Sen o wolnym świecie

Rozdział 11

— Jesteście pewni, że to tutaj? — Komendant spojrzał na starą, zapuszczoną kamienicę, w której nikt już nie mieszkał.

Okna zostały powybijane. Z zewnątrz można było dojrzeć wulgarne napisy wymalowane na ścianach wewnątrz pustych mieszkań. Elewację budynku również ktoś pomazał. Czerwoną farbą dano wyraz sprzeciwu wobec wyboru Vlada Szołnicyna na burmistrza miasta.

— Porucznik mówił o grodzi „C”. Jeśli pan komendant twierdzi, że to ten budynek, to pewnie to miejsce miał na myśli porucznik Jankowski. — Wiciak stanął na baczność i wyprężył pierś.

— Spocznijcie.

— Panie komendancie, właściwie co to jest gródź „C”? — Wiciak sięgnął po papierosy schowane w bocznej kieszeni spodni.

— Wy nie stąd, co, Wiciak?

— Nie, panie komendancie. Trzeci rok w Urbs. Przydział ze stolicy. Miał być rok przyuczenia i powrót do służby w Rhodum, ale…

— Zapomnieli o was! — Komendant zaśmiał się szyderczo. — Gródź „C” to jedno z wejść do podziemi, z których kiedyś korzystaliśmy.

Wiciak podrapał się po głowie i patrzył na komendanta z niedowierzaniem.

— Pan komendant mi nie wmówi, że macie tu jakieś podziemia. Jak ktoś mógł zrobić coś takiego w tym piachu?

— Już przy planowaniu miasta Ralph Cronenberg i kilku jego pomagierów wpadli na pomysł, że podziemia mogą się przydać. Bo wiecie, zanim wy się tu pojawiliście, miasto było wolne. Nie było muru, a ludzie mogli wjeżdżać i wyjeżdżać do woli. Miało to też swoje wady.

Szeregowy Wiciak słuchał komendanta z powagą, starając się sprawiać wrażenie zainteresowanego opowieścią.

— Wcześniej we znaki dawały nam się burze piaskowe. Cronenberg, czego by złego o nim nie mówić, przewidział, że schrony i sieć tuneli mogą się przydać. Dlatego budował miasto tak długo. Najpierw z kilkoma osobami zaprojektował układ piwnic, a potem nad tym wszystkim zaczęli stawiać budynki. Gródź „C” to jedno z czterech zejść do podziemi. Gródź „A” znajduje się w ratuszu zejście „B” ponoć można znaleźć gdzieś w piwnicach fabryki, ale to może być plotka. Gródź „C”, przed którą stoimy, to dawny budynek mieszkalny założycieli. Gdzieś na południu jest jeszcze gródź „D”, którą traktowano jako drogę ewakuacyjną.

Szeregowy raz jeszcze się wyprostował.

— I właśnie tam trafiliśmy na intruzów! Porucznik kazał przekazać, że napastnicy mogą znać miasto. Zabarykadowali się w tamtym budynku i uciekli tunelem.

Łopunow chciał dopytać szeregowego o wygląd intruzów, ale rozmowę przerwał szeregowy Lurkov. Stanął przed komendantem i zasalutował.

— Porucznik. Jankowski. Kazał. Przekazać. Że krety. Są już. W drodze. — Gwardzista z trudem łapał powietrze.

— Świetnie. Zbierzcie ludzi w trzy grupy i ustawcie się wokół budynku. Potem we dwóch zejdziecie na dół. Będziecie komitetem powitalnym.

Szeregowi spojrzeli po sobie niepewnie.

— No już! — Łopunow podniósł głos. — Ogarniać mi linię obrony.

Gwardziści zaczęli przekazywać polecenia komendanta. Chwilę potem trzy grupy po czterech strażników stały w gotowości. Każdy z gwardzistów mierzył w małe, wąskie drzwi kamienicy.

Wiciak kiwnął głową koledze.

— Lurkov, idźcie przodem.

— Czemu ja mam być pierwszy?

— Bo pan komendant tak kazał!

