Sen o wolnym świecie

Rozdział 8

Kilkunastu mężczyzn przemierzało pustynię na quadach i motorach, zostawiając za sobą wznoszącą się ku niebu chmurę dymu. Instalacje miedzianych i chromowanych rur, kolanek i zbiorników odbijały słoneczne promienie. Wędrowcy pokonywali kolejne wydmy z coraz większym zapałem. W ich oczach dostrzec można było iskry, z których potem miał wybuchnąć pożar rewolucji. Gdzieś na szarym końcu, z mozołem godnym podziwu, podążał Lenny. Jego koń nie nadążał za napędzanymi parą pojazdami. Był wyczerpany żarem lejącym się z nieba i ciężarem podskakującego w siodle jeźdźca.

Jechali w milczeniu, choć każdy układał sobie w głowie scenariusz ataku. Wiedzieli, że nie mogą sobie pozwolić na zabijanie mieszkańców miasta, ale już o samych gwardzistach Otton nic nie wspominał. Barman zresztą zdawał sobie sprawę, że nie może zabronić otwierania ognia, inaczej jego ludzie poszliby na rzeź. Wierzył jednak, że straż nabierze się na ich fortel. Przecież mieli na sobie stroje gwardzistów ze stolicy. Musieli ich wpuścić, bo dlaczego mieliby tego nie zrobić?

Po kilkunastogodzinnej podróży stanęli u szczytu jednej z wydm. Otton zeskoczył ze stygnącego, syczącego pojazdu i sięgnął po zwieszoną na szyi lornetkę.

— Lenny, co widzisz?

Snajper sięgnął do kieszeni przepoconych spodni po lunetę optyczną montowaną do karabinu. Spojrzał przez nią, dmuchnął do środka, spojrzał raz jeszcze i wycelował w mury okalające miasto.

— Nie ma się czego bać. Dzisiaj wartę mają chyba najwięksi tchórze. Jak tylko nas zobaczą, każą tym na dole, tym odpowiedzialnym za bramę, wpuścić nas do środka.

Barman uśmiechnął się na słowa Lenny’ego.

— W takim razie — wskoczył na swój czterokołowy pojazd — jedziemy dalej. Musimy zdążyć przed zmierzchem.

Snajper prychnął z pretensją. Kaczym krokiem podszedł do konia, ale po chwili podchodów, po kilku próbach wsunięcia stopy w strzemiono, upadł na piasek.

— Nigdzie nie jadę.

Otton zauważył, że snajper siedzi na ziemi, i zawrócił. Reszta chłopaków, nieco zdezorientowana, zatrzymała się.

— Co jest?

Lenny wzruszył ramionami. Widać było spod niej owłosione plecy.

— Dasz radę? Sam widziałeś, że to już niedaleko. — Otton zeskoczył ze swojego pojazdu, podał dłoń snajperowi i pomógł mu wstać. — Wskakuj na konia. Pomogę ci. — Podstawił ręce, by gruby, nieco leniwy snajper mógł zająć miejsce w siodle. — Cholera, ile ty ważysz?

Lenny skwitował pytanie Ottona prychnięciem. Piętami uderzył konia w boki i ruszył z impetem, którego nie spodziewli się ani on, ani zwierzę.

Otton, Lester, Lenny oraz pozostali, dotarłszy pod bramę Urbs, zeskoczyli ze swoich pojazdów. Rozprostowali nogi, a co poniektórzy rozmasowywali obolałe pośladki. Wyglądało to dość komicznie, ale uśmiechy z ich twarzy zniknęły, kiedy z murów padły strzały.

— Kryć się! — Otton wydał rozkaz, chowając się za swoim pojazdem. Kucnął i schylony dał znać reszcie chłopaków, żeby zrobiły to, co on. Wszyscy padli na ziemię. Lester, mimo niskiego wzrostu, poczuł, jak śrut mierzwi mu i tak przerzedzoną czuprynę. Mike i Gale nie potrafili się rozdzielić, ale z pomocą przyszedł im pocisk wystrzelony z pistoletu jednego z gwardzistów pilnujących porządku w Urbs. Strażnik na murze wycelował i drasnął dłoń Mike’a, który podawał akurat Gale’owi butelkę z czymś mocniejszym. Otton zwrócił się szeptem do snajpera.

— Lenny. Bierz gościa na górze. — Wskazał palcem szczyt muru. — A potem rozpal ognisko.

Lenny złapał za broń. Długa lufa, solidna drewniana kolba i luneta zamontowana w miejsce muszki – wszystko to wzbudzało podziw grupy szturmowej. Zawsze kiedy Lenny sięgał po karabin snajperski, inni odwracali głowy, by choć przez chwilę obserwować kolegę w akcji. Mężczyzna przyklęknął, oparł kolbę o masywne ramię i zmrużył oko, a drugie przystawił do wizjera lunety. Wziął głęboki wdech, wypuścił powietrze i nacisnął spust. Kiedy dźwięk wystrzału ucichł, Otton wydał dalsze rozkazy.

