Złoto Alaski (kontynuacja)

Jeśli chcesz poznać początek tej opowieści, odsyłam do antologii Taki Dziki Zachód. Możesz kupić tę antologię u wydawcy (cena podana na ich stronie), bądź bezpośrednio u mnie za 25 zł plus koszt wysyłki (Inpost). Przesyłka nadana do paczkomatu wynosi 17 zł, bezpośrednio do domu – 20 zł. Jeśli zechcesz, mogę ją dla Ciebie podpisać. Po więcej szczegółów, pisz pod adres kontakt@lukaszmigura.com.

Złoto Alaski (kontynuacja) – część druga

Minęło kilka miesięcy, nim panowie Carmack i Skookum Jim byli gotowi podzielić się ze światem informacją o odkryciu poczynionym przez Felixa Pedro. Co prawda całe miasto huczało już od plotek, w zaciszach swoich chat wszyscy rozprawiali o tym, dlaczego przybyłem do miasta. Ale dopiero w styczniu, po niemal czterech miesiącach od niechętnie wspominanej przeze mnie, jakże przykrej sprawy z Lloydem Earpem, Casey Moran na łamach Yukon Sun opublikował artykuł o złocie, znalezionym na brzegu rzeki Tanana.

Piątkowe wydanie gazety rozeszło się w oka mgnieniu, a nim nastał zmierzch, wielu poczęło czynić pierwsze przygotowania do drogi. Przynajmniej połowa obywateli Dawson szykowała sanie.

— Ilu ludzi gotuje się do wyjazdu? — Earl zapytał pana Carmacka, kiedy ten popijał whisky w blasku zachodzącego słońca i przypatrywał się śmiałkom, oporządzającym psy.

— Dwustu? Może trzystu? Ale zakładam, że jak na zachodzie się dowiedzą, to z Nome ruszy co najmniej drugie tyle. A może i trzecie.

— Więc lepiej się spieszcie. — Barman zabrał butelkę i siadł z nami.

— Mamy tam swoich ludzi. — Skookum Jim uśmiechnął się szczerze. Był pewien swego. — Jak zapewne pan już słyszał, choć na Boga nie wiem, kto tak kłapie ozorem, wysłaliśmy na miejsce Felixa Pedro i Toma Gilmora. I kiedy tylko Felix znalazł złoto, wysłał do nas wiadomość przy pomocy siedzącego obok mężczyzny o żółtej twarzy. — Klepnął mnie po plecach. — Ten skurkowaniec dostał się tu z ujścia rzeki Chena na nogach.

Barman nalał mi kolejkę.

— Jest w nim coś z nas — dodał pan Carmack. — Ale teraz będzie nieco łatwiej. Weźmiemy pana, panie Wada, zaprzęgiem. — Powoził pan kiedy?

Przytaknąłem. Nie byłem może tak doświadczony w dyrygowaniu psią drużyną, jak wielu innych traperów, kręcących się teraz przy swoich saniach i liczących kruszec, o którego istnieniu jeszcze kilka chwil wcześniej nie wiedzieli, ale wydaje mi się, że miałem do tego smykałkę. Jeszcze nad brzegiem rzeki Tanana, ku uprzejmości pana Felixa, mogłem ćwiczyć jazdę. Ileż to razy przemierzyłem drogę z naszej małej osady do sklepu w Chena. I jasna sprawa, z powrotem.

— Zobaczymy, co pan potrafi — śmiał się pan Carmack.

Ale i w jego oczach widziałem podziw. Rzadko kto miał tyle ikry i sił, by pchać się przez las, niemal na przełaj. Wszyscy co bardziej rozsądni i rzecz jasna obyci, decydowali się na podróż wzdłuż rzeki, gdzie nierzadko można coś upolować i nie zgubić się. Ale dla mnie rozsądnym wydawało się pójść na skróty. Zresztą, jak już mówiłem, bałem się traperów, którzy mogliby się zainteresować moją osobą.

— Kiedy ruszamy? — Zagadnąłem i przechyliłem szklankę.