Lurkov obrócił się w kierunku komendanta i spojrzał na niego pytająco, ale Łopunow był zajęty karceniem jednego z szeregowych.

— Wy też jesteście szeregowym.

— Ale starszym. Siedzę tu już trzy lata, wy – trzy tygodnie. Idziecie przodem, Lurkov, czy mam się wrócić do komendanta i zameldować mu o niesubordynacji?

Wiciak straszył towarzysza, chociaż dobrze wiedział, że w przypadku szeregowych długość stażu nie ma żadnego znaczenia. Nie u Łopunowa.

Lurkov ustąpił i niepewnie wszedł do klatki.


W korytarzu było ciemno. Oczy Ottona, Mike, Gale’a i Lenny’ego musiały się przyzwyczaić do mroku.

— Możemy tu siedzieć cały tydzień i nie przywykniemy. Macie jakieś zapałki? — Lenny wyciągnął przed siebie ręce niczym poruszający się po cudzym mieszkaniu niewidomy. — Gale, ty palisz, nie?

— Mam jeszcze kilka. — Mężczyzna wyciągnął pudełko z zapałkami i podał snajperowi. — Masz?

Odnalezienie ręki towarzysza zajęło snajperowi kilka chwil. Zdjął plecak, wyjął z niego koszulę i owinął nią kawałek drewna, który znalazł na ziemi tuż przy grodzi. To nim musiały być zaryglowane drzwi, przez które przeszli.

— Otton, masz coś mocniejszego?

— Chyba nie chcesz pić w takiej chwili?

Lenny miał ochotę odburknąć, że chętnie, ale zamiast tego tylko pospieszył barmana. Otton wyjął zza pazuchy małą buteleczkę.

— Co to jest?

— Jagodzianka.

— Nie o to pytam. Mnie żałujesz, a sam nosisz bimber?

Otton uśmiechnął się znacząco.

— Akurat to zobaczyłeś, co?

Lenny chrząknął porozumiewawczo.

— Chrzczony? Muszę wiedzieć, jak kopie.

— Ten nie. Co najmniej pięćdziesiąt procent.

— Dobrze. — Lenny wziął buteleczkę i polał nią materiał.

— Chwila, co ty robisz? — Na dźwięk wylewanego alkoholu Mike wpadł w przerażenie.

Snajper oddał Ottonowi niemal pustą buteleczkę, a potem podpalił koszulę. Zajęła się i rozświetliła kilkanaście metrów korytarza.

— Masz, przydaj się na coś. — Podał Mike’owi pochodnię. — Idź zaraz za mną. Muszę widzieć, co jest z przodu. Otton, wiesz, gdzie jesteśmy? Co to w ogóle za miejsce?

Otton rozejrzał się po ścianach i korytarzu przed nimi. Wydawało się, że ciągnie się w linii prostej przez kilka kilometrów, o ile w ogóle się kończy.

— To stara sieć korytarzy. Mieliśmy jej używać w trakcie najazdów na miasto. Wcześniej służyła jako schron i droga komunikacji w trakcie burz piaskowych. Za kilkaset metrów powinniśmy dotrzeć do skrzyżowania. Musimy iść prosto tak długo, jak się da. Na razie niczego nie poznaję. Jesteśmy za daleko na zachodzie. Tutaj rzadko chodziliśmy.

Lenny skinął głową.

— Dokąd możemy dotrzeć?

Barman podrapał się po łysinie na czubku głowy.

— Być może do ratusza. Było też zejście z fabryki, ale dam głowę, że Ralph zabezpieczył i jedno, i drugie. Musimy wyjść gdzieś indziej. Ale teraz cisza. Nasłuchujcie, czy nikt za nami nie idzie.

W masywne wrota ktoś uderzył. Dźwięk powtarzał się przez kilkanaście sekund, a potem ustał. Echo niosło się korytarzem znacznie dłużej, cichnąc, ale wciąż powtarzając wybijany rytm. Kiedy znowu nastała cisza, mężczyźni dotarli do skrzyżowania. Mogli pójść w lewo lub prawo.