— Rozpalcie ognisko, niech Joel i Kasjusz wiedzą, że się zaczęło. Reszta idzie ze mną.

Siedmiu rosłych mężczyzn stanęło nad rowem, biegnącym tuż pod miejscami sypiącym się murem. Otton i Lester zsunęli się po niewielkiej piaszczystej wydmie, u podnóża której znajdowała się krata miejskich ścieków. Lester wyjął z plecaka trzy laski trotylu, każda tak długą jak jego przedramię. Kawałkiem sznura przywiązał materiał wybuchowy do zawiasów kraty i poślinił palcami lont.

— Idź na górę. — Karzeł poślinił palce, którymi rolował knot.

Otton kiwnął głową i wrócił do pozostałych. Lester zaś wyjął zapałki i podpalił dynamit. Odwrócił się zadowolony. W geście triumfu uniósł nawet kciuk dużej dłoni. Otton kiwnął mu, by do nich dołączył, ale chwilę radości przerwał huk wystrzału. Kula z broni gwardzisty czającego się w kanale ściekowym trafiła między łopatki Lestera i przebiła jego małe ciało. Jeszcze zanim ładunek wybuchł, koszula karła nasiąknęła krwią na plecach i piersi, a on sam zdziwiony padł na kolana. Chwilę później płomyk dotarł do trotylu. Bramę wyrwało, a siła eksplozji powaliła Ottona, chłopaków stojących u szczytu niewielkiej wydmy i niczego niespodziewających się gwardzistów na ziemię. Strażnik, który strzelił do Lestera, był teraz w kilku miejscach na raz, podobnie jak sam Lester.

— Co jest? — Lenny spojrzał na ludzi leżących twarzą w piachu. — Na górze czysto.

Otton podniósł się obolały i razem z pozostałymi ostrożnie zsunął się w dół, ku wyrwie w murze.

— To Lester? — Snajper przyglądał się resztkom ciała karła.

Otton przytaknął smutno. Sięgnął po krótką broń i strzelił kontrolnie w głąb ścieku. Brak odpowiedzi go zachęcił. Wychylił się. Nie zobaczył nic prócz kawałków ciał strażników rozrzuconych po kanale, więc kiwnął pozostałym, by szli za nim.


W barze Ottona pierwszy raz od dłuższego czasu panował spokój. Cisza była wręcz niepokojąca. Kasjusz, Otton, Edgar i Navi nerwowo czekali na jakikolwiek sygnał.

— Jak myślisz, są już na miejscu? — Nastolatek podniósł do ust kubek z herbatą zakrapianą rume znalezionym w czeluściach Ottonowskiego barku i spojrzał na Joela.

— Być może.

Nereida siedziała w kącie i czyściła broń, Edgar zaś od ponad godziny studiował budowę statku. Najpierw kilkukrotnie obszedł Verta, gwiżdżąc pod nosem z podziwem. Potem nieśmiało wszedł do środka. Teraz mógł już na spokojnie analizować zmyślną konstrukcję, nie kryjąc podziwu.

— Zaprojektowaliście to z Ralphem?.

Nie czekał na odpowiedź. Zwiedzanie zaczął od kotłowni. Potem przeszedł przez luk bagażowy aż do kokpitu. Surowość i skromność panelu pierwszego i drugiego pilota miała swój urok. Wreszcie Edgar wyszedł na zewnątrz, by studiować sposób łączenia kolejnych warstw poszycia. Zadarł głowę w poszukiwaniu rur wydechowych, ale zamiast systemu odprowadzania dwutlenku węgla dostrzegł unoszące się nad statkiem kłęby dymu. Odsunął się na bok i dostrzegł, że ciemna smuga wznosi się na wschodzie.

— Coś jest! Widzę dym. Tam, nad miastem!

Joel i Kasjusz wybiegli przed bar.

— Nareszcie

Joel zawołał Navi.

— Gotowa?

Nereida wyszła niespiesznie, sądząc, że to tylko kolejne wygłupy. Ale kiedy i ona zobaczyła ciemne obłoki, z entuzjazmem zapytała, co ma robić. Kasjusz wysłał ją na dół po małe spadochrony, a sam zbiegł do piwnicy po kartony z amunicją.

— Część zrzucimy nad miastem. Weźcie granaty i wszystko, co zostawił Otton.

Joel zasalutował z rozbawieniem. Przez chwilę miał wrażenie, że rozkazuje mu Wiktor, ojciec Kasjusza. Chłopak przypominał tatę nie tylko z rysy twarzy, ale także ze sposobu bycia. Z życiowej zaradności i chęci do działania. Edgar też to zauważył i odrobinę się tym przeraził. Sposępniał i przypomniał sobie o żonie, która chciała go odciągnąć od całej tej sprawy. Patrzył tępo w coraz gęstsze kłęby dymu.

— Właściwie co tam się dzieje? — zapytał zdziwiony, jakby dopiero zrozumiał, w co dał się wrobić.

