Rozdział 9
Otton i Gale wycofali się z dachu w głąb ciemnej klatki schodowej. Schowali się we wnęce na najwyższym piętrze, tuż obok drzwi prowadzących na samą górę. Chwilę później, kiedy jeszcze uspokajali oddechy i robili wszystko, by nie zdradzić swojej obecności, minęło ich dwóch miastowych. W dłoniach trzymali stare pistolety, którymi pewnie nie potrafili się posługiwać. Ślepej kurze też do czasu do czasu trafi się ziarno.
— Czysto. — Otton rozejrzał się po klatce, kiedy miastowi wbiegli na dach. — Idziemy! Nie będą tam siedzieć zbyt długo.
Stąpając możliwie najciszej, Otton i Gale przemknęli przez korytarz wprost na schody prowadzące na niższe piętra. Nim dotarli na parter, z podwórza usłyszeli strzały.
— Mike, Lenny? To wy?
— A kto ma być? — Snajper puścił serię z karabinu w poprzek szerokiej ulicy.
— Jest czysto?
— Już nie! Kontakt na zachodzie. — Mike dołączył do Lenny’ego. Pruł długimi seriami z broni maszynowej.
Lenny spojrzał na niego z dezaprobatą.
— Cholera, oszczędzaj naboje.
Mike poczerwieniał i wstrzymał ogień.
Gale wychylił się za próg kamienicy i szybko cofnął głowę.
— Trzy metry nieosłoniętej przestrzeni. Po lewej czterech ludzi z bronią, w tym jeden z półautomatem.
Lenny zaczął strzelać i nakazał Mike’owi to samo.
— Wyłaźcie! Długo się nie utrzymamy!
Przez huk wystrzałów przebił się krzyk Ottona.
— Ogień zaporowy!
— Taa jest — Mike znowu wysunął broń za stertę śmieci. Przestawił pistolet na ogień pojedynczy i zaatakował członków ruchu oporu czających się kilkadziesiąt metrów dalej.
Otton i Gale wybiegli z klatki. Musieli przeskoczyć nad leżącym w kałuży krwi ciałem starszego mężczyzny. Barman spojrzał z wyrzutem na towarzyszy. Oparł się plecami o ceglaną ścianę, z trudem łapiąc oddech.
— Nie dało się bez ofiar?
— Stawiają się coraz bardziej. Tego musieliśmy sprzątnąć. — Lenny nie przerwał ostrzału nawet na chwilę.
Otton musiał podjąć decyzję, i to szybko.
— Odwrót, panowie. Tutaj nie damy sobie rady, a w środku są kolejne dwa kontakty.
Przeładował karabin i dołączył do Lenny’ego i Mike’a, próbujących trafić miastowych chowających się za czymś, co kiedyś było straganem.
— Szybciej, do psiej juchy! Osłaniajcie drugą stronę.
Mike, Gale i Lenny puścili się biegiem ku drugiemu krańcowi uliczki, ale po paru krokach zatrzymali się i padli na ziemię.
— Co jest?
Lenny szybko nakreślił Ottonowi sytuację.
— Trzech z tej strony. Zdejmę jednego, może dwóch. Zostanie jeszcze jeden. Podeszli nas ze wschodu i z zachodu.
— Zaczekaj. Gale, Mike, wracajcie.
Zgięci w pół mężczyźni dobiegli do barmana i wystawili broń nad osłonę. Otton zaś szybko zajął pozycję przy Lennym.
— Bierz jednego z nich. — Wskazał dwóch gwardzistów schowanych za niewysokim murkiem. — Ja zajmę się drugim, a trzeci powinien uciec. Nawet nie wiedzą, że tutaj jesteśmy. Nie ma się czego bać.
Lenny przystawił oko do lunety karabinu snajperskiego. Wziął głęboki wdech, odczekał kilka sekund i powoli wypuszczając powietrze z płuc, pociągnął za spust. Działało za każdym razem. Trafiony w twarz gwardzista padł na ziemię. Echo rozniosło huk po całej ulicy, a Lenny przezornie schował się za załomem budynku.
— Patrz, nawet się nie zorientowali, skąd padł strzał. — Snajper przeładował broń.
Otton się wychylił, żeby zobaczyć, co robi pozostałych dwóch mężczyzn w mundurach gwardii.