— Koniec drogi na wprost. — Lenny rozejrzał się dookoła. — Dokąd teraz?

Otton machnął ręką w lewo. Tuż za zakrętem znajdowało się większe pomieszczenie, do którego docierały trzy inne korytarze. Każde z wejść było zabezpieczone taką samą grodzią, jaką widzieli wcześniej. Na ich szczęście wszystkie były otwarte. Barman stanął na środku osobliwej piwnicy. Rozejrzał się i pewny swego wskazał drogę w prawo.

— Gdzie teraz jesteśmy? — Mike’owi pochodnia zaczęła już ciążyć.

— Gale, weź łuczywo od Mike’a. Jesteśmy pod dawnym dworcem. Gdzieś u góry jest klapa. — Otton rozejrzał po suficie. — Prowadziły do niej drewniane schody. Ale widać ktoś je rozebrał. Trudno. Musimy iść dalej.

— Zaczynam się zastanawiać, czy to nie było jedyne wejście. — Mike był już wyraźnie zmartwiony. — Ty chyba znów nie wiesz, dokąd iść…

Towarzysz coraz bardziej działał Lenny’emu na nerwy.

— Uspokój się.

Lamenty Mike’a przerwał dźwięk masywnych drzwi upadających na podłogę piwnicznego korytarza.

— Zamknąć ryje! —Otton wytężył słuch. — Weszli do piwnic. Szybko! Idźcie w prawo i uważajcie, żeby czegoś nie potrącić.

Płomień pochodni zafalował. Podmuchy wiatru były coraz silniejsze, zrobiło się też nieco chłodniej. Otton i Lenny przezornie stanęli przed Gale’em, który kilka chwil wcześniej przejął pochodnię od kolegi.

— Będziemy osłaniać ogień.

— Długo tak jeszcze będziemy błądzić? — Gale oglądał się za siebie, jakby zaraz miał tam zobaczyć pluton wroga.

Otton spróbował go uspokoić.

— Wyluzuj. Gdyby ruszyli za nami, coś byśmy usłyszeli. A korytarzy jest tyle, że naprawdę ciężko byłoby im nas znaleźć. Widziałeś, ile odnóg mijaliśmy po drodze. Każda prowadziła do kolejnego skrzyżowania. Jeśli żaden z nich tędy nie chodził, nie ma szans znaleźć wyjścia.

— Ale ty wiesz, gdzie to jest? Nie będzie jak tam, na górze?

Otton przez chwilę nie odpowiadał.

— Być może.

Ogień się skurczył, podobnie jak cienie całej czwórki. Lenny dmuchał w płomień, by nieco go rozniecić, ale mrok na nich napierał na nich bezlitośnie.

— Wygląda na to, że ostatnie kilkadziesiąt metrów przejdziemy po ciemku. — Barman sprawdziłc stan piersiówki. — Lenny, przed nami są jakieś przeszkody? Gale, podnieś tę cholerną pochodnię trochę wyżej.

Mężczyzna uniósł łuczywo nad głowę. Syknął przy tym z pretensją. Światło rozświetliło wąski korytarz.

— Żadnych cieni. Ale nie zaszkodzi iść ostrożnie.

Usłyszeli dźwięk otwieranych drzwi. Gdzieś przed nimi, być może za którymś zakrętem. Poczuli uderzenie świeżego powietrza. Przyjemne, choć podmuch zgasił pochodnię. Zwolnili. Teraz każdy krok stawiali ostrożnie, próbując wyczuć przeszkody stopami.

— Gdzie to wyjście? — W głosie Mike’a dało się wyczuć przerażenie.

Zrobił kilka kolejnych kroków i dostrzegł światło bijące zza zakrętu. Lenny syknął.

— Cicho, kogoś słyszę!


Posterunkowy Wiciak spojrzał w głąb długiego ciemnego korytarza.

Lenny się zatrzymał, ukucnął i kazał reszcie zrobić to samo. Mike go nie posłuchał. Parł na przód. Zatrzymał się dopiero na wyciągniętej ręce grubego snajpera, który wytrącił mu z dłoni pochodnię. Upadła na ziemię, a po korytarzu rozniosło się głuche echo.