Pan Carmack z rozbawieniem zerknął ma Skookum Jima. Indianin tylko kiwnął głową, jakby dając przyzwolenie towarzyszowi, by podzielił się ze mną ich planem.

— Nad ranem. — Pan Carmack obdarzył barmana surowym spojrzeniem. — Ani słowa pozostałym. — Dodał poważnie.

Barman powtórzył słowa pana Carmacka. Ja natomiast musiałem wyglądać na zaskoczonego, bo Skookum Jim zaraz pospieszył z wyjaśnieniem.

— Powinniśmy ruszyć przed resztą. Zakładam, że Tom i Felix wyznaczyli już działki, ale chcielibyśmy uniknąć walki o najlepsze miejsca. Pan kiedy widział, jak wygląda licytacja o teren wzdłuż rzeki, panie Wada?

Nie widziałem. Właściwie byłem ciekaw całego procesu. Zakładałem, że w tak cywilizowanym społeczeństwie jest jakaś instytucja, która przydziela najlepsze miejsca tym, którzy dadzą najwięcej. Podzieliłem się tą myślą z panem Carmackiem i Skookum Jimem, ale oni zbyli moją, jak się okazuje, naiwną sugestię, śmiechem.

— Otóż panie Wada — zaczął George — największą cenę płacą ci naiwni. Rzecz jasna oni już nie biorą udziału w dalszej licytacji. Na ogół kopie się dla nich dół, żeby wilki nie zasmakowały ludzkiego mięsa. Najlepsze lokacje biorą najszybsi i rzecz jasna ci, którzy są najsprawniejsi w posługiwaniu się bronią. A przynajmniej tak było nad rzeką Klondike i przy obstawianiu Fortymile. Liczę tylko, że Felix i Tom, przy pomocy pańskiego mecenasa, panie Wada…

— Pana Barnette’a… — dodałem naprędce.

— W rzeczy samej — odparł pan Carmack. – Że przy jego pomocy wydzielą działki. Zakładam też, że pan Barnette będzie je potem odsprzedawał. O ile ludzie z Chena i Rampart nie wykupili co lepszych punktów. Dlatego musimy się spieszyć. Zakładam, że reszta, przynajmniej ta z Dawson, będzie wlokła się razem, niczym stado karibu. Jako, że wyruszymy w trójkę, nie powinniśmy mieć problemu ze sprawnym pokonywaniem kolejnych mil. Pojedziemy na północ do Forty Mile. Tam skręcimy na zachód i podążymy biegiem rzeki aż ku wodom Tanana. Stamtąd zaś ruszymy na północny zachód. Ostatnia prosta to około dwustu mil, które powinny zająć nam nie więcej, niż dwa dni, jeśli dalibyśmy radę jechać bez ustanku przez dziesięć godzin.

Nie byłem pewien, czy podołam takiemu tempu, choć bałem się podzielić tą obawą z panem Carmackiem.

— Nie zostawimy pana pośrodku niczego, panie Wada — Skookum Jim odezwał się, jakby czytając moje myśli. — Ale musimy się spieszyć. Proszę zabrać wszystkie swoje rzeczy i zapakować je na sanie.

Poszedłem więc na górę i zaraz wróciłem z małym tobołkiem.

— Nic więcej pan nie ma, panie Wada? — zapytał pan Carmack.

A kiedy odparłem, że to wszystko, co ze sobą zabrałem, pochwalił mnie. Ponoć dzisiaj rzadko widzieć trapera, który potrafi się ograniczyć wyłącznie do najpotrzebniejszych rzeczy.

Podziękowaliśmy Earlowi za napitek i ruszyliśmy w stronę zagrody, w której psy już paliły się do drogi. George przygotował zaprzęg mój i swój, a Skookum Jim zajął się własną drużyną. W godzinę później układaliśmy się do snu w chacie pana Carmacka. Zająłem miejsce nieopodal paleniska. Zaległem na skórze niedźwiedzia, którego ponoć Skookum Jim ubił, kiedy zwierzę dobierało się do ich zapasów, jeszcze za czasów stacjonowania u brzegu rzeki Klondike.