— Nie ma ich!
Snajper wychylił się za róg. Przeczesał aleję wzrokiem.
— Chyba czysto. — Zaskoczony i przewiesił broń przez plecy. — To pierwsi, których spotkaliśmy. Cała reszta musi się gdzieś chować. Nie wiem, na co czekają.
Otton minął Lenny’ego i bacznie obserwując okolicę, ruszył naprzód. Kazał Gale’owi i Mike’owi iść w swoje ślady.
— W porządku. Idziemy do punktu zbornego. Mike, daj reszcie znać o odwrocie. Przegrupujemy siły i spróbujemy uderzyć bezpośrednio na ratusz. Musimy wykorzystać nieobecność gwardii na ulicach.
Mike wyjął racę i wystrzelił. Po chwili zobaczyli druga rozbłysła po przeciwnej stronie miasta.
Gale wpatrywał się w gasnące w oddali światło.
— Daleko. Dotarcie w umówione miejsce może im trochę zająć.
— Zanim sami tam dotrzemy, minie trochę czasu. — Otton próbował go uspokoić. — Widziałeś, co się dzieje. Miastowi chyba się rozochocili. Może dlatego gwardia się nie miesza.
Miasto wyglądało na wymarłe. Dwaj nastoletni posłańcy biegli ramię w ramię opustoszałą główną drogi Urbs. Czasem w jakimś oknie poruszyła się firanka, gdzieś błysnęły białka oczu, ale kiedy tylko chłopcy spoglądali w tę czy w inną stronę, zlęknione i odrobinę ciekawskie twarze znikały z pola widzenia.
Co rusz do uszu chłopców dobiegał odgłos wystrzałów. Terkot broni maszynowej odzywał się to ze wschodu, to z zachodu. Można było odnieść wrażenie, że walka toczy się w całym mieście. Na każdy wystrzał kulili się i biegli pochyleni. Grubszy z chłopców zatrzymał się po kilkuset metrach szybkiego biegu. Jego uda drżały ze zmęczenia. Zrobił się czerwony, a każdemu wdechowi towarzyszył astmatyczny świst. Drugi chłopak stanął kilkanaście metrów dalej i obejrzał się na towarzysza z irytacją.
Tłuścioch machnął ręką.
— Biegnij. Nie chcę. Cię. Zatrzymywać. Nic. Mi. Nie będzie. — Robił przerwy na wdech po każdym słowie.
Szczupły goniec nie zastanawiał się dłużej. Burknął pod nosem coś o diecie i pobiegł w kierunku ratusza, drugiego najważniejszego gmachu w mieście.
Przy długim stole, przy którym dawniej spotykała się rada miasta, ustawiono kilka krzeseł. Naprzeciw siebie usiedli burmistrz i Ralph Cronenberg, a przy dłuższych bokach miejsca zajęli dowódcy poszczególnych dzielnic. Każdy miał na ramieniu przepaskę, na której czarną farbą wymalowano herb miasta, tarczę u szczytu zwieńczoną koroną. Na blacie Ralph położył mapę. Miejscami, nad którymi ruch oporu stracił kontrolę, zostały zaciemnione.
— Zajęli niemal wszystkie kluczowe punkty wzdłuż murów. Musimy się przedrzeć przez linię obrony przeciwnika. Jak teraz wygląda sytuacja? Nadal atakują? I co z gwardią? Ktoś ich widział?
Głos zabrał Giuseppe, piekarz, którego Ralph i burmistrz na czas oblężenia mianowali dowódcą jednej z centralnych dzielnic.
— Jurko wchodził do budynku komendy głównej, ale od tamtej pory nie było z nim żadnego kontaktu.
— Na razie nie mówcie o tym jego ojcu.
— Ataki na jakiś czas ustały, wszystko jakby się uspokoiło. — Do rozmowy włączył się pan O’Shonesy, wcześniej listonosz, a teraz dowódca dzielnicy północnej. — Strzelają sporadycznie, jakby chcieli pokazać, że nadal tu są.
— Ile mamy ofiar?
Giuseppe spojrzał na burmistrza i pokręcił głową.
— U mnie żadnych.
— U mnie też.
Brak strat potwierdzili wszyscy oprócz ostatniego.
— U mnie jeden ranny, ale nie od kuli. Upił się i skręcił nogę.
