Zastanawiałeś się, jak może wyglądać świat, którym rządzi wirtualny pieniądz? Świat, w którym z siecią możesz połączyć się dzięki protokołowi wszczepionemu w ciało? To nie może być idylla. Wielu ludziom może nie odpowiadać taki sposób urządzenia świata, a co najmniej część z tej ogromnej liczby przeciwników będzie chciała działać przeciwko systemowi.
W takiej rzeczywistości musi odnaleźć się Antoni Broniewski. Prywatny detektyw, na co dzień zmagający się ze sprawami obyczajowymi. I tym razem do jego biura trafia kobieta, szukająca dawnego znajomego. Twierdzi, że coś ich łączyło, że mają wspólną przeszłość. Tylko o jakiej przeszłości mówi? Czy to faktycznie mężczyzna, którego ma znaleźć Antoni Broniewski jest tym złym?
Opowiadania możesz posłuchać w formie audiobooka. Pojawił się w ramach prowadzonego przeze mnie podcastu Czytam Się.
Fragment opowiadania kryminalnego osadzonego w stylistyce Noir-Cyberpunk.
Siedziałem na starym, skrzypiącym krześle w skromnie urządzonym gabinecie. Czekałem na kolejnego delikwenta. Mężczyzna przez telefon brzmiał na około trzydzieści pięć, maksymalnie czterdzieści lat. Nie zdradził wiele, zapowiedział się tylko i kazał czekać. Nie było to dla mnie nic nowego, wielu moich klientów wolało się pofatygować osobiście. Na ogół nie było to dla mnie problemem, ale akurat tamtego dnia pasowało mi to, jak rzadko. Mogłem przypilnować robotnika, zdrapującego z szyby drzwi prowadzących do mojego biura nazwisko Stasia.
Staś Stachura, wspólnik, przyjaciel. To on wciągnął mnie do tego biznesu. To on miał doświadczenie i kontakty. Wiedział jak rozmawiać z ludźmi. Na początku tylko przypatrywałem się jego pracy, uczył mnie fachu. Ale wreszcie nadeszła chwlia, w której uznał, że jestem gotowy. Poprowadziłem pierwszą sprawę. Potem drugą. Przy trzeciej oznajmił mi, że w niedalekiej przyszłości wyjedzie do Paryża. I cholera, minął rok samotnego przesiadywania w obskurnym gabinecie z wieszakiem w kącie, dwoma pustymi biurkami, uschłym kwiatkiem w doniczce, starą sofą ustawioną gdzieś naprzeciw biurek i plakatem ze skąpo ubraną aktorką, a ja nadal liczyłem, że Staś zmieni zdanie i wróci.
Spojrzałem na tłustego robotnika, który z mozołem skrobał tępym nożem po szybie. Dźwięk przyprawiał mnie o dreszcze za każdym razem kiedy grubas przesuwał ostrzem po szkle. Wyjąłem papierosa z górnej, rozchybotanej szuflady. Robotnik przetarł spocone czoło rękawem kraciastej, flanelowej koszuli.
— Kierowniku, a może wymienimy całą? Zamontuję tu kierownikowi jakiś wypaśny wyświetlacz i kierownik wpisze sobie cokolwiek będzie chciał. Wystarczy podpiąć komputer…
Spojrzałem z pretensją na fachowca.
— Widzi tu pan komputer?
Mężczyzna przeleciał oczyma po blacie biurka. Żadnych kabli czy monitorów, żadnych stanowisk, żeby podłączyć się bezpośrednio.
— I pan tak bez dostępu?
Wzruszyłem ramionami. Nie chciałem mu tłumaczyć specyfiki mojego zawodu. Nie chciałem wykładać filozofii życia. Urwałem rozmowę.
Klient pojawił się w drzwiach, nim zdążyłem zaciągnąć się papierosem. Nie więcej niż sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, spore zakola otoczone kędzierzawymi włosami i okulary w grubej oprawce. Dość chudy. Zapukał w futrynę i nieśmiało wszedł do środka. Zdjąłem nogi z blatu biurka, wstałem i kazałem robotnikowi iść do domu. I tak nie chciało mu się pracować.
— Dokończy pan jutro — powiedziałem, wręczając grubasowi pięćdziesiąt złotych.
Robotnik zgiął banknot na cztery i wsunął do małej kieszonki spodni, stale spadających z jego ogromnego tyłka.
