Złoto Alaski (kontynuacja)

Jeśli chcesz poznać początek tej opowieści, odsyłam do antologii Taki Dziki Zachód. Możesz kupić tę antologię u wydawcy (cena podana na ich stronie), bądź bezpośrednio u mnie za 25 zł plus koszt wysyłki (Inpost). Przesyłka nadana do paczkomatu wynosi 17 zł, bezpośrednio do domu – 20 zł. Jeśli zechcesz, mogę ją dla Ciebie podpisać. Po więcej szczegółów, pisz pod adres kontakt@lukaszmigura.com.

Złoto Alaski (kontynuacja) – część trzecia

Pan Barnette zagonił nas do chaty. Kazał się rozgościć, po czym wskazał na gotującą się fasolę, co właściwie wszyscy przyjęli z uśmiechem. Ja sam nie pamiętałem, kiedy miałem okazję jeść w cieple.

— Częstujcie się, panowie — stwierdził, by zaraz potem przeprosić, wymawiając się obowiązkami. Wiedział, że jego żona, w razie problemów, sama nie da sobie rady. A kłopoty były bardziej niż pewne, zważywszy ilu mężczyzn kręciło się teraz po głównej alei, zastanawiając się, jak tu dobrać się do zapasów.

— Tom, Felix, mogę na was liczyć? — zapytał z nadzieją.

Oboje przytaknęli, choć niezbyt ochoczo. Złapali za strzelby ustawione obok drzwi i ruszyli za burmistrzem, wcześniej zarzucając na głowy kaptury. Zamknąłem za nimi, a potem doskoczyłem do okna, obserwując, co dzieje się na zewnątrz.

Wzmagał się wiatr, zaczynał padać śnieg. Mimo wszystko byłem w stanie dojrzeć, jak przedzierają się ku sklepikowi, w którym czekała Isabelle. Tom i Felix zajęli miejsce po obu stronach drzwi. Pan Barnette wszedł do środka. Ktoś krzyknął. Potem ten sam mężczyzna wybiegł ze sklepu. Zaraz za nim ruszył mój mecenas. Wyjął broń i strzelił w plecy uciekiniera. Felix i Tom także złapali za broń i przygotowali do się strzału.

— Co się tam dzieje, do psiego łajna? — Zapytał Billy z irytacją. Nie był zaskoczony, wyglądał raczej na rozczarowanego, podenerwowanego, jakby spodziewał się, takiego rozwoju sytuacji.

— Pan Barnette właśnie zabił jakiegoś mężczyznę — odparłem z przejęciem.

Szybko okryłem się kurtką, wsunąłem nogi w buty i wybiegłem na dwór, zapominając zamknąć za sobą drzwi.

— Co jest? — zagadnąłem Felixa Pedro i Toma Gilmora, kiedy byłem już wystarczająco blisko.

— Burmistrz zastrzelił złodzieja. — Tom wycedził przez zęby, przyglądając się kowbojom, zgromadzonym przed sklepem. — A teraz wszyscy gapią się na nas.

— Powtórzę raz jeszcze — zaczął pan Barnette. — Sklep jest mój. Jeśli nie podobają się wam ceny, zapraszam do Chena City. A każdy, który spróbuje coś ukraść, skończy w ten sam sposób.

Widziałem, jak nowoprzybyli mężczyźni patrzą na niego z niechęcią. Niektórzy trzymali dłonie niebezpiecznie blisko rewolwerów.

— Dwanaście dolarów za worek mąki? — krzyknął ktoś z tłumu. — Przecież to popieprzone. Nikogo tu nie stać na taki wydatek. Niby co mamy jeść?

Pan Barnette westchnął bezradnie. Schował broń, widząc, że poszukiwacze złota są gotowi odpowiedzieć ogniem. Chciał ich w ten sposób uspokoić.

— Nic nie poradzę, że kończą się zapasy. Możemy zacząć sprzedawać mąkę na uncje.