— Nikogo nie zabili? — Ralph nie krył zdziwienia. — To na pewno gwardziści ze stolicy?
— Noszą ich mundury. — Jurko wszedł do gabinetu burmistrza jak do własnego salonu. Prowadził komendanta Łopunowa. — Ale nie strzelają jak gwardziści. Raczej straszą. I chyba nie ma ich tak wielu, jak by się mogło wydawać.
Burmistrz przeczesał włosy palcami . Czuł, jak jelita zaczynają mu się skręcać. Jego reakcja rozbawiła Ralpha.
— Dlaczego się tak zachowują?
Łopunow zajął jedno z ostatnich wolnych krzeseł. Jurko został przy drzwiach.
— To stara, już niemal nieużywana taktyka. Pozoruje się przewagę liczebną, zajmując strategiczne punkty. Przy braku komunikacji łatwo sprawić wrażenie osaczenia. Założę się, że nawet nie zapytaliście tych waszych dowódców, ilu przeciwników widzieli i jak oni wyglądali.
Ralph przyznał rację komendantowi.
— Więc? — Łopunow omiótł pytającym spojrzeniem wszystkich zebranych przy stole.
— Dwóch. — Pierwszemu z dowódców ruchu oporu nie podobał się ton komendanta, ale tylko prychnął niezadowolony.
— My też.
— U nas było czterech, ale potem się rozdzielili. Z tym że to było na samym początku.
Komendant uśmiechnął się triumfalnie.
— Jest ich co najwyżej kilkunastu. Choć nie można wykluczyć nawet mniejszej liczby. Ciekawe tylko, dlaczego starają się zdobyć miasto bez ofiar.
— To dlatego nie wkraczaliście?
Łopunow przytaknął burmistrzowi.
— Moi ludzie obserwują sytuację od początku, ale kazałem im się nie angażować. Zginęli dwaj strażnicy pilnujących ścieku. Reszta co jakiś czas meldowała mi o aktualnej pozycji wroga. Do miasta weszło podobno dziesięć osób w trzech grupach. Dwie trzyosobowe i jedna czteroosobowa, która, jak widać, na moment rozdzieliła się na dwie mniejsze.
— Wiecie, jaki mają cel? Kim są?
— To nie gwardia ze stolicy. Raczej jacyś lokalni najemnicy, którzy chcieli obalić burmistrza. — Komendant się uśmiechnął. — I pana Ralpha.
— Zajmijcie się nimi! — Vlada pobladł ze strachu.
Komendant wstał, przyjął rozkaz i skierował się ku wyjściu. W drzwiach minął go chudy kilkunastoletni chłopaczek. Z trudem łapiąc oddech, wbiegł do sali odpraw i stanął przed najważniejszymi osobami w mieście.
— Są już niedaleko. Jeśli wyjrzycie przez okno, zobaczycie błyski ich broni. Zabili kilku naszych i co najmniej jednego gwardzistę. — Posłaniec nic sobie nie robił z obecności Ralpha, Vlada czy komendanta Łopunowa. Miał misję do wypełnienia i z dumą zdawał relację z pola walki.
Dowódca gwardii, słysząc słowa nastolatka, prychnął niezadowolony i czym prędzej opuścił pomieszczenie. Nie sądził, że napastnicy będą w stanie dotrzeć do dzielnic centralnych. Nie wierzył też, że uda im się kogokolwiek zabić, a już tym bardziej, jednego z gwardzistów.
Porucznik Jankowski rzucił na ziemię jeszcze tlącego się peta i zasalutował komendantowi, który wyszedł z ratuszowego korytarza.
— Jakie rozkazy?
Łopunow wyciągnął dłoń w stronę gwardzisty.
— Daj jednego.
Porucznik niechętnie wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni i poczęstował przełożonego. Komendant wyjął zapałkę, zapalił, osłonił ogień dłonią i przystawił do końcówki skręta. Kiedy bibułka się zajęła i poczerwieniała, mężczyzna wsunął drugi koniec do suchych ust. Zaciągnął się, by po chwili z ulgą wypuścić dym z płuc.
— Zbierz ludzi.
— Wkraczamy? — Widząc zachowanie przełożonego, porucznik nieco się odprężył. Również się zaciągnął kilka razy i kiedy został już tylko filtr, rzucił go na ziemię.