Na chwilę przed wschodem obudził mnie gospodarz, krzątający się przy ogniu. Poczułem zapach boczku, fasoli i jajek. Przypomniałem sobie chwilę opuszczenia chaty pana Barnette’a. George Carmack kazał mi wstać i przygotować się do drogi. Potem napełniliśmy żołądki i nim słońce na dobre oświetliło ulice miasta, stanęliśmy na saniach. Kurczowo się ich trzymałem. W mojej głowie kolebała się rada, powtarzana kilkukrotnie przez pana Carmacka:

— Pod żadnym pozorem się nie puszczaj.

Trzymałem się więc i wpatrywałem w bieląca się trasę, którą z obu stron wyznaczały drzewa, porastające oba brzegi rzeki. Poranne promienie słońca odbijały się od świeżego śniegu i oślepiały mnie, ale lider, którego do mojego zespołu zaprzągł pan Carmack, był nad wyraz inteligentny. Wiedział, gdzie ma biec. Pewnie czuł zapach właściciela, który rzecz jasna jechał na swoich saniach przede mną. Wiódł nas na północ, po lodach Jukonu.

Zdecydowałem się dołączyć do grona autorów na portalach Patronite i Suppi. To platformy, w których fani mogą wspierać swoich ulubionych twórców. Finansowo, rzecz jasna. Już teraz możesz przejść na Patronite, gdzie poznasz moje motywy (klik) i będziesz mógł wspierać mnie cyklicznie. A jeśli nie chcesz robić tego tak oficjalnie, możesz wesprzeć mnie anonimowo i jednorazowo, bez zakładania konta. W Suppi (klik).

Nim minęło południe, zatrzymaliśmy się na krótki popas w Forty Mile, a potem podążyliśmy na zachód. Mieliśmy do pokonania kolejne czterdzieści, może pięćdziesiąt mil. Rzecz jasna nie chcieliśmy zanadto poganiać psów, dlatego północne rozwidlenie Fortymile, skąd potem mieliśmy udać się na południe, planowaliśmy osiągnąć następnego dnia.

Obóz przed nocą rozbijaliśmy więc gdzieś pośrodku ziem, o które wciąż kłócili się ci przeklęci Francuzi, Anglicy i Rosjanie. George rozbił namiot, Skookum Jim zajął się ogniskiem, a mi w udziale przypadło karmienie psów. Nie wydawały się zmęczone, sprawiały raczej wrażenie w pełni żywych, zadowolonych. Dopiero teraz czuły się potrzebne. Widać czekanie w zagrodzie je męczyło.

Kiedy już rozdzieliłem mięso przeznaczone dla wszystkich trzech zaprzęgów, poczułem ssanie w żołądku. Cieszyłem się na zapach, dobiegający z kociołka przewieszonego nad ogniem. Doprawdy nie wiem, jak Indianin zdołał rozpalić ogień pośrodku pustki, która jak okiem sięgnąć, pokryta była śniegiem, skrzypiącym pod naszymi stopami przy każdym kroku.

Posililiśmy się i zaraz potem schowaliśmy w namiocie. George Carmack i Skookum Jim posnęli w kilka chwil potem, ja natomiast wsłuchiwałem się w ujadanie psów, które kłóciły się między sobą o ostatnie kąski. I w wiatr dmuchający nad koronami pobliskich świerków. Przeszkadzało mi chrapanie towarzyszy, ale ponoć podróżnik czy kowboj, któremu przeszkadza mężczyzna śpiący obok, nie jest wystarczająco zmęczony.

Obudziłem się, jak zwykle, ostatni. Wrzuciłem na sanie plecak, który nocą służył mi za poduszkę, pomogłem przygotować posiłek i rzuciłem psom kolejne kawałki suszonego łosia, którego wieźliśmy ze sobą od Dawson. I nim słońce na dobre wstało, byliśmy w drodze. Zmierzaliśmy ku rozwidleniu rzeki Fortymile, czując na plecach oddech kilkuset chłopa, podążających zapewne tą samą trasą.