— Nie! — zawołał mężczyzna z drugiej strony. — Zaczniesz sprzedawać w normalnej cenie, albo spalimy ci sklep!

Wtedy panowie Tom i Felix unieśli strzelby i skierowali je w kierunku kowboja, rzucającego groźbę.

— Już za te słowa moglibyśmy cię odstrzelić — odparł pan Barnette. — Ale znaj dobre serce burmistrza. Pozwolę ci wyjechać. Teraz. Ale jeśli jeszcze raz cię tu zobaczę lub co gorsza, usłyszę, że grozisz mi i mojej żonie, zawiśniesz. Albo poczujesz smak ołowiu. — Spojrzał na całą grupę. Był zdenerwowany. Jeszcze go takim nie widziałem. — To się tyczy was wszystkich. Jeśli nie pasują wam ceny, wypieprzajcie z powrotem do miejsca, z którego żeście wypełźli. — Rozejrzał się po zziębniętych twarzach.

— Spłoniesz razem z tą budą — rzucił ten sam traper.

Pan Barnette nie wytrzymał. Wycelował w głowę mężczyzny i zabił go na miejscu. Tom Gilmor i Felix Pedro przygotowali strzelby, pilnując, by nikt nie zechciał odpowiedzieć ogniem. Wszyscy jednak stali posłusznie, nie robiąc żadnych podejrzanych ruchów. Poczułem, jak mimo dmuchającego wiatru i padającego śniegu, robi się duszno. Burmistrz wreszcie obrócił się w kierunku Isabelle. Ucałował ją i odesłał do domu.

— Zostaniesz tam razem z Jujiro, panem Goldfingerem i Felixem. Ja i Tom będziemy pilnować sklepu. I jeśli możecie, przyślijcie Georga Carmacka albo Skookum Jima. Przydadzą się tutaj.

Jego żona narzuciła na siebie kurtkę i z przestrachem, w towarzystwie Felixa Pedro i moim wracała do chałupy. Ja w połowie drogi oprzytomniałem. Kazałem im iść dalej, samemu wracając do sklepu. Nie mogłem przecież zostawić pana Barnette’a w takiej sytuacji.

— Co tu robisz? — mój mecenas zapytał ze złością.

Ale kiedy podzieliłem się z nim obawą, że dwójka ludzi nie wystarczy, by obronić sklep, uradował się i wręczył mi rewolwer, a po chwili również szklankę z bimbrem, którego produkcją wciąż zajmowali się Tom Gilmor i Felix Pedro. Był znacznie mocniejszy niż whisky, podawana przez Earla w Dawson City.

— Myśli pan, że to był dobry pomysł? Tak do nich mówić? Pewnie nie tylko ten, którego pan zastrzelił miał ochotę spalić sklep, wcześniej rzecz jasna go obrabiając.

Pan Barnette uśmiechnął się skromnie.

— Dlatego tu siedzimy. Jak już pozbędziemy się tych bardziej raptownych, reszta będzie posłuszna.

Słowa pana Barnette’a przerwało pukanie do drzwi. Do sklepu wszedł pan Carmack.

— Pozwoliłem sobie zatrzymać Skookum Jima w pańskiej chacie, burmistrzu. Nie wiemy, czy nie wpadną na pomysł, żeby zaatakować oba miejsca na raz.

Pan Barnette pochwalił przezorność George’a.

— Widział pan coś? — Nalał bimbru George’owi.

Ten przechylił szklankę i od razu poprosił o dolewkę.

— Kilku kręci się po alei. Inni chodzą od chałupy do chałupy i szukają noclegu. Widziałem też spore grono, które szykowało się do drogi.

— Jadą do Chena City? — zapytał Tom.

— Tak mi się wydaje. Albo wracają do Rampart. Chyba dotarło do nich, że tutaj wszystko już podzielone i nie ma o co walczyć. Ale to bez znaczenia. Powinniśmy zająć czymś myśli. Mają panowie karty?