— Kto tam jest?! — Wiciak wytężył wzrok. — Lurkov, idziesz przodem!

— Cholera, Mike! — Głos Ottona zadrżał nerwowo. — Na boki, rozproszyć się.

Przy lewej ścianie przyczaili się Lenny i Gale, a przy prawej — Mike i Otton. Kucnęli, licząc, że gwardziści nie dojrzą ich w mroku.

Strażnicy przesuwali się równie wolno, starając się cokolwiek zobaczyć. Byli w gorszej sytuacji, bo ich oczy dopiero przyzwyczajały się do mroku.

— Lurkov, macie zapałki? — Szeregowy Wiciak mrużył oczy, próbując dostrzec cokolwiek w otaczającym ich mroku.

— Nie palę.

— Jak możecie nie palić i być w gwardii? Toż to prawie obowiązek.

— To może wy macie ogień?

— Skończyły się. — Wiciak sięgnął po pudełko i upewnił się, że wewnątrz nie została żadna zapałka.

Kiedy byli już w zasięgu ręki Gale’a, kiedy mężczyzna mógł złapać za broń jednego z gwardzistów, ogłuszyć go i strzelić do drugiego, Lurkov kopnął upuszczoną na ziemię pochodnię. Zastygł na moment, a potem się pochylił, by zbadać przedmiot, który potrącił.

— Co to jest? — Wiciak był przerażony. — Lurkov, to ty?

Mike złapał strażnika za dłoń i pociągnął na ziemię. Lurkov upadł, piszcząc jak mała dziewczynka na widok myszy. Otton chwycił broń i strzelił do stojącego gwardzisty. Nie trafił.

— Ucieka!

Lenny błyskawicznie zareagował na ostrzeżenie Mike’a, wymierzył i strzelił, ale Wiciak już zniknął za zakrętem, za którym znajdowały się prowadzące na górę schody.


Komendant Łopunow czekał przed kamienicą coraz bardziej zniecierpliwiony. Ucieszył go widok posterunkowego wyłaniającego się z piwnicy. Mężczyzna wyszedł przed budynek i z trudem zasalutował. Chciał złożyć meldunek, lecz zabrakło mu sił. Przyjrzał się swojej zakrwawionej dłoni i coraz większej czerwonej ciepłej plamie namundurze.

— Są tam. — Zdążył powiedzieć tylko tyle, zanim martwy padł na ziemię.

Zanim ktokolwiek zdołał się ruszyć, w drzwiach kamienicy pojawiły się sylwetki czterech mężczyzn. Otton i Lenny zaczęli pruć z karabinów na oślep, licząc, że kule dosięgną choć część zgromadzonych na placu mundurowych. Krzyczeli przy tym, mając nadzieję, że zrobią wrażenie na gwardzistach.

— Do psiej juchy, kryć się! — Komendant odskoczył od wejścia do kamienicy.

Grad kul zasypał całe podwórko. Pociski uderzały o ściany budynków, krusząc i odrywając stare cegły, dziurawiąc przewrócone drewniane stoły, na których sprzedawcy układali swoje towary. Gwardziści pochowali się za załomami budynków.

— Odpowiedzieć ogniem!

Zgodnie z rozkazem Łopunowa gwardziści wystawili swoje pistolety i strzelali w budynek na ślepo.

— Świetnie, tylko co teraz? — Lenny szybko ocenił sytuację. — Mamy dwa karabiny i amunicji na piętnaście minut. Oni zaraz tu wejdą i będzie po zabawie. Co gorsza, w tunelach mamy grupę pościgową.

Otton spokojnie pokierował towarzyszy.

— Mike, Gale, sprawdźcie dach.

— Tak jest! — Obaj wskoczyli na schody i biegiem zdobywali kolejne piętra. Kiedy byli już na górze, pchnęli ciężką klapę i wychylili głowy ponad dach. Uśmiechnęli się do siebie szczerze i zaczęli sobie gratulować.

