Paparazzo

Paparazzo to opowiadanie napisanie do redagowanego przez Bartka Biedrzyckiego Rocznika Fantastycznego 2020. Poniżej dzielę się fragmentem tej historii – całą przeczytacie w wspomnianej antologii lub w formie ebooka, do którego otrzymacie dostęp po zapisaniu się do mojego newslettera.

Paparazzo – darmowy fragment opowiadania noir z wątkiem fantastycznym

Strome, wąskie schody prowadziły mnie na pierwsze piętro kamienicy, w której wynajmowałem mały pokój. Drogę na górę pokonywałem w ciszy i skupieniu. Każdego wieczora modliłem się w duchu, by z przeciwnej strony nikt nie schodził, a już na pewno nie osiłek z trzeciego, który za punkt honoru przyjął sobie dokuczanie mi. Już nie raz zdarzało się, że mijał mnie w korytarzu czy na owych schodach i po każdym takim niewinnym tête-à-tête, kończyłem z siniakiem pod okiem, naciągniętą bielizną — tak ktoś jeszcze to robi — lub ręką wykręconą w taki sposób, że potem nijak nie mogłem spać na tym konkretnym boku. Cała ta sytuacja miałaby rację bytu gdybyśmy byli nastolatkami, a kamienica należałaby do większej całości, określanej mianem placówki edukacyjnej. Z jakiegoś powodu społeczeństwo przyzwalało na gnębienie słabszych w szkolnych murach. Byłem przekonany, że kończąc ogólniak pozbędę się tego problemu. Niestety w kilka lat potem wprowadziłem się do tej kamienicy i raz jeszcze musiałem przechodzić przez znany mi już scenariusz.

Kiedy dotarłem na półpiętro, u szczytu schodów dostrzegłem zarys sylwetki. To był on. Michał z trzeciego. Dałbym sobie głowę uciąć, że kiedy tylko mnie dostrzegł, zarechotał złowieszczo. Przezornie złapałem za torbę, w której trzymałem aparat fotograficzny. Mógł mnie gnoić, ale tego jednego nie miał prawa tknąć. I być może właśnie ten gest wzbudził jego ciekawość. Bo kiedy tylko zbliżył się do mnie, zapytał:

— Co tam chowasz?

Kazałem mu spierdalać, ale on zaśmiał się raz jeszcze i spróbował sięgnąć długimi, grubymi łapskami do mojej torby. Zrobiłem piruet i szczęśliwie minąłem go, przeciskając się pomiędzy jego monumentalną sylwetką a ścianą. Przeskakiwałem po dwa, czasem trzy stopnie. Uciekłem, on zaś został na półpiętrze. Rechotał i odgrażał się, że następnym razem tak łatwo mi nie odpuści.

Wewnątrz cały drżałem. Po każdym takim spotkaniu powtarzałem w myślach, że powinienem wrócić i rozwiązać tę sprawę, jak na prawdziwego faceta przystało. Ale potem do głosu dochodził rozsądek. Z obitą mordą spałoby mi się gorzej, a stan rzeczy nie uległby wielkiej zmianie. Ot na kilka dni dałby mi spokój, żeby moja gęba nabrała normalnych kolorów.

Z tych nerwów ledwo trafiłem kluczem do zamka. Trzasnąłem drzwiami i na wszelki wypadek zamknąłem je za sobą na trzy spusty. Wyjąłem z aparatu kartę pamięci i zostawiłem sprzęt na kredensie, pomiędzy zdjęciem z rodzicami a butelką taniej whisky; na nic lepszego nie mogłem sobie pozwolić, a i tę konkretną butelkę otwierałem tylko w chwilach większego wzburzenia.

Stanąłem przy oknie z papierosem w ustach i wpatrywałem się we wsiadającego do wozu Michała. Osiłek ledwo zmieścił się za kółkiem. Opuścił dach i włączył muzykę tak głośno, że słyszałem ją mimo pozamykanych okien. Pierdoloną techniawką musieli raczyć się wszyscy na osiedlu. Widać gość zakładał, że jego gust muzyczny podzielał każdy w promieniu kilkuset metrów.