— Tak, pora to skończyć.
— Aresztujemy czy…
— Żadnych jeńców. Tylko nam tu politycznych brakuje.
Jankowski zasalutował.
— I nie strzelać do naszych!
Porucznik obrócił się na pięcie i uniósł w powietrze trzy palce – wskazujący, środkowy i serdeczny.
— Słowo druha.
Komendant machnął na podkomendnego ręką.
— Panie komendancie? — Porucznik wrócił pod drzwi ratusza. — Właściwie dlaczego nie włączyliśmy się od razu?
— Niech znają naszą dobrą wolę. Nie ci. — Łopunow kiwnął głową w kierunku holu, który ciągnął się za jego plecami. — Niech mieszkańcy wiedzą, że to nie Vlad i Ralph ich obronili, ale my.
— Czy pan komendant ma zamiar…?
Łopunow nie odpowiedział. Patrzył tylko na porucznika z rysującym się na twarzy uśmiechem.
— Będziemy mówić do pana komendanta „panie burmistrzu”?
— Żadne takie, Jankowski. Ale na razie zamknijcie mordę i biegnijcie po chłopaków. Ponoć zginął któryś z naszych.
Porucznik Jankowski wzruszył ramionami, dając komendantowi do zrozumienia, żeby się nie przejmował.
— Jeden ze świeżaków. Tych, których ostatnio komendant kazał wysłać na mury. Przynajmniej na mięso się nadają.
— Jasne. Biegnijcie, Jankowski. — Łopunow rzucił peta na ziemię. — Załatwcie sprawę, bo głowa zaczyna mnie boleć od tych strzałów. Stąd słyszę, że najechali miasto z naszą starą bronią. Skąd ją w ogóle wzięli? Myślałem, że stary sprzęt trzymamy w magazynie.
Jankowski nieco się poirytował.
— Pamięta komendant tego grubego gwardzistę? Tego, który był tu jeszcze przed panem?
— Mhm. Leonard?
— Lenny.
— Co z nim?
— Wywiózł wszystko na pustynię i przyłączył się do napastników.
— Zabijcie resztę, a jego poślemy przed sąd polowy.
— Przygotujemy sznur. — Porucznik zaśmiał się na odchodne.
— Tss! — Otton rzucił kamyczkiem w metalowe rusztowanie zamontowane na tyłach jednej z kamienic. — Widzisz coś?
Z balkonu nad barmanem wychylił się Lenny.
— Dobrze nie jest.
Otton nic nie usłyszał. Nie był też w stanie odczytać słów z ruchu warg snajpera. Lenny gestem dał mu znać, że już schodzi. Zaraz potem barman zobaczył tłusty tyłek powoli pokonującego kolejne szczeble drabinki snajpera. Grubas ostrożnie zsunął się na metalowy podest, przymocowany do ściany mniej więcej na półpiętrze. Dotarł do kolejnej drabinki i opuścił się na niższą kondygnację.
— No wreszcie. Dłużej to już chyba nie mogło trwać
— Mnie się czepiasz? A gdzie Mike i Gale? Nie widziałem ich z góry.
— To dobrze. Skoro ty ich nie widziałeś, to i gwardziści będą mieli problem. Mów lepiej, jak sytuacja przed nami.
Twarz Lenny’ego wykrzywił grymas. Mężczyzna zmarszczył wysokie czoło.
— Gwardia zaczęła patrolować ulice. Chyba ich trochę, w psią juchę, nakręciliśmy.
Barman wzruszył ramionami. Miał nadzieję, że Mike i Gale wrócą z lepszą informacją. Liczył, że uda im się znaleźć wejście do kanałów, którymi dawniej mieszkańcy poruszali się po mieście w czasie burz piaskowych. Pamiętał, jak Ralph z Wiktorem planowali ich rozmieszczenie. Zejście musiało być gdzieś niedaleko.
— Nie ma jak przejść? Ile jest tych patroli?
Snajper kucnął, żeby nakreślić panującą w mieście sytuację. Na piasku narysował palcem okrąg, oznaczył dzielnicę, w której się znaleźli, kilka ważniejszych obiektów w mieście, służących jako punkty orientacyjne, i cel, do którego zmierzali. Plac w południowo-zachodniej części miasta.
