiązaną pod szyją czarno-białą chustę, wskoczył na kłada i uruchomił silnik. Rozłożył mapę, którą wręczył mu jeden z członków bractwa. Czekała go kilkudniowa podróż do miejsca, w którym spotykali się wszyscy wędrujący wzdłuż kontynentu. Nie miał czasu. Temperatura rosła z minuty na minutę, a wirujące przy ziemi zwały gorącego powietrza rozmywały linię horyzontu.
Widok kolejnych piaskowych wydm nużył chłopaka. Droga ciągnęła się bez końca. Kasjusz wiedział jednak, że nie ma powrotu. Wolał oglądać wciąż i wciąż te same krajobrazy z nadzieją na późniejsze lepsze życie, aniżeli użalać się nad własnym losem.
Nawet tak daleko od miasta nietrudno było znaleźć Kasjuszowi drogę prowadzącą do punktu postojowego. Bar był na mapie oznaczony symbolem łóżka. Mieszkańcom Urbs od wielu lat zakazywano przemieszczania się między metropoliami, ucząc o negatywnym wpływie słońca na ludzki organizm, ale szlak, którym Kasjusz teraz posuwał się naprzód, przeczył wszystkiemu, co mówili politycy i gwardziści. Wzdłuż drogi pełno było śmieci: walające się puste beczki po zużytym paliwie czy opróżnione z alkoholu butelki pełniły funkcję kierunkowskazów. Z jednej strony cieszyło to Kasjusza, bo oznaczało, że nie zboczył z właściwiej drogi. Z drugiej zaś irytowało go życie w kłamstwie. Nie potrafił pogodzić się z tym, jak bardzo był zaślepiony. Jak nietrudno było mu przystać na los i wizję świata oferowane przez władze w Urbs.
Mijały kolejne godziny, a cywilizacji wciąż nie było widać. Pierwszego podróżnika Kasjusz zobaczył pół doby wcześniej. Okutany szmatami mężczyzna z postrzępionym beżowym kapeluszem na głowie i blizną ciągnącą się przez całą twarz mknął w tym samym kierunku. Sądząc po wyglądzie konia, obieżyświatowi powodziło się dobrze. Chłopak chciał go nawet zagadnąć, ale mężczyzna nawet na niego nie spojrzał. Pędził przed siebie niczym zachodni wiatr, wdzierający się w głąb lądu znad oceanu.
Statek obrócił się wokół własnej osi, zawisł w miejscu i po chwili zaczął opadać. Pilot z każdym lądowaniem radził sobie coraz lepiej. Vert z gracją osiadł na betonowym podłożu. Ralph wyszedł na płytę lądowiska i ukłonił się, ujrzawszy komitet powitalny.
— Prosimy tędy. — Niski, posiwiały na skroniach człowiek wskazał ręką na drzwi, prowadzące do holu ratusza.
Sala plenarna urządzona była w staromodnym stylu. Radni siedzieli w okręgu, na ponumerowanych miejscach, pośrodku pomieszczenia ustawiono zaś podium, z którego kolejni mówcy przedstawiali swoje racje. Ralph zostawił Joela i Navi nieopodal drzwi, a sam podszedł do schodów wiodących na podwyższenie. Jeden z członków kworum dywagował nad wprowadzeniem kolejnego podatku. Słuchacze siedzieli znużeni i zajmowali się swoimi sprawami.
— Dziękuję panu. — Przerwał wreszcie marszałek, sześćdziesięcioletni mężczyzna o napęczniałej twarzy. Nerw w jego lewej powiece uległ uszkodzeniu, przez co oko nie mogło się całkowicie otworzyć. — Przypomnij mi, żeby go wyrzucić — szepnął do siedzącego obok sekretarza.
Stojący na podeście dżentelmen pozbierał notatki. Spojrzał na Cronenberga z wyrzutem i pozwolił mu zająć swoje miejsce. Ralph wszedł po schodach. Oparł ręce na balustradzie, ale kiedy ta zachybotała niebezpiecznie, cofnął się. Zebrani nie starali się nawet udawać, że interesuje ich kolejny mówca.
— Ralph Cronenberg, Urbs.
Staruszek kierujący obradami spojrzał w plan.
— Sprawa tysiąc trzysta jedenaście. Odnośnie do polityki energetycznej i finansowania badań w miastach ościennych.