Usiadłem na kanapie, włączyłem laptopa i wsunąłem kartę pamięci do otworu w obudowie komputera. Na ekranie pojawił się folder ze zdjęciami zrobionymi tego wieczoru. Szlag mnie trafiał, kiedy patrzyłem na kolejne ruszone kadry. Jeśli już udało mi się złapać ostrość, na ogół celowałem w czyjąś rękę lub nogę. Z ponad stu pięćdziesięciu prób sfotografowania miejscowej gwiazdki, wyszło ledwie kilkanaście. Co mnie tknęło, żeby robić zdjęcia na manualu, pomyślałem. Wiedziałem, że żadna redakcja tego nie kupi. Co najwyżej do bazy zdjęć. A jeśli nie mogłem liczyć na rozkładówkę nowego wydania lokalnego szmatławca, nie mogłem też spodziewać się kokosów. Skopiowałem pliki na dysk i wysłałem je do wszystkich redakcji, z którymi współpracowałem. Miałem nadzieję, że choć jedna wykaże krztynę zainteresowania.

Nieco zniechęcony, włączyłem niedokończony film na platformie, udostępniającej najnowsze produkcje właściwie za darmo. Ot trzeba było założyć konto, podać maila i co jakiś czas klikać w reklamy, żeby nie zablokowali profilu. Można powiedzieć, że to taka niemal trójstronna transakcja, w której wygrywałem ja i właściciel portalu. Przegrywał jedynie producent filmu.

Zdecydowałem się dołączyć do grona autorów na portalach Patronite i Suppi. To platformy, w których fani mogą wspierać swoich ulubionych twórców. Finansowo, rzecz jasna. Już teraz możesz przejść na Patronie, gdzie poznasz moje motywy (klik) i będziesz mógł wspierać mnie cyklicznie. A jeśli nie chcesz robić tego tak oficjalnie, możesz wesprzeć mnie anonimowo i jednorazowo, bez zakładania konta. W Suppi (klik).

Po kilku minutach usłyszałem dźwięk przychodzącej poczty. W rogu ekranu mignął mi tytuł wiadomości. Już chciałem zatrzymać odtwarzacz i zerknąć na skrzynkę, kiedy do drzwi ktoś zapukał. Miarowo uderzał w nie pięścią, jakby wybijał takt jakiejś popularnej piosenki.

— Cholera, Robespierre, wyłaź! Wiem, że tam siedzisz.

Wstałem od komputera i otworzyłem drzwi.

— Pan Mikulski — zacząłem ze sztucznym uśmiechem wyrysowanym na twarzy.

Mikulskiemu natomiast nie było do śmiechu. Przesunął palcami po niemodnym już zaroście a’la Michał Milowicz i westchnął.

— Robcio, Robcio. Co ja mam z tobą zrobić?

— Zapłacę. Mam świetny materiał. Już poszedł do redakcji. Właśnie ktoś przysłał odpowiedź — odparłem. — Miałem negocjować warunki.

— Czemu ja się na to nabieram, Rob?

— Bo ma pan dobre serce, panie Waldku.

— Czekam na czynsz za poprzedni miesiąc — rzucił, oddalając się od drzwi. — I pamiętaj, że ten miesiąc też powoli się kończy. A wiesz, co robię z lokatorami, którzy są mi krewni za dwa miesiące z rzędu.

— Wiem, panie Waldku. Wiem — powiedziałem już bardziej do siebie, niż do niego.

Zamknąłem drzwi i wróciłem myślami do wiadomości, która na ekranie pojawiła się kilka chwil wcześniej. Tytuł był obiecujący. Niestety sama treść tylko podniosła mi ciśnienie.