— Jesteśmy gdzieś tutaj. — Wskazał na północną część miasta. — Według mnie zaszliśmy trochę za daleko. Ratusz jest przed nami. Zgodnie z twoim planem mieliśmy być niżej, żeby w razie potrzeby szybko przemieścić się ze wschodu na zachód.
— Odbijemy na południowy zachód. Pójdziemy na skos. Przed nami znajduje się dzielnica inżynierów. Tam powinno być spokojniej.
Lenny westchnął z irytacją.
— Tutaj, tutaj i tutaj — naniósł trzy punkty na mapę, mniej więcej pośrodku — przygotowali posterunki polowe z bronią maszynową. A patrole krążące w dzielnicach zewnętrznych zmierzają ku centrum. Jakby próbowali nas zepchnąć właśnie tam…
Snajperowi przerwali Mike i Gale. Wbiegli w wąską uliczkę, a tuż za nimi pojawił się patrol. Trzech gwardzistów stanęło uniosło broń i zaczęło strzelać. Na szczęście dla Ottona i Lenny’ego, dość nieporadnie. Kiedy snajper się obrócił, nieco urażony nieporadnością byłych podkomendnych, na jego twarzy pojawił się uśmiech.
— I czego rżysz? Prowadź najbezpieczniejszą drogą. Widziałeś, gdzie nie ma patroli.
Zgodnie z rozkazem Ottona Lenny wysunął się na przód i zaczął kluczyć pomiędzy budynkami. Wiódł drużynę na południe. Skręcał to w lewo, to w prawo, choć już po kilkudziesięciu krokach zwolnił. Zdał sobie sprawę, że szybszy bieg byłby dla niego zabójczy. I bał się, że dosięgną go nie kule gwardzistów, ale zawał serca.
— Posłali do walki wszystkich. Mieliśmy farta, ci nie byli zaprawieni w boju. Pamiętam, jak uczyłem ich strzelać. Cholera, nie szło im. — Rozbawiony snajper skręcił w prawo, ku centrum.
Zaraz za nim pobiegł barman, a w chwilę później Mike i Gale. Całą czwórkę przywitał widok kilku gwardzistów siedzących na ławeczkach przed budynkami mieszkalnymi. Nim strażnicy się zorientowali, że tuż obok przemknęli intruzi, drużyna Ottona wróciła na uliczkę, z której wybiegła.
— Ty zaszczany synu jaka! —Otton skierował drużynę na południe. — Teraz ja prowadzę. Już wiem, gdzie jesteśmy.
Przebiegli przez niewielkie skrzyżowanie. Kilkadziesiąt metrów dalej, po lewej, zauważyli kolejny patrol. Strażnicy zdążyli odbezpieczyć broń i strzelić, ale kule poszły w piach.
— Prowadź w jakieś bezpieczne miejsce. — Mike sięgnął po broń i wycelował przez ramię w miejsce, w którym spodziewał się zobaczyć gwardzistów.
— Nie marudź. To wasza wina. —Lenny był zasapany nie mniej od Mike’a. Biegł z trudem, choć mimo tuszy kondycję miał lepszą od Mike’a i Gale’a razem wziętych. Dotychczas obaj byli biernymi członkami ruchu. Pasowało im picie za pół ceny w barze Ottona i tylko dlatego zdecydowali się pomóc. Czuli, że są mu coś winni. W ich głowach zaczęła się jednak rodzić myśl,że nadstawianie karku za miernej jakości bimber to dość wysoka cena.
— Otton, ty wiesz, gdzie my jesteśmy, nie? — Mike zaczął się niepokoić.
Brak odpowiedzi zmartwił też Gale’a i Lenny’ego, choć snajper nie dał nic po sobie poznać. Wiedział, że w razie czego raz jeszcze wgramoli się na jakiś dach.
— Już wam mówiłem, że wiem. — Otton chciał przekonać przede wszystkim samego siebie, ale mapę miasta, którą załatwił mu Lenny, sporządzono kilka lat wcześniej i układ uliczek się zmienił. Barman coraz częściej spoglądał w niebo, sprawdzając, z której strony ma słońce.
— Otton. — Lenny zniżył głos, by nie wzbudzić podejrzeń Gale’a i Mike’a. — Nie chciałem tego mówić głośno, ale wiem, że biegniemy na azymut.