Wszyscy w pomieszczeniu ocknęli się. Słowa marszałka Vittoriego podziałały na nich jak uderzenie obuchem.
— O głos proszę ministra gospodarki.
Gruby polityk o czerwonych policzkach i równie barwnym nosie chrząknął. Wyciągnął z teczki dokument.
— Melduję, że zapasy gazu są na wyczerpaniu. Posiadane towary nie wystarczą na dłużej niż trzy miesiące. Konieczna będzie kolejna dotacja. Dzięki temu zdołamy znaleźć rozwiązanie…
Ralph poznał własny raport.
— To była wiadomość wysłana z początkiem roku. — Minister wyciągnął następny dokument.. — Kolejny list otrzymaliśmy dwa tygodnie temu. —. Poprawił okulary. — Ukończyliśmy budowę nowego statku. Gaz skutecznie zastąpiono węglem. Technologia parowa, która święciła triumfy na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku, znów przychodzi nam z pomocą. – Otyły polityk spojrzał na stojącego pośrodku urbsbańczyka. — Skończył pan — bardziej oznajmił, niż zapytał.
— To prototyp. Zostało jeszcze sporo do zrobienia. Musimy rozwiązać problem…
Ale minister już nie słuchał.
— Panie marszałku, drodzy koledzy. Wynalazek pana Cronenberga jest początkiem rewolucji i pomoże nam sukcesywnie rozwijać gospodarkę. Dzięki tak dobrej wiadomości mogę wnioskować o ograniczenie zasobów dostarczanych władzom Urbs i przekazanie ich do innych placówek.
Ralph zbladł.
— Nie możecie! Statek nie jest gotowy!
— Przyleciał nim pan dzisiaj, prawda? — zapytał Vittori.
Ralph zastygł. Zakręcenie kurka z pieniędzmi doprowadzi do zamknięcia fabryki; co gorsza, pozbawi go uprzywilejowanej pozycji.
— Zostajesz? — Navi zaczęła się domyślać, co się święci.
Joel schował notatnik za pazuchę i razem z nawigatorką wymknął się z pomieszczenia.
Cronenberg schodził z ambony w osłupieniu. Nic nie mógł zrobić. Szukał pocieszenia w znajomej twarzy, ale nigdzie nie widział ani Nereidy, ani Joela.
— Panie Cronenberg! — Vittori klasnął. — Statek proszę zostawić. Nasi technicy się nim zajmą.
Ralph w pośpiechu opuścił salę. Stanął pośrodku przestronnego holu wyłożonego kafelkami i drżącymi dłońmi wsunął papierosa do ust. Przy dużych drewnianych wrotach prowadzących na rozległy dziedziniec zobaczył pilota.
— Gdzie reszta?
— Wyszli chwilę temu. Mogę jednego?
Cronenberg podał skręta pilotowi.
— Nieważne. Mamy inny problem.
Lucky poprawił nakrycie głowy.
— Zorganizuj nam transport. Verta musimy zostawić, ale zabierz nasze rzeczy. Za godzinę spotkamy się w Kociołku. I przyprowadź ze sobą tego chudzielca z kotłowni.
— Co jest?
— Vittori przejmuje statek. Właściwie się tego spodziewałem. Na szczęście jeszcze nie zdążyliśmy wprowadzić kolejnych usprawnień. Chwała Basharowi za lenistwo Joela.
— Wierzysz w te głupoty? — Lucky parsknął, słysząc imię starego bóstwa.
— Nie, ale wychowałem się wśród ludzi, którzy wierzyli. Takie rzeczy zostają w głowie. Ja znikam. Nie chcę być tutaj, kiedy Vittori zobaczy, jaką fuszerkę odwaliliśmy. Spodziewa się chyba czegoś więcej, niż dużego kotła i kilku rur.
— Ten transport. — Pilot przydeptał niedopałek. — Na kiedy ma być?
— Jak najszybciej. Musimy wrócić do Urbs, żebym zdążył przygotować fabrykę. Rada nam nie odpuści. Będą chcieli sprawdzić, co jeszcze udało nam się osiągnąć. Zostań tu przez kilka minut. Może usłyszysz coś ciekawego. — Ralph szybko ruszył do wyjścia.