Pan Barnette wyjął talię spod lady. Ustawiliśmy stolik pośrodku i zaczęliśmy łoić w pokera, czekając na nieuchronne.

Zamieszanie na ulicy zaczęło się gdzieś przed północą, kiedy pierwsi nierozsądni zdążyli wypić odpowiednio dużo, by nabrać odwagi i podjąć próbę sforsowania naszej obrony. Było ich trzech. Schowali się po drugiej stronie ulicy, za stertą pustych beczek. Najpierw padło kilka strzałów w powietrze. Potem jeden z napastników krzyknął w naszą stronę:

— Oddajcie sklep po dobroci, albo sami tam wejdziemy.

Ale nie czekał na jakąkolwiek odpowiedź. Strzelił w okno, a my padliśmy na ziemię i przywarliśmy do niej. Po prawdzie przez pokera i whisky nie zdawaliśmy sobie sprawy, że na zewnątrz coś się dzieje. Być może alkohol otumanił nasze zmysły i zapomnieliśmy o zagrożeniu, na które przecież tak się szykowaliśmy.

Pan Carmack razem ze mną zajął pozycję przy oknie, po lewej. Wybił szybę, byśmy mieli lepszy ogląd. Natomiast pan Barnette w towarzystwie Toma skulili się pod prawą, już rozbitą witryną.

— Panowie, rozmowa nie ma sensu — zaczął. — Strzelajcie, by zabić. Może w ten sposób reszta zrozumie.

George Carmack i Tom Gilmor przyjęli słowa pana Barnette’a z radością. Wychylili się równocześnie i zaczęli pruć w beczki, aż jedna, ustawiona najwyżej, stoczyła się na ziemię, odsłaniając głowy zdziwionych napastników. Wtedy miejsce Georga i Toma zająłem ja z panem Barnettem. Otworzyliśmy ogień i trafiliśmy dwóch z trzech bandytów. Został tylko ten, który zainicjował atak. Widząc towarzyszy wijących się w śniegu, począł się wycofywać. Ale nie zdążył zrobić kroku, bo pan Gilmor przeładował swoją broń i trafił go w plecy. Traper padł jak długi, właściwie bez jęku.

— To chyba wszyscy — Tom zawołał zadowolony i na wszelki wypadek na powrót schował się pod oknem.

Przezorność uratowała mu życie, bowiem w miejscu, w którym przed momentem była jego głowa, przeleciała kula, trafiając w jakiś bohomaz, sprowadzony przez pana Barnette’a. Kolejni kowboje gotowi podjąć rękawicę, ostrzelali sklep, a dokładniej drzwi wejściowe i ścianę frontową.

— Ilu? — zapytał pan Barnette, kiedy pierwsza salwa ustała.

— Biorąc pod uwagę grad kul, co najmniej pięciu. Co gorsza, musieli się rozdzielić i teraz celują w oba okna z kilku stron — odparł George.

— Co robimy? — włączyłem się do rozmowy. Byłem przerażony. Pierwsza grupa, na tle prowadzonego teraz ostrzału, sprawiała wrażenie mięsa armatniego. Jednak pan Barnette się tym nie przejmował. Dopiero strzały dobiegające z lewej strony, z okolicy jego chaty, sprawiły, że dostrzegłem w jego oczach lęk, mieszający się z wściekłością.

Pan Gilmor musiał przytrzymać burmistrza, by niepotrzebnie nie ryzykował.

— Pana domu broni Skookum Jim, Felix Pedro i Billy Goldfinger. Trudno o lepiej dobranych ludzi. Śmiem twierdzić, że my mamy gorzej — Tom stwierdził spokojnym głosem. — Zajmiemy się tymi tutaj, a potem zobaczymy, czy będziemy w stanie pomóc pańskiej ukochanej. Proszę pamiętać, że pana śmierć nikomu do niczego nie jest potrzebna. A zwłaszcza jej.