Na rozstaju pojawiliśmy się przed czasem. George gonił psy jak szalony, a te nie tylko się nie skarżyły. Były przeszczęśliwe, mogąc biec wprost w ciągnącą się przed nami biel. Tempo było nad wyraz żwawe. Czasem musiałem chować twarz, bo wiatr chłostał policzki tak mocno, że nie sposób było patrzeć przed siebie. Ale Nanook, lider mojego zaprzęgu, świetnie radził sobie nawet bez słuchania poleceń, ot czytał w myślach moich lub Georga Carmacka. Podążał dokładnie tam, gdzie powinien. Mogłem więc nie śledzić drogi. Zresztą Skookum Jim także pozwolił prowadzić się psom. Najgorzej miał George, którego zadaniem było dowieźć nas do celu. Oddał mi swojego lidera, dlatego jego zaprzęgiem kierował Juno, który w jego drużynie na ogół biegł na pozycji swinga. Był młody, dopiero uczył się, jak zostać prowadzącym. Czasem brakowało mu doświadczenia, dlatego zdarzało się, że pan Carmack musiał wydawać polecenia, jakich nie potrzebował mój niebieskooki malamut.

Decyzja o oddaniu mi Nanooka była dla pana Carmacka powodem utrapienia, jakie spotkało go kilkanaście minut później. Mijając niewielką wyspę, która wyrosła za jednym zza zakrętów, musiał zbliżyć się zanadto do brzegu. Pech chciał, że lód w tamtym miejscu był cienki, a jego lider tego nie przewidział. Sanie wpadły do wody. Co gorsza, większość naszych zapasów znajdowała się właśnie na zaprzęgu pana Carmacka, dlatego psy ciągnione masą sań zaczęły ześlizgiwać się po pękającej lodowej pokrywie wprost do przeszywająco zimnej rzecznej toni.

Skookum Jim zeskoczył.

— Whoa! Whoa! — krzyknął, złapał za nóż i począł przecinać linki, by uwolnić zaprzęg pana Carmacka.

Ja rzecz jasna, nim zdążyłem stanąć, byłem już daleko. Chwilę to zajęło, bo w nerwach nie potrafiłem przypomnieć sobie odpowiedniej komendy. Kiedy wreszcie dotarłem do moich towarzyszy, Skookum Jim zdążył już wyciągnąć Georga z wody.

— Musi się rozebrać — Indianin powiedział poważnie. — Zdejmuj z niego, co się da. Wysusz go i podziel się czymś suchym. Ja zajmę się ogniem. — Polecił mi.

Niestety wszystko, co miałem, zostało na saniach, kilkaset metrów dalej. Co więcej, w bagażu nie miałem wiele zapasowych ubrań. Skookum Jim zauważył, jak się miotam i kazał mi dmuchać w płomień, samemu sięgając po tobołek z zapasową odzieżą. Szybko zdjął z pana Carmacka, co tylko się dało i okrył skórą, która dotychczas spoczywała pod pakunkami. Posadziliśmy naszego przywódcę przy ognisku. Oboje rozcieraliśmy jego ciało.

— Nie przestawaj — Skookum Jim mi polecił, samemu wracając do sań.

— Rozbiję namiot, a potem przyprowadzę psy. Zatrzymamy się tutaj.

Nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Bałem się, że lód może pęknąć i wtedy nie będzie już dla nas żadnego ratunku. Ale zapewnił mnie, że nie ma żadnego zagrożenia. Ponoć czasem się zdarzy, że nurt w którymś miejscu jest szybszy i podmyje lodową pokrywę. Przyjąłem jego tłumaczenie, wciąż rozmasowując skórę pana Carmacka. Nad ogniem powiesiłem garnek wypełniony śniegiem i czekałem, aż stopnieje. Musieliśmy go rozgrzać także od środka.