— Zostań tu. Ja biegnę na dół i powiem Ottonowi, że jest dobrze. A ty zrób wszystko, żeby cię zobaczyli.

Gale został, a Mike ruszył pędem na parter. Przeskakiwał po kilka stopni, nie zważając na ruchome stopnie i dziury w co trzecim schodku. Otton wściekł się na widok towarzysza.

— Co jest? Gdzie Gale? Mieliście się rozejrzeć.

— Daje znaki.

— Komu? — Lenny spojrzał na Mike’a podejrzliwie.

Gale wgramolił się na dach. Kucnął i zaczął machać rękoma jak oszalały. Zdjął kurtkę i wywijał nią na wszystkie strony. Joel błysnął reflektorami w jego stronę na znak, że go widzi. Chwilę później statek przeleciał nad placem. Zamontowane pod dziobem karabiny zaczęły wyrzucać z siebie setki pocisków. Dziurawiły i tak już zrujnowane budynki, wzniecały kurz i piach. Kolejni gwardziści padali na ziemię bez ruchu, a ich krew zabarwiała ziemię na karmazynowo.

— Odwrót! Uciekajcie stąd, no już!. — Tylko, do psiej juchy, nie biegnijcie w linii prostej.

Tuż po wydaniu rozkazu Łopunow zniknął z pola widzenia.


Kasjusz zaśmiał się osobliwie. Jakby wpadł w zabójczy szał. Nie zdejmował palca ze spustu. Strzelając, miał wrażenie, że schodzi z niego niemal całe powietrze, że wyzbywa frustracji, która gromadziła się w nim przez lata. Przeżywał swego rodzaju katharsis.

Navi z niepokojem spojrzała na Joela.

— Każ mu przestać. To nie jest normalne.

Martens kiwnął głową i położył dłoń na ramieniu chłopaka.

— Świetna robota. Ale już nie strzelaj. Zaraz przegrzejesz karabiny i na nic się nie zdają. Zrobię jeszcze jedno kółko, upewnię się, że w okolicy kamienicy jest czysto, i polecę nad dach. Czas na ciebie, Edgar. Zrzuć im broń. Tylko ostrożnie.

— Granaty też?

— Nie, granaty zostaw. Jesteśmy za nisko, żeby otworzył się spadochron. Będziesz nimi rzucał we wroga.

— Tak jest! — Edgar popchnął pudło z bronią i nabojami ku otwartym drzwiom. — Poleciało.

— Dobrze. Teraz patrz, gdzie biegną tamci, i rzucaj.

Edgarowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Odbezpieczał granaty, brał zamach i celował we wroga. Kasjusz jak urzeczony wpatrywał się w celownik. Chciał jeszcze raz poczuć smak zemsty. Chciał odwdzięczyć się gwardzistom za miesiące upokorzeń, których doświadczał po śmierci dziadka. Mógł jednak tylko patrzeć, jak kolejni strażnicy padają ranieni przez eksplozje ciskanych z pokładu granatów. Miastem zaczęły wstrząsać wybuchy. Jeden, drugi, trzeci. Statek zostawiał za sobą kolejne walące się kamienice i trupy.

— Chyba dobrze się bawią. — Navi bacznie obserwowała działania towarzyszy. — Może nawet odrobinę zbyt dobrze?

— Daj im spokój. Oboje mieli ciężkie życie. Właściwie trudno mi powiedzieć, kto gorsze. Choć boję się o młodego. Nie wiem, czy zrobiłem dobrze, dając mu broń do ręki.


Przy każdej eksplozji szyby w drzwiach gabinetu burmistrza drżały, a kiszki Vlada skręcały się boleśnie. Ralph doskoczył do brudnego okna, żeby zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz.

— Jurko!

Chłopak wpadł do gabinetu.

— Taa jest. Co tam, szefie?

— Co się dzieje?

— Nie wiem. Podobno nasi się wycofują.