— Żeby stara nie znalazła — usprawiedliwił się i pożegnał kiwnięciem głowy.
Mogłem wreszcie skupić się na kliencie.
— Pan usiądzie — powiedziałem, trzymając w ustach leniwie tlącego się szluga. Na wpół siedząc, na wpół stojąc, opierając się o biurko, czekałem aż gość zacznie mówić. — Słucham — powiedziałem, widząc jak się ociąga. — W czym mogę pomóc?
Mężczyzna spojrzał na biurko, ustawione tuż obok mojego. Zakurzony blat wzbudził jego ciekawość.
— Czy pan Stachura do nas dołączy? — zapytał dość wysokim jak na mężczyznę głosem.
— Pan Stachura zrezygnował — odparłem dość lakonicznie. — Jaką ma pan do mnie sprawę? I czy mogę poznać pana godność?
— Reprezentuję moją klientkę. Moje imię jest tutaj nieistotne.
— I czego potrzeba pana klientce? — ciągnąłem dalej, nie kryjąc rozbawienia. Oni wszyscy zawsze byli tacy poważni, tacy tajemniczy, a na ogół chodziło o to samo. Kobieta przysłała krewnego, który miał zatrudnić mnie w jej imieniu. Przeważnie chodziło o dowiedzenie niewierności męża. Dzięki temu kobieta nie musiała przyznawać się sama przed sobą, że jej zakichane małżeństwo się skończyło.
Mężczyzna spojrzał na mnie badawczo.
— Musi pan kogoś znaleźć.
Zaciągnąłem się raz jeszcze i zgasiłem peta w popielniczce. To był ostatni, który się w niej zmieścił. Usiadłem na krześle za biurkiem i sięgnąłem po notes, trzymany na co dzień w górnej szufladzie.
— Kogo?
Klient wyjął karteczkę, pomiętą, schowaną w wewnętrznej kieszeni kurtki. Wstał, podszedł do biurka i położył ją przede mną. Rozprostował dłonią.
— Leszek Futryna — przeczytałem. — To pseudonim?
Przytaknął.
— Były bramkarz w barze „u Boba”. Wie pan gdzie to?
— Były? — zapytałem.
— Pracował tam kilka lat temu.
— Dlaczego pana klientka go szuka? I dlaczego nie przyszła tutaj sama?
Mężczyzna wrócił na kanapę i rozsiadł się. Założył nogę na nogę.
— Spotka ją pan. Gwarantuję panu — powiedział pewnie, jakby zadowolony z siebie.
Odrobinę irytował mnie jego sposób bycia. Był opanowany, niemal nieobecny. Już wtedy powinno to wzbudzić moje zainteresowanie.
— Ma pan jakieś zdjęcie tego… Leszka?
Mężczyzna kazał mi odwrócić kartkę. Było to zdjęcie barczystego, łysego bramkarza.
— Tyle mi wystarczy — powiedziałem. — Na początek.
Mężczyzna wstał z kanapy.
— Zostaje jeszcze kwestia… — zacząłem, ale irytujący w zachowaniu i zabawny z wyglądu człowieczek mi przerwał.
— O finansach porozmawia pan z moją klientką. Przyjdziemy tu razem, powiedzmy za tydzień?
— Wystarczy. — Wsunąłem kolejnego papierosa w usta.
Mogłoby się wydawać, że nocą śródmieście było spokojne. Ale dopiero po zmroku obskurne ulice zapełniały się zgnilizną tego miasta. Ludzkie śmieci zalewały wąskie, ciemne uliczki i główne aleje. Mężczyźni i kobiety uzależnieni w najlepszym wypadku od narkotyków, w najgorszym od wstrzykiwania sobie nanitów, przesiadywali skurczeni na ławkach ustawionych wzdłuż alei wiodącej od jednej galerii do drugiej.