George Carmack trząsł się z zimna aż do wieczora. Przestał dopiero, kiedy schował się w namiocie, ubrał suche zapasowe ciuchy Skookum Jima i łyknął whisky, którą Indianin przemycił w saniach.

W każdej innej sytuacji pan Carmack miałby pretensje. Zabieranie ze sobą alkoholu czy dodatkowych ubrań tylko utrudnia robotę psom. Ale tym razem był rad. Przykleił się do butelki, a potem padł na posłanie i zasnął. My zaś zajęliśmy się zaprzęgami. Psy zaczynały odczuwać trudy podróży. Siadły na śniegu obok namiotu i wylizywały łapy. Do futra bowiem przywierał śnieg i po kilkunastu minutach zmieniał się w lodowe grudy, utrudniające, a czasem nawet uniemożliwiające stąpanie. Skookum Jim kazał mi zająć się każdym jednym, u którego tylko zauważę ten problem. Wziąłem więc nóż i rękojeścią próbowałem rozkruszać powstałe lodowe kulki, zwisające z futra porastającego malamucie łapy. Nim się spostrzegłem, nadszedł wieczór. Zjedliśmy skromny posiłek, bo po prawdzie tamtego dnia pokonaliśmy zbyt krótki odcinek, by móc w pełni zasłużenie cieszyć się pełnoprawną kolacją i po sprzątnięciu naczyń, ułożyliśmy się w namiocie, ja z prawej, a Indianin po lewej stronie George’a. Przywarliśmy do niego, niczym panie do towarzystwa przywierają do kowboja z pełną sakiewką. Ale my, w przeciwieństwie do kobiet lekkich obyczajów, chcieliśmy wyłącznie ogrzać się wzajemnie. Wszędzie indziej mężczyźni nie byliby w stanie spać w ten sposób. Ale w takich warunkach znika wszelkie obrzydzenie. Jeśli idzie o przetrwanie, jesteśmy w stanie znieść każdą niedogodność. Zresztą tutaj nikt nie myślał o bezeceństwach, jakie przychodziły do głowy ludziom w miastach. Na północy spanie pod jednym namiotem, albo co gorsza pod dachem z gwiazd, ramię przy ramieniu, było oznaką największego zaufania i troski o drugiego człowieka.

Nad ranem zbudziło nas ujadanie psów. Skookum Jim od razu poznał, że to nie nasze.

— Ktoś się zbliża — powiedział nagle i zerwał się z posłania, budząc mnie i pana Carmacka.

Wyjrzałem poza namiot. Od północy w naszym kierunku podążał zaprzęg wyładowany pakunkami, właściwie do granic możliwości. Zza tej góry tobołów odezwał się niski, przepity głos.

— Whoa! — Usłyszałem wołanie, a potem psy stanęły posłusznie.

— Tego się mogłem spodziewać — rzekł rozbawiony Skookum Jim, widząc starszego mężczyznę o brodzie i włosach jaśniejszych od śniegu. — To Billy „Złote palce” Goldfinger.

— W takim razie nie mógł zajmować się w życiu niczym innym — parsknąłem. — Skąd ten pseudonim?

Wtedy z namiotu zaczął gramolić się George Carmack.

— Pcha swoje tłuste paluchy w miejsca, gdzie inni boją się spojrzeć. I czasem znajdzie coś wartego uwagi.

Pan Carmack podszedł do starszego mężczyzny i uściskał go. Billy zakręcił wąsa i spojrzał pytająco na puste sanie.

— Mieliśmy pecha — George odparł z irytacją.

— Nanook się pomylił? — mężczyzna zerknął zaskoczony na psa, który kręcił się przy moim zaprzęgu.

— Zaprzęgliśmy go do sań pana Wady.

Billy Złote Palce podszedł do Juno, tymczasowego lidera zaprzęgu pana Carmacka, i zaczął go tarmosić za szyję.

— Teraz rozumiem. Potrzebujecie czegoś?