— Taa. — Barman syknął z irytacją, starając się rozpoznać okolicę. — Mapa, którą zdobyłeś, nie była dokładna. Nie sprawdziłeś jej?
Lenny wzruszył ramionami.
— Wiesz, że mamy kilka godzin, nim zajdzie słońce? Już niedługo zjawi się tutaj chłopak ze statkiem. Nie znajdą nas w nocy w tej plątaninie ulic.
— O czym wy tam gadacie? — Gale zainteresował się rozmową barmana i snajpera.
— Właśnie! — Mike też nadstawił uszu.
Barman machnął na nich ręką.
— Pilnujcie tytułów. Zastanawiamy się, co zrobić dalej.
Gale zbliżył się do Ottona i Lenny’ego, który zwrócił uwagę na brak wieści od Romana Ilijcza.
— Miał meldować o swojej pozycji.
— Wystrzelić drugą flarę? — Gale sięgnął do plecaka.
Snajper spojrzał pytająco na Ottona.
— Nie moglibyśmy dać im lepszego prezentu. Gwardziści od razu się zorientują, gdzie nas szukać.
Barman zaklął pod nosem, nie miał jednak lepszego pomysłu, więc polecił Gale’owi strzelać.
— Przynajmniej dowiemy się, gdzie są.
Gale wyjął pistolecik, wsunął do niego flarę i wystrzelił. Pocisk ze świstem poleciał w niebo, z wolna zasnuwające się chmurami i zmieniające barwę z niebieskiej na pomarańczową. Flara, osiągnąwszy odpowiedni poziom, eksplodowała niczym fajerwerki, którymi w mieście ostatni raz raczono się kilka lat temu, po tym jak Vlad został wybrany na burmistrza.
Cała czwórka przystanęła, by przyjrzeć się widowisku. Na kilka chwil zapomnieli o walce, misji i ciągłym zagrożeniu, które mogło się czającym za kolejnym zakrętem.
Po chwili Mike dostrzegł, że ktoś wystrzelił podobny pocisk.
— Są tam!
— Daleko? — Gale spojrzał na dowódcę z obawą.
— Nie, kilkanaście przecznic. Normalnie zrobilibyśmy ten dystans w godzinę z hakiem, ale…
Ottonowi przerwała seria z karabinu. Później druga. I ciche krzyki.
— Psia jego mać! — Lenny syknął. — To chyba nie oni?
Gale się zmieszał. Spuścił głowę.
— Dajcie spokój. — Otton uciszył ich gestem. — Nie mamy na to czasu. Musimy tam jak najszybciej dotrzeć. Mogą potrzebować naszej pomocy. Jak tylko znajdziemy jakieś spokojniejsze miejsce, Lenny wejdzie na jakiś dach. Dasz radę?
Snajper kiwnął głową, choć bez przekonania.
— Tylko gdzie jest to SPOKOJNIEJSZE MIEJSCE? — Mike tracił już cierpliwość. — Od godziny ganiamy po mieście jak szczury w labiryncie. Jak nie wiesz, którędy biec, weź mapę!
Barman jęknął. Wiedział, że nawalił.
— Nie masz jej?! Kto idzie na akcję w teren i nie bierze mapy? — Lenny dotychczas był spokojny i wierzył, że może ufać dowódcy. Ale tym razem coś w nim pękło.
— To gdzie ona jest?
— W schowku mojego quada. W całym tym zamieszaniu ze świętej pamięci Lesterem musiałem o niej zapomnieć. Nieważne. Biegniemy na południe. Skoro w centrum gwardziści zrobili sobie obóz, musimy nadłożyć drogi.
Mike i Gale przyjęli odpowiedź Ottona z niechęcią. Barman wiedział, że mogą zaraz zdezerterować. Nie był pewien nawet tego, co zrobi Lenny, ale snajper stanął na wysokości zadania. Przywołał do porządku towarzyszy i kazał im słuchać poleceń. Mężczyźni spuścili głowy i bez słowa potruchtali za Ottonem. On też milczał. W ciszy przypatrywał się mijanym budynkom, próbując rozpoznać którykolwiek z nich. Wiedział, że prędzej czy później trafi do tej części Urbs, w której spędził kilka lat życia.