— Jak to wycofują!? — Burmistrz podszedł do barku i nalał sobie kolejkę. — Twierdzili, że tamtych jest mniej! Niech zaraz coś z tym zrobią albo…

Burmistrzowi przerwała kolejna eksplozja, tym razem znacznie bliżej ratusza. Ralph wyjrzał przez okno raz jeszcze. Zza pobliskich budynków wyłonił się Vert.

— Mamy gości. Jeszcze tego nam tu brakowało.

— Co to znaczy? — Vlad z niepokojem obserwował wydarzenia za szybą.

— Najpewniej ktoś ze stolicy. Przylecieli naszym statkiem. Pójdę ich przywitać. A ty, Jurko, dowiedz się, dlaczego nasi uciekają i o co chodzi z tymi eksplozjami.

Jurko zasalutował i wybiegł.

— Idziesz ze mną?

— Nie. Przyprowadź ich tutaj. — Vlad rozsiadł się wygodnie za biurkiem i wyjął skręta.

Cronenberg uśmiechnął się ironicznie i wyszedł z gabinetu.


Cień statku przesuwał się powoli, aż wreszcie pokrył cały dach. Vert wylądował, a z bocznych dysz uszedł nadmiar pary. Navi wstała i siarczyście pocałowała Joela w policzek. Odezwał się, kiedy tylko udało mu się otrząsnąć.

— Jesteśmy.

Oprócz niego i Nereidy nikogo nie było już na pokładzie. Kasjusz i Edgar wyskoczyli ze statku jako pierwsi. Kiedy Joel zobaczył, że stoją na dachu z bronią w dłoniach, sam złapał za pistolet i wybiegł. Drzwi, za którymi znajdowały się schody prowadzące do ratusza, otworzyły się. Na dach wyszedł Ralph, pewnie, z otwartymi ramionami.

— Witam przyjaciół ze stolicy, mam nadzieję…

Nie dokończył. Jego wzrok przesunął się z wycelowanych w niego pistoletów na surowe twarze.

— Joel? Edgar? Co to, do psiej juchy, znaczy? Kim jest ten dzieciak?

— To jest Kasjusz. Wiesz, kim on jest.

Chłopak spojrzał podejrzliwie na Joela.

— Kim jestem?

Do rozmowy wtrącił się Edgar.

— Daj monetę.

Kasjusz sięgnął do woreczka na szyi.

— Zaraz, skąd wiesz o monecie?

— Po prostu ją wyjmij. — Ralph wydobył z kieszeni swoją, identyczną.

Kasjusz wydłubał monetę z sakiewki i pokazał wszystkim.

— Co się dzieje? — Nereida wyszła ze statku.

Kasjusz ostrożnie wyciągnął dłoń i podał monetę zaskoczonemu Ralphowi.

— Skąd on ją ma?

Joel pospieszył z wyjaśnieniami.

— Wysłałem mu ją. Jego dziadek chciał, żeby ją dostał.

— Tylko mi nie mów, że ten mały to…

Na dach wbiegł Jurko. Z trudem złapał oddech.

— Są już niedaleko! Jeszcze trochę i zdobędą ratusz. — Na widok przybyszów zamilkł na chwilę. — Kasjusz?

Ralph spojrzał z wyrzutem na Jurka.

— Znasz go?

— Tak. — Skrzywił się. — Ta fabryka to twoja robota, co?

Kasjusz spuścił głowę. Kilka sekund później w drzwiach stanął komendant Łopunow. Joel, Edgar i Kasjusz podnieśli broń. Nie wiedzieli, czy celować w gwardzistę, czy w Ralpha. Komendant nawet nie zdążył sięgnąć po pistolet. Zamarł, zdając sobie sprawę, że nawet niewprawny strzelec byłby w stanie zabić z tak niewielkiej odległości.

— Panowie, po co te nerwy? Panie Cronenberg, to pana znajomi?

Ralph wzruszył ramionami.

— Komendancie, niech ich pan pozna. To Joel Martens i Edgar Tricky, którzy pomagali mi budować to miasto. A ten mały to Kasjusz. Kasjusz Cronenberg. Syn mojego cholernego braciszka. Niech mu piaski Genei lekkie będą.