— Szlag wziął cały prowiant — odpadł Skookum Jim. — Jest kilka puszek fasoli, ale reszta leży na dnie tej przeklętej rzeki. Jeśli masz coś, czym możesz się podzielić, nie pogardzimy. Inaczej będziemy gotować mokasyny. — Spojrzał na buty swoje i Skookum Jima.

Pan Goldfinger odsłonił pakunki, skrzętnie przytroczone do jego sań. Podzielił się suszonym łosiem, wędzonymi rybami i ryżem. I nie czekając na rewanż, wskoczył na sanie.

— Jak dotrzesz na miejsce, powiedz, że jesteś od nas. Dadzą ci dobrą miejscówkę — pan Carmack rzucił z wdzięcznością.

— Macie tam swoich ludzi?

— To nasi odkryli złoto. — Rzekł dumnie George. — I jeśli dobrze poszło, wypłukali już przynajmniej część tego, co tam leży.

Billy naciągnął czapkę na uszy.

— Psia jego mać. W takim razie nie ma na co czekać. I wy też nie zwlekajcie. Pół dnia za mną ciągnie całe miasto.

George Carmack przytaknął i począł nas poganiać. Załadował podarki od Billy’ego, częściowo na swoje sanie, a resztę wrzucił na mój zaprzęg.

— Wieź je ostrożnie — powiedział bardziej do psa, niż do mnie. — Pakujemy się i ruszamy. Słyszeliście, co powiedział Billy. Mamy za sobą całą hordę chciwych skurczybyków.

Zwinęliśmy więc obóz najprędzej, jak było to możliwe, wcześniej nieco się posilając, a potem goniliśmy psy, jak gdyby gonił nas sam szatan. Popasaliśmy dwa razy dziennie, głównie ze względu na zwierzęta. Wreszcie dogoniliśmy Bill’yego i resztę drogi pokonaliśmy wspólnie. Było mi trudno nadążyć, nawet za tym starym traperem, w którym życie wciąż paliło się żywym ogniem. Ileż to razy Skookum Jim musiał na mnie czekać, bym nie zabłądził w rozwidleniach rzeki Tanana. Ileż razy czekali na mnie z rozbitym namiotem i rozpalonym ogniskiem. Ale dzięki temu mogliśmy przybyć do miejsca, w którym urzędowali Felix Pedro, Tom Gilmor i pan Barnette. A z nimi kilkudziesięciu nowych poszukiwaczy złota.

Kiedy wjeżdżaliśmy do miasteczka, bo po prawdzie nie były to już dwie chaty i poczta, ale kilkanaście domów z prężnie działającym sklepem na głównej ulicy, witało nas poszczekiwanie psów.

Pierwszy dostrzegł nas pan Barnette. Słysząc zbliżające się sanie i wycie malamutów, wyszedł przed lokal, którym jak się okazało to on zarządzał. Ze szczerym uznaniem podbiegł do mnie i gratulował mi, jak gdybym to ja znalazł złoto. Ja zaś byłem wielce zdziwiony postępem rozwoju miasteczka.

— Opowiem wszystko w środku. — Zaprosił całą naszą czwórkę na zaplecze i ugościł whisky.

— Gdzie Tom i Felix? — pan Carmack zapytał zniecierpliwiony. Był świadom, że jeszcze tego samego dnia dołączy do nas kilkuset kolejnych poszukiwaczy.

— Szykują się na przybycie nowych — odparł pan Barnette.

— Nie wiecie, czego się spodziewać. — Do rozmowy włączył się Billy Goldfinger. — Kim właściwie pan jest, panie…

— Barnette — przedstawił się. — Jestem burmistrzem.

George Carmack uśmiechnął się pod nosem.

— Szybko poszło, panie Barnette.

— To było konieczne. Kiedy pojawili się tu nowi, musieliśmy przedsięwziąć pewne środki ostrożności.

— Zakładam, że rościli sobie pewne prawa do ziemi? — Billy zapytał i z westchnieniem rozsiadł się na krześle.

