— Która godzina? — zapytał Marek.
— Za trzy — odpowiedziała Marysia.
Chłopak westchnął.
— Co znowu? — teraz ona zapytała.
— Nic. Mogliśmy zostać w schronisku — odparł.
— Za późno. Trzeba było zdecydować się na miejscu. — Stwierdziła sucho. Po chwili jednak zmieniła ton i dodała już bardziej czule — zabrałeś czołówkę?
Chłopak zsunął plecak z ramienia i wciąż idąc, wyjął małą lampkę z bocznej kieszeni. Marysia swoją miała pod ręką już od dobrych kilku minut. Złapała za mapę, rozłożyła ją w powietrzu i przesuwając palcem po czerwonej linii, liczyła minuty.
— Dwie i pół godziny do szosy — powiedziała. — Będziemy schodzić ostrożnie. Jak twoja kostka?
— W porządku. Bardziej martwi mnie pogoda. Będzie źle, jeśli burza złapie nas na połoninie.
Słońce powoli chowało się za chmurami. W gąszczu drzew robiło się ciemno. Każdy kolejny krok słychać było coraz głośniej, Marek miał wrażenie, że las układa się do snu.
— Wiesz? — zaczęła niepewnie dziewczyna.
— Wiem — powiedział chłopak.
— Co to? — zapytała.
— Może lis, może coś większego. Idzie za nami już od kwadransa.
Z każdym kolejnym pagórkiem Marysia czuła na sobie palące spojrzenie czerwonych ślepi łypiących spomiędzy zarośli.
— Zaraz zwariuję — szepnęła.
Marek złapał ją za rękę. Mały gest, ale dodał jej otuchy.
Pomiędzy liśćmi przebił się ostatni tego dnia promyk słońca. Na polankach było jeszcze widno, choć mrok rozciągał się coraz śmielej. Pod koronami drzew nie było już widać zbyt wiele. Dziewczyna włączyła swoją lampkę.
— Ciągle za nami idzie — powiedziała.
Marek kazał Marysi iść przodem, samemu stąpając ostrożnie za ukochaną. Na wszelki wypadek, gdyby zwierzyna postanowiła zaatakować.
Szli wolno, robiło się coraz zimniej. Pierwsze krople zaczynały spadać z nieba i uderzać o kamienie. Szlak robił się trudny. Za dnia kiedy słońce osuszało ścieżkę trzeba było uważać wyłącznie na wystające z ziemi konary. Teraz jednak w marszu przeszkadzały także wilgotne głazy.
Marek odwrócił się.
— Widzisz? — powiedział do Marysi. — Oczy zniknęły.
Dziewczyna odetchnęła. Odwróciła się i spojrzała na majaczącą kilkaset metrów dalej polankę. Ale nie zrobiła kroku.
— Co jest? — zapytał chłopak.
— Przed nami.
Po obu stronach ścieżki świeciły zwierzęce ślepia. Wyglądały na parę podróżników z gąszczu krzaków ciągnących się wzdłuż ścieżki.
— Ja tam nie idę — powiedziała.
— Spokojnie. Zaraz coś wymyślę.
Marek wyjął telefon.
— Włączę muzykę i je wystraszę.
Marysia zgodziła się. Ale jej ukochany tylko przeklął i schował telefon do kieszeni.
— Co jest? — zapytała.
— Rozładowany, sprawdź twój.
Marysia sięgnęła po komórkę.
— Niefart. Moja też.
Za ich plecami coś zaszeleściło. Mały kamyk stoczył się wprost pod ich stopy. Stukot kazał parze zrobić krok, później kolejny i jeszcze jeden. Niepewnie zbliżali się ku polance. Byli już blisko zarośli, zaraz za krzakami zaczynała się połonina.
— Tam jest jakiś dom! — krzyknęła Marysia. — Pobiegniemy tam?
— Będę tuż za tobą. — przytaknął Marek. — Tylko się nie zatrzymuj.
Na twarzy dziewczyny pojawił się nieśmiały uśmiech. Oboje ruszyli pędem przed siebie, pomiędzy krzewami, wprost w wwiercające się w nich spojrzenia. Ledwie otarli się o gałązki krzewów, przefrunęli ponad kałużą rozciągającą się u wylotu ścieżki i już byli na pastwisku. Na prawo stała nieduża chatka. Z okien pozabijanych deskami biło blade światło.
— Tam musi ktoś mieszkać! — krzyknął Marek. — Biegiem!
Marysia nawet się nie zatrzymała. Pobiegła do drzwi i zaczęła uderzać w nie pięściami.
— Otwórzcie! Proszę — jęknęła.
Marek dobiegł do niej.
— Nic nas nie goni.
Ale w oczach Marysi wciąż był strach.
— Chcę tu przenocować — poprosiła.
Chłopak zgodził się.
Raz jeszcze zapukali. Nikt się nie odezwał. Para usiadła na schodkach i przytuliła się do siebie. Zrobiło się jeszcze chłodniej. Wydychane powietrze zamieniało się w parę i ulatywało ponad dach chatki.
— Może ktoś poszedł po drewno? — powiedział chłopak.
— Może — odpowiedziała dziewczyna.
Siedzieli tak kilka minut, zanim Marek podniósł się. Podszedł do drzwi i nacisnął na klamkę. Drzwi otworzyły się.
— Nie sprawdzałaś?
— To niegrzeczne.
— A walenie jak oszalała w cudze drzwi jest szczytem kurtuazji — zażartował. — Ktokolwiek tu mieszka, zrozumie — powiedział. — Powiemy, że marzliśmy i baliśmy się zwierząt.