Słowa Toma Gilmora chyba pomogły, bo pan Barnette wziął głębszy oddech i na wpół schylony pobiegł na zaplecze. Wrócił po chwili z dodatkową strzelbą, zapasem nabojów i całym kartonem dynamitu.

— Nie mógł pan tak od razu? — zaśmiał się George, sięgając po dwururkę i materiały wybuchowe. — Robimy tak, Japończyk i pan Burmistrz dają ogień zaporowy, a ja i Tom przeprowadzamy rekonesans. A kiedy będziemy pewni, prujemy ze strzelb na zmianę. Dynamit zostawimy na koniec, jak już nie będzie innego wyjścia.

Zgodziliśmy się z planem pana Carmacka.

Wystawiłem rewolwer, pan Barnette również. Strzelaliśmy raz ja, raz on, by wystraszyć napastników. Wtedy Tom i George ostrożnie wychylili głowy. Za oknami szalała śnieżna burza. Z całą pewnością było nam cieplej, niż traperom na ulicy, ale nie sposób było ich dojrzeć. Można rzec, że tkwiliśmy w impasie.

— Cholera, nic nie widać. — Pan Carmack schował się pod oknem.

Przestaliśmy strzelać. Niestety kolejni kowboje ostrzeliwali chatę pana Barnette’a. Całe szczęście nie było słychać krzyków jego żony, co pozwalało myśleć, że nikomu jeszcze nie udało się wedrzeć do ich domu. Mimo wszystko burmistrz był nerwowy, gotów do podjęcia nierozsądnego działania.

Gdyby nie ostrzał chałupy pana Barnette’a, moglibyśmy tak siedzieć w sklepie do samego rana, ale jeden z poszukiwaczy złota wreszcie zdobył się na odwagę, zakradł pod sklepowe okno i wrzucił do wewnątrz podpaloną butelkę whisky. Półki zajęły się ogniem w mgnieniu oka, przez co utknęliśmy między szybko rozprzestrzeniającym się pożarem, siedząc na kilku kilogramach trotylu, a grupą chciwych, gotowych na wszystko łajdaków, czekających niecierpliwie, aż wylgniemy na ulicę.

— Dobra, nie ma co czekać, aż mleko wykipi — odezwał się George.

Złapał za dynamit, odpalił od ognia, zbliżającego się ku nam coraz sprawniej i cisnął nim przed siebie, na ulicę. Właściwie nie bacząc, czy trafia napastników, czy Bogu ducha winnych ludzi. Zaraz potem Tom Gilmor poszedł w jego ślady. Po prawdzie nie było innego wyjścia. Cała nasza czwórka ciskała trotylem, sprawiając, że śnieg topniał, odsłaniając ziemię, która zaraz potem pokryła się krwią i ludzkimi szczątkami. Ciała bandytów wznosiły się teraz ponad dachy domów, by zaraz opaść ze śniegiem w postaci czerwonej brei. Krew zabryzgała okna pozostałych chat. Kawałki rąk i nóg z hukiem uderzały w dachy.

— Przynajmniej strzały ustały — zaśmiał się Tom, ostrożnie wychylając głowę.

Wreszcie wyszliśmy na ulicę, wciąż trzymając broń w pogotowiu.

— Wszyscy cali? — zawołał pan Barnette w stronę swojej chaty.

— Mieliście nie ruszać trotylu — odkrzyknęła Iabelle. Była wyraźnie poirytowana. Ale musiała cieszyć się, że jej mąż uszedł z życiem.

Zdecydowałem się dołączyć do grona autorów na portalach Patronite i Suppi. To platformy, w których fani mogą wspierać swoich ulubionych twórców. Finansowo, rzecz jasna. Już teraz możesz przejść na Patronite, gdzie poznasz moje motywy (klik) i będziesz mógł wspierać mnie cyklicznie. A jeśli nie chcesz robić tego tak oficjalnie, możesz wesprzeć mnie anonimowo i jednorazowo, bez zakładania konta. W Suppi (klik).