— Siadajcie panowie — pan Barnette zaprosił nas do stołu. — Zaraz podam coś do jedzenia. I tak. Mieli oczekiwania co do ziemi. Ale zdążyłem się przygotować. — Spojrzał na pana Carmacka i Skookum Jima. — Panowie, z racji poczynionych inwestycji posiadają sto czterdzieści cztery części, każda po dwadzieścia akrów. Wszystkie dokumenty mają Tom i Felix. Możecie tę ziemię odsprzedać lub zatrzymać. Ja natomiast posiadam większość parceli wzdłuż drogi i w obrębie miejsca zaplanowanego pod budowę miasta.

— Widzę, że pan nie próżnował — zaśmiał się pan Carmack.

Billy Goldfinger spojrzał z irytacją na George’a, ale ten zaraz go uspokoił stwierdzając, że może wybrać sobie taki grunt, jakiego będzie potrzebował. A i to nie będzie wystarczające, by spłacić wobec niego dług. To poprawiło humor starego, a przynajmniej na kilka godzin. Bo jeszcze przed wieczorem u stóp nowego miasteczka zaczęli pojawiać się kolejni włóczędzy. Gromadzili się przed pocztą i okazywali coraz większe zniecierpliwienie. Wtedy też wyszli do nich Tom i Felix.

— Szukajcie szczęścia w chatach — zaczął Tom Gilmor. — Jeśli kto was przyjmie, przeczekacie do wiosny i zbudujecie własny dom. Rzecz jasna najpierw musicie kupić ziemię od naszego burmistrza. — Tutaj wskazał na pana Barnette’a. Mój mecenas złapał za rąbek kapelusza i skinął głową.

— A jeśli nie, możecie rozbić namiot za miastem. Lub szukać noclegu w Chena City — dodał George Carmack.

Po jego słowach pojawiły się głosy niezadowolenia, płynące z tłumu, kłębiącego się pośrodku niedużego miasteczka.

— Kto dał wam prawo dzielić ziemię? — ktoś krzyknął pytająco.

Wtedy przed szereg wyszedł pan Barnette. Dzierżył w dłoni dokument.

— Jako burmistrz otrzymałem pełnomocnictwo stanu Ohio do zarządzania tym kawałkiem świata. A już wkrótce w nasze progi zawita sam sędzia Wickersham, by prawnie zatwierdzić wszelkie poczynione transakcje. Jak więc widzicie panowie, wszystko zostało przeprowadzone zgodnie z prawem. Od tej chwili każde nabycie ziemi musi zostać przyklepane przez odpowiedniego urzędnika państwowego. A tak się składa, że jedynym w okolicy jestem, cóż… ja. Dlatego jeśli ktokolwiek jest zainteresowany zakupem ziemi, czy to przy rzece, czy w mieście, proszę rozmawiać najpierw z właścicielem, a potem ze mną. Działki wzdłuż rzek Tanana i Chena należą do panów… — Tutaj zerknął w dokument, choć doskonale wiedział, czyja to własność. — Toma Gilmora, Felixa Pedro, George’a Carmacka i Skookum Jima. Natomiast jeśli idzie o grunt w mieście, proszę rozmawiać ze mną lub z moją żoną. — Kiwnął głową w stronę sklepu. W drzwiach czekała już niewiasta. — To jest Isabelle. Moja ukochana. — Patrzyła na pana Barnette’a z dumą i uwielbieniem. — Jeśli któremukolwiek przyjdzie do głowy coś niewłaściwego, jeśli choć krzywo się uśmiechnie, niech liczy się z poważnymi konsekwencjami. A teraz proszę się rozejść. Porządku w mieście pilnować będą panowie Gilmor i Pedro, którzy na czas sprowadzenia profesjonalnego szeryfa, pełnią jego obowiązki.

Zaraz potem pan Barnette w towarzystwie przyjaciół zniknął w chacie, zostawiając za sobą poirytowany tłum poszukiwaczy złota. Zagubionych i niepewnych, co do przyszłości.