— Nie przysyłaj nam więcej zdjęć — zobaczyłem u samej góry ekranu, wytłuszczone i wypisanie kapitalikami. Poniżej widniał podpis dziennikarza Jedynej Prawdy, lokalnego tygodnika, po który sięgały głównie kury domowe i emeryci.

Kładłem się spać wkurwiony i z poczuciem beznadziei. Wymarzyłem sobie, cholera, karierę fotografa. Widać te kilka osób, którym kiedyś podobały się moje zdjęcia, albo naigrywali się, albo próbowali być mili. I teraz przyszła pora zapłaty za naiwność. Rodzice pytali mnie kilkukrotnie, czy jestem pewien drogi, którą chcę podążyć. Ale mnie omamiło marzenie.

Mogłem pójść na studia i po pięciu latach zakuwania regułek siedzieć za biurkiem. Przenosić cyfry z jednej kolumny do drugiej przez osiem godzin dziennie, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Aż do usranej emerytury, na której biegałbym od lekarza do lekarza i pytał, jak poradzić sobie z bólem pleców. Ale nie, wolałem walkę o każdą złotówkę. Kontakty z ludźmi i obserwowanie świata przez wizjer. To mnie jarało. Czułem, że żyję.

Teraz wiem, że łatwo mówić o spełnianiu marzeń, kiedy za czynsz i michę płacą rodzice. Moi niestety zginęli w wypadku samochodowym, a ja dość szybko dostałem w dupę od życia. Chwilę mi zajęło pozbieranie się do kupy. Złapałem pół etatu na jakimś magazynie, a przez resztę dnia biegałem po mieście, szukając sensacji, którą mógłbym uwiecznić. Raz było lepiej, raz gorzej. Niestety potem ktoś wpadł na pomysł, żeby zamontować do telefonów lepszej jakości obiektyw i większą matrycę. W tamtym momencie skończyło się rumakowanie. Każdy, kto zobaczył wypadek, wyjmował smartfona i robił fotkę lub nagrywał film. W sieci zaroiło się od portali zrzeszających tak zwanych obywatelskich dziennikarzy. Znacznie trudniej było sprzedać jakikolwiek materiał. Zwłaszcza mi, pasjonatowi ze starym sprzętem i mizernym doświadczeniem.

Zwlokłem się z wyra, złapałem za aparat i upewniwszy się, że mam ze sobą baterię i pamięć, wyszedłem na miasto. Musiałem pstryknąć coś dobrego. Jeszcze tydzień niefartu i wyląduję na bruku, myślałem wtedy. Właściwie kiedyś mogłem stanąć na środku osiedla, obracać się i robić zdjęcia. Któreś z całą pewnością uchwyciłoby jakieś patologiczne zachowanie. Tylko teraz, w czasach wszędobylskiej przemocy i pornografii nikogo już nie interesowało, że pan starszy z ulicy Pojebów bije żonę. Ludzi nie obchodziło również, że dzieci Mietczyńskich, tych mieszkających w domku jednorodzinnym na skrzyżowaniu ulic Nowobogackich i Postkomunistycznej Chołoty żrą spleśniały chleb, bo ojciec woli wydać kilka stówek na nowe kołpaki do dziesięcioletniej beemki, niż na ciepły obiad dla rodziny. Kiedyś chciałem to nawet sprawdzić. Przyczaić się za oknem i sfotografować te biedne istoty, karmione kromkami porośniętymi biało-zielonkawym kożuszkiem, ale żadna redakcja nie puściłaby takiej reweacji bez autoryzacji. Zwłaszcza, że Mietczyński liczył się na mieście. Nie można było go ruszyć, ot tak, dla zabawy. Bujałem się więc z aparatem w dłoni i duszą na ramieniu. Może to zabrzmi zabawnie, ale modliłem się o jakiś wypadek. O samobójcę albo napad, chociażby na kiosk.