Stanąłem przed barem. Bywałem w różnych spelunach, i za każdym razem tuż przed przekroczeniem progu wystawałem pod drzwiami przez kilkanaście minut, wsłuchując się w panujący wewnątrz gwar. Zdarzało się, że trafiałem na bójkę. Czasem nawet witała mnie strzelanina, niczym w starych filmach, których akcję osadzono na dzikim zachodzie. Ale tym razem było spokojnie. Wszedłem do zalanego ciepłym światłem pomieszczenia. Czarny kontuar przykryty białą ladą wiódł wzdłuż długiego pomieszczenia. Ludzie kulili się przy stolikach pooddzielanych między sobą lichymi ściankami dekorowanymi niejednolicie rozłożonym gipsem i czerwoną farbą. Wewnątrz każdej takiej wnęki znajdowała się obciągnięta równie czerwonym skajem kanapa. Na ogół popękana w kilku miejscach. Wolnym krokiem podszedłem do baru, usiadłem gdzieś na skraju, tuż przy szklanych drzwiach, za którymi znajdował się stół do bilarda. Wyjąłem papierosa, paczkę położyłem przed sobą. Zapaliłem i sięgnąłem za ladę po jedną z czystych popielniczek, ustawionych w wieżę.
— Co podać? — Barman wyszedł zza drzwi wiodących na zaplecze.
Rozejrzałem się po kilku stolikach. Przy każdym siedzieli goście ze szklanką lub kuflem pełnym złotego trunku.
— Lagera. — Zaciągnąłem się mocniej. — I setkę.
Bob kiwnął głową i zabrał się za lanie piwa. Postawił je przede mną, przyjemnie chłodne, choć aura na zewnątrz powinna zachęcić mnie do zamówienia czegoś cieplejszego. Oparłem szluga na popielniczce i przechyliłem szklankę. Ledwo odsunąłem ją od twarzy i zobaczyłem kieliszek wódki, stojący pod moim nosem.
— Dawno cię tu nie widziałem — stwierdził Bob. — Już po robocie?
Znów się zaciągnąłem. Z dymem poczułem nieprzyjemny zapach dobiegający z kibla, z którego ktoś akurat wychodził.
— W trakcie — powiedziałem zmanierowanym tonem. Raz jeszcze przechyliłem szklankę i poprosiłem o drugie piwo. — Mam do ciebie sprawę.
Bob zabrał szklankę.
— Zostaw — powiedziałem, ale on ustawił szkło pod maszyną do mycia i wyciągnął nową.
— Muszę. Jakieś nowe przepisy weszły, do chuja, i każą nam się dostosować.
Wzruszyłem ramionami.
— Co to za sprawa? — zapytał, stawiając przede mną drugiego browara.
Przechyliłem kieliszek wódki i zapiłem piwem. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni kurtki. Pokazałem mu zdjęcie.
— Szukam go. Leszek Futryna — powiedziałem, kładąc nacisk na ksywę. — Podobno to ktoś od ciebie.
Bob spojrzał na fotografię i pokiwał głową przecząco.
— Nie znam. I wolałbym żebyś tu nie przychodził w sprawach służbowych. Różni tu siedzą, a ja nie chcę mieć przez ciebie problemów.
— Jasne — odparłem. — Dzięki.
Wstałem z wysokiego stołka i wyszedłem, udając rozgoryczenie. Bob coś tam jeszcze dopowiadał, żebym nie brał tego do siebie, ale udałem, że go ignoruję. Miałem ochotę zostać, zwłaszcza, że ledwo zacząłem drugie piwo. Ale kiedy dostrzegłem, jak Bob patrzy na to zdjęcie, jak jego twarz tężeje, wiedziałem, że coś mam. Zrobiłem kilka kroków za róg budynku. Dokończyłem kolejną fajkę i czekałem. Po kilku minutach z baru wyszedł dwudziestoparoletni chłopaczek. Typ bez charakteru i całkiem bez mięśni. Zgarnąłem go w bramę i przyparłem do muru.
— Człowieku, czego ty chcesz? — zapytał przestraszony, próbując odsunąć mnie od siebie.
— Dzwonił gdzieś? Bob, czy dzwonił przed chwilą?! — zapytałem groźnie.
Widziałem, że pytanie powoli docierało, bo chłopak zaczął się zastanawiać.
— Tak, do kurwiej nędzy. Dzwonił gdzieś. Ale rzucił słuchawką — powiedział. — Puść mnie człowieku. — Wyrwał się i odszedł szybko, poprawiając ubranie.
Stałem w bramie, chowając się przed coraz silniej padającym deszczem. Przypatrywałem się alei pełnej ludzkiego śmiecia, snującego się pomiędzy zadaszonymi budkami z fast foodem. Rzuciłem na ziemię stygnącego peta i ruszyłem do domu.