Tamten wieczór przeszedł do historii. Do dzisiaj ludzie zwą tamte wydarzenia krwawą śnieżycą. Gorzej było następnego ranka, kiedy przyszło sprzątać miasto z ludzkich szczątek, zalegających właściwie wszędzie. Przez kolejny tydzień można było znaleźć pourywane palce i fragmenty wnętrzności, walające się na werandach. To nie zrobiło dobrego wrażenia na sędzim Wickershamie, który wreszcie zwlókł swoją tłustą dupę do naszego miasteczka.

Początkowo chciał osiedlić się w Chena City, ale kiedy zobaczył, że bardziej potrzebujemy go u nas, obrał sobie za siedzibę pokój nad pocztą. Jeden z tych, które zwolniły się po pamiętnym wybuchowym wieczorze.

— Musi mi pan kiedy opowiedzieć, co się tu stało — zagaił pana Barnette’a jednego wieczoru przy szklance czegoś mocniejszego.

Ale pan Barnette za nic nie chciał zrelacjonować mu tamtych wydarzeń. Właściwie nie dziwię mu się, bo za taki numer sędzia zapewne wysłałby go do celi. Być może pan Wickersham podejrzewał co zaszło, albo ktoś szepnął mu na ucho o tamtej nocy, tyle że nie raczył się przyznać. Patrzył tylko z podziwiem na pana Barnette’a. Robiło na nim wrażenie, jakim posłuchem cieszy się wśród mieszkańców.

— Mamy problem, proszę sędziego — zaczął niepewnie pan Barnette. — Kilku zbirów miało ochotę przywłaszczyć sobie i tak skromne zapasy. Część udało się uratować, ale nie da się ukryć, że brakuje nam żywności.

Sędzia pokiwał głową z uznaniem. On także odczuwał braki w zapasach. Choć w przeciwieństwie do traperów, stać go było nie tylko na mąkę, ale i na mięso.

— Potrzeba nam pomocy z południa. Czy sędzia mógłby nas wesprzeć? Szepnąć gdzieś słówko?

Mężczyzna poprosił o dolewkę sławetnego Pedro’wego bimbru i zamruczał.

— Byłoby prościej… Jakbyście nazwali tę mieścinę. Wiecie, jakoś po ludzku.

— Po ludzku? To znaczy jak? — Pan Barnette nalał i sobie. Łyknął i zwyczajowo zakaszlał, bo nie ważne ile piło się samogon Felixa, i tak nikt nie był w stanie go przełknąć bez chociażby jednego kaszlnięcia.

— Pochodzę z Indiany. Mamy tam takiego jednego senatora, który mógłby pomóc. Nie zaszkodziłoby gdyby nazwać tę miejscowość…

— Jak się nazywa ten senator? — pan Barnette podchwycił temat.

— Charles Warren Fairbanks — sędzia odparł, burcząc przy tym pod nosem, jak gdyby mówił coś niewłaściwego.

— Więc co mi radzicie? — ciągnął pan Barnette. — Mamy przemianować mieścinę na Charlestone? A może Warrenstate?

— Zróbcie to jak należy — dodał zaraz pan Goldfinger, który przysłuchiwał się całej rozmowie i już nosiło go od braku wyobraźni pana Barnette’a. — Fairbanks. O to panu chodzi, panie Wickersham?

Sędzia uśmiechnął się szczerze.

— W rzeczy samej, Billy. Powinien go pan mianować swoim zastępcą, panie Barnette.

Billy’emu ten pomysł nie spodobał się równie mocno, co panu Barnette’owi. Stary Goldfinger nie chciał mieszać się do polityki. Podobało mu się życie w lesie spędzone na szukaniu złota, sporadycznie przeplatane przesiadywaniem w barze, gdzie mógł wydawać zarobione pieniądze na kolejne litry whisky.