Marysi trochę nie podobał się ten pomysł, ale nie miała ochoty dłużej siedzieć na zewnątrz.
Chata była urządzona w skromny sposób. W kącie izby, tuż obok kominka stało łóżko wyścielone zwierzęcą skórą. Przy ogniu postawiono dwa krzesła. Na środku pomieszczenia był drewniany stół, a na nim stała miedziana zastawa.
— Nie ma okien — powiedziała dziewczyna.
— Kiedyś były — odparł chłopak. — Ktoś je pozabijał. Ale teraz przynajmniej nic ich nie powybija.
— A co by mogło je…
W tej samej chwili coś zadrapało w drzwi. Marysia obejrzała się za siebie, a Marek z prędkością rysia doskoczył do nich i zasunął zasuwkę.
— Co to? — zapytała wystraszona.
Chłopak wzruszył ramionami.
— Usiądź — poprosił i dosunął stół do drzwi.
— Przeczekamy tu do rana. Może ktoś wróci i przegoni zwierzęta. Ktoś tu musi mieszkać, bo skąd ten ogień?
Marysia przyznała mu rację.
— Tylko to dziwne — powiedziała.
— Co?
— Tego domku nie ma na żadnej mapie. Nigdzie o nim nie pisali, a sprawdzałam informacje o szlaku.
Marek wzruszył ramionami. Nie interesowało go, czy ktoś wiedział o chatce, czy ktoś wcześniej tam nocował. Liczył się tylko dach nad głową i solidne ściany, chroniące przed atakiem dzikiej zwierzyny.
Wiatr huczał wokół dachu, wdzierał się do wewnątrz przez komin i nieszczelne drzwi. Ogień jednak nie poddawał się podmuchom. Gdzieś po północy rozległo się pukanie do drzwi. Marek otworzył oczy. Nawet nie zauważył, kiedy zasnął. Potrząsnął ramieniem ukochanej by i ona się obudziła. Uciszył palcem i kazał przygotować się na najgorsze.
Podszedł do drzwi.
— Kto tam?! — krzyknął.
Z zewnątrz dobiegł piskliwy i wystraszony głos.
— Mieszkam tu. Kim jesteś? — zapytała kobieta.
Marek szybko pociągnął zasuwkę i wpuścił właścicielkę do środka. Była młoda. Miała na sobie prostą czarną suknię, a na głowie biały czepek okrywający ciemne włosy.
— Jestem Marek — powiedział. — A to Marysia.
Dziewczyna przyjrzała się parze.
— Rozalia. Co tu robicie?
Marek szybko opowiedział o wydarzeniach poprzedniego wieczoru. O ucieczce do chaty i dobijaniu się czegoś lub kogoś do drzwi.
— To berdniki — stwierdziła Rozalia. — Włóczą się po lasach i szukają ofiary.
Marysia złapała Marka za rękę.
— Co zrobimy? — zapytała.
— One nie atakują za dnia — dodała brunetka. — Możecie tu zostać. Do rana.
To nieco uspokoiło Marysię. Na powrót usiadła na łóżku. Marek spoczął tuż obok i złapał ją za dłoń.
— Co tu robisz? — zwrócił się do Rozalii.
— Mieszkam — powiedziała. — Już sama nie wiem jak długo. Nie mogłam żyć wśród ludzi.
— Nie boisz się tych, berdników? — zapytała Marysia.
— Wiem kiedy i gdzie iść — zaśmiała się gospodyni.
Marysia już chciała zapytać: jak to? Ale poczuła zmęczenie i wszystko jej zobojętniało.
— Położę się — powiedziała.
— Ty też powinieneś — stwierdziła Rozalia. — Przed wami ciężki dzień.
Marek zgodził się.
— A ty? — dodał, układając się obok ukochanej.
Rozalia postawiła krzesło przy ogniu.
— Posiedzę tutaj.
Poranne słońce przebiło się przez niemal niewidoczne szczeliny w ścianach. Jeden z promyków oparł się na twarzy Marysi. Przeciągnęła się i poczuła na sobie Marka. Pocałowała go w czoło. Marek odwzajemnił pocałunek i podniósł się. Drwa w palenisku były już białe, a krzesło stojące naprzeciw kominka stało puste.
— Musiała wyjść do wioski — stwierdził.
— Nie czekajmy — poprosiła Marysia. — Chcę jak najszybciej stąd uciec.
Marek był innego zdania, ale nie śmiał sprzeciwiać się Marysi.
Szybko pozbierali rzeczy i wyszli z chatki. Las wydawał się taki przyjazny, pełen świergoczących ptaków. Pachnący i spokojny, czekający na kolejne dni.
Po kilku krokach, po przekroczeniu linii drzew Marysia krzyknęła.
— Co jest?! — Marek szybko doskoczył do niej.
— Zostawiłam telefon.
Chłopak spojrzał na nią badawczo.
— Jesteś pewna?
Marysia kiwnęła głową.
— Wrócę po niego — powiedział. — A ty tu poczekaj.
Minęła minuta. Później kolejna. Minął kwadrans, a Marek nie wracał. To nieco wystraszyło Marysię. Zdecydowała pójść za nim. Marek krążył po polanie i szukał telefonu. Wreszcie zauważył go w miejscu, w którym ktoś musiał leżeć.
— Mam — krzyknął i uśmiechnął się do ukochanej.
Marysia stała jak wryta.
— Co jest? — zapytał chłopak.
— Gdzie jest chata?!
Marek spojrzał za siebie. W miejscu, w którym spędzili noc nie było nic. Jedynie dwa ślady po śpiących ludziach wyleżane w wysokiej trawie.