Kiedy zaczynało się ściemniać, narzuciłem kaptur na głowę. Szwendałem się po pustoszejących uliczkach miasta, nadal próbując wypatrzeć sensacji. Choć doskonale wiedziałem, że mój na wpół amatorski Nikon nie potrafi zrobić zdjęcia w takich warunkach. Ja zresztą też nie. Idąc zamyślonym, skręciłem nie w tę uliczkę, w którą powinienem. Ponoć kłopoty znajduje ten, kto ich szuka. Ja szukałem ich nagminnie, ale chciałem raczej się im przyglądać, niż czynnie uczestniczyć. Inny ogląd na sprawę miał łysy dwudziestokilkuletni mężczyzna w ortalionowych spodniach, białych sportowych butach, w bluzie z napisem JP120% — i nie miał na myśli wsparcia dla zmarłego papieża — oraz z tatuażem ciągnącym się od obojczyka, przez szyję aż po skroń. Stanął pośrodku uliczki niczym bramkarz w nocnym klubie. Za mną po chwili jak spod ziemi wyrosło dwóch innych dżentelmenów. Osiedlowa elita, trzęsąca tą konkretną ulicą. Nie zapuszczali się dalej, bo tam albo zbyt często jeździły policyjne patrole, albo rządzili inni, nieco więksi gracze. Im wystarczał ten mały skrawek miasta. Aleja łącząca dwie główne arterie, tnące miasto ze wschodu na zachód. Coś jak bypass dla zakorkowanej metropolii, w której nikt już nie chce żyć, ale każdy próbuje pociągnąć choćby jeden dzień dłużej.

— Daj torbę i będziesz wolny — zaśmiał się rycerz ortalionu z gównianym malunkiem na twarzy.

Odruchowo przerzuciłem ją na plecy. Torbę znaczy.

— Jak chcesz — dres powiedział już całkiem poważnie.

Nim zdążyłem się odwrócić, jeden z gości czających się za mną przyłożył mi w potylicę. Następne co pamiętam to widok uciekających oprychów i Michała podającego mi dłoń. Michała, który pastwił się nade mną w każdej możliwej sytuacji.

— Nic ci nie jest, stary? — zapytał z troską.

Byłem skołowany. Sam nie wiem czy bardziej bolącym łbem czy postawą osiłka.

— Dzięki — wyjąkałem speszony.

Zaraz potem dotarło do mnie, że straciłem aparat. Jedyne narzędzie pracy. Ostatnią deskę ratunku przed wylądowaniem na bruku. Sposępniałem, co nie umknęło uwadze Michała.

— Choć, postawię ci browarka. Od razu ci się poprawi — zagaił.

Zbyłem go lamerską wymówką o robocie i nadal się chwiejąc, poczłapałem do domu. Chciałem się wyspać dopóki miałem jeszcze łóżko i dach nad głową. Jasna sprawa najpierw musiałem się zaprawić. Butelka Jacka Danielsa wylądowała na stoliku zaraz po tym, jak wróciłem w dobrze znane cztery kąty. Nawet nie brudziłem szklanki. Przechyliłem butelkę niczym rasowy alkoholik. Zakrztusiłem się i wylałem na siebie sporą część perfumowanego trunku. Pomyślałem, że jednak napiję się jak człowiek. Po chwili wróciłem z kuchni z odpowiednim szkłem do połowy wypełnionym kostkami lodu. Tkwiły w zamrażarce właśnie na takie okazje. Zalałem je łychą i nie czekając, aż drink się schłodzi, wychyliłem do dna. Wypiłem tak jeszcze dwie kolejki. Przy czwartej już szumiało mi w głowie. Przy szóstej przyszedł mail. Ledwo mogłem przeczytać tytuł. Goście z redakcji, któregoś z okolicznych tygodników podziękowali za zdjęcia i przelali na moje konto niewielką kwotę. Wystarczy na czynsz, pomyślałem. I może jakiś aparat w lombardzie. Uśmiechnąłem się pod nosem i usnąłem z pustą szklanką w jednej dłoni i butelką w drugiej.