— Niech więc będzie Fairbanks. — Wtrąciła się Isabelle. Pan Barnette wiedział, że to koniec dyskusji. Kiedy jego ukochana wkraczała, właściwie nie było pola do dalszej dyskusji.

Sędzia Wickersham również zrozumiał tę prostą prawdę, bo wstał od stołu zadowolony.

— Napiszę więc do niego list z informacją o tej jakże dobrej wiadomości. I rzecz jasna nadmienię o brakach w zapasach. Zakładam, że to kwestia czasu, kiedy dostarczą nam żywność. Czego dokładnie potrzeba?

Pan Barnette kazał Isabelle przedstawić sędziemu listę brakujących towarów. Ona, jak przystało na dobrą gospodynię, miała pod ręką gotową „listę zakupów”. Rzecz jasna, kiedy burmistrz tak przedstawił tę sprawę, oberwał po głowie, bo jego ukochana była kimś więcej, niż tylko gospodynią. Gdyby nie ona, cała ta mieścina już dawno by się zawaliła. To Isabelle odpowiadała za łańcuchy dostaw i wymianę towarów, dotychczas prowadzoną z handlarzami z Chena City. I to dzięki niej pan Barnette prowadził sklep. Wiedział o tym doskonale, dlatego o ile pozwalał sobie czasem na tego rodzaju niewinne żarciki, nigdy nie posuwał się dalej. Znał swoje miejsce.

Ja natomiast musiałem wiedzieć, gdzie jest moje. Przez krótki czas przypatrywałem się rozbudowie miasta. Powstał kościół i pierwsza szkoła, bo dzieci zaczęły pojawiać się w Fairbanks szybko. Wszystko dzięki sędziemu. Wickersham niewątpliwie dbał o dobre obyczaje. Panie do towarzystwa zostały żonami i matkami, traperzy natomiast osiedli i skupili się na rodzinach, porzucając hulaszczy tryb życia. Ja zaś byłem poszukiwaczem przygód. Nie miałem zamiaru się ustatkować. Jeszcze nie. A tkwienie u boku pana Barnette’a, który także założył rodzinę, nie było już rozrywką, która mnie interesowała. Zresztą przypomniałem sobie słowa Wielkiego Byka. Zaczynałem tęsknić do domu w Japonii. I do natury, która z każdą kolejną chatą wzniesioną w Fairbanks, była coraz dalej. Przez moment miałem ochotę poprosić Skookum Jima by skierował mnie do jego braci. Ale on, w przeciwieństwie do mnie, zakosztował życia białych i teraz nie zamierzał spać w namiotach, gonić za zwierzyną i rezygnować z butelki, która z kolei stałą się jego towarzyszką, co rzecz jasna w pewnej chwili musiało skończyć się tragedią. Ale to już zupełnie inna opowieść.

Pewnego ranka zjadłem więc śniadanie, pożegnałem się z panem Barnettem, Isabelle, uściskałem Toma i Felixa, po czym wskoczyłem na sanie i ruszyłem na zachód, do Nome, gdzie miałem nadzieję złapać okręt płynący w moje rodzinne strony. Chciałem chyba po raz ostatni spotkać się z matką, która zapewne była już stara i zostało jej niewiele dni.

Czy liczyłem na powrót? Czy coś jeszcze czekało na mnie w tej krainie? Nie wiedziałem tego. Wiedziałem natomiast, że muszę przeć naprzód. Że tkwienie w Fairbanks dobre jest dla mężczyzn, którzy się dorobili, albo kobiet, które chciały zaznać domowego ciepła. Nie oglądałem się za siebie.

Cieszyłem się powiewem wiatru, muskającym moje policzki. I wesołym poszczekiwaniem Nanooka. Prowadził zaprzęg jak nigdy dotąd. Jakby wiedział, że ze mną czeka go coś, czego nie miałby okazji przeżyć z Georgem. Nasze losy splotły się i miały trwać, dopóki jeden z nas nie zginie i pozostawi drugiego gdzieś pośrodku zimnego, zaśnieżonego szlaku.