— Nie pora na to! — odezwała się Navi. — Wskakuj. — Złapała go za rękę i wciągnęła na pokład.

Kasjusz zamknął za nimi drzwi i kazał Edgarowi zająć pozycję w kotłowni. Mężczyzna chciał zaprotestować, ale Joel powtórzył polecenie wydane przez chłopaka i nieszczęśnik z pretensją zniknął za włazem. Joel natomiast rozsiadł się w fotelu; w drugim siedziała Nereida, wpatrując się z podziwem w pewność ruchów naukowca. Nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Być może zrobiła to specjalnie, bo nawet Joel zauważył przesadne zainteresowanie swoją osobą.

— Gotowi?

Navi sprawdziła przyrządy pomiarowe.

— Kurs 235, zachód północny–zachód.

— Kasjusz, pomóż Edgarowi. Musimy mieć pełny piec, kiedy będziemy nad miastem. On sam nie da rady.

Chłopak chciał zaprotestować, ale słysząc słowa Joela Edgar wychylił się z kotłowni i wciągnął nastolatka na tyły statku. Zatrzasnął właz dzielący rufę, w której znajdowała się kotłownia, od ładowni i kabiny pasażerów. Po chwili statek uniósł się i ruszył przed siebie, wyrzucając ze znajdujących się na obu burtach rur smugi dymu. Joel Martens wziął głębszy wdech, poprawił pozycję statku względem ziemi i przyspieszył.

— Ile zajmie lot?

— Przy tej prędkości? – Nereida wciąż wpatrywała się w przyrządy. – Kilka godzin.

Joel przyjrzał się nastawom poszczególnych elementów instalacji. Zwiększył przepływ pary do turbin napędzających duże śmigła zamontowane pod i statkiem i na jego tyłach.

Cień Verta przesuwał się po piaszczystych wydmach. Słońce nagrzewało poszycie, a przy okazji także zamontowany na sterburcie zbiornik z wodą.

— Daleko do miasta? — Z kotłowni wychylił się Edgar. Mężczyzna przetarł twarz mokrą ręką, ale tylko rozmazał brud.

Navi sprawdziła, jaką część trasy zdążyli już pokonać.

— Jeszcze kawałek. Damy wam znać.

— Jak temperatura? — Joel spojrzał na Edgara. — Muszę mieć pewność, że nad miastem nie będziemy musieli dorzucać do pieca.

— Na siedemdziesiąt pięć procent — powiedział Edgar. — Kasjusz nie daje już rady. Ja też coraz gorzej macham łopatą.

— Spróbuj podnieść temperaturę do osiemdziesięciu. Kasjusz niech wytrze ręce i zajmie miejsce za działem.

Chłopak wyskoczył z kotłowni ożywiony.

— To tak wygląda ten brak sił, co? — Edgar się zaśmiał, choć nieco zazdrościł chłopakowi sprawności.

Kasjusz zamknął za Edgarem drzwi do kotłowni, żeby na wszelki wypadek nie słyszeć jego pretensji, i złapał za osobliwy ster zamontowany na bakburcie, tuż za fotelem pierwszego pilota. Nie było to koło. Raczej elipsa, rozwarta u szczytu i na obu rogach zakończona przyciskami.

— Jak to działa?

— Ciągniesz do siebie – strzelasz wyżej. Opuszczasz, strzelasz w dół. Skręcasz na boki, strzelasz w lewo lub w prawo. Karabiny są na środku, jeśli naciśniesz lewy spust to strzelasz z lewego, a prawy, to z prawego. Puść serię.

Kasjusz wymierzył w szczyt wydmy i strzelił. Kule poszły ponad nią i uderzyły w ziemię kilkadziesiąt metrów dalej.

— Tam celowałeś? Joel wbił wzrok w miejsce, w którym zniknął pocisk.

— Nie, chciałem trafić w szczyt. — Kasjusz poczerwieniał.

— Jak wymierzysz, odczekaj, weź poprawkę na zmianę pozycji i wal. Gdybyś stał na ziemi i celował w lecący statek, strzeliłbyś w przestrzeń przed nim, żeby pocisk zdążył dotrzeć do celu. Kiedy lecisz i strzelasz w ziemię jest podobnie, tyle że walisz bliżej, niż ci się wydaje.

— Jasne.

Kasjusz raz jeszcze skierował broń w górę usypanego przez wiatr piachu. Wycelował, wziął poprawkę na prędkość lotu i strzelił. Kule uderzyły w górną część wydmy.

— Nieźle — Navi pokiwała głową z uznaniem.

Rozochocony chłopak przymierzał się do trzeciego strzału trzeci, ale Joel go powstrzymał.

— Potrenujesz na prawdziwym przeciwniku. Karabinki się przegrzewają od zbyt częstego strzelania.

— Tak jest! — Nastolatek zasalutował.

Edgar, słysząc entuzjazm chłopaka, wyszedł z kotłowni i włączył się do rozmowy.

— Jest ponad osiemdziesiąt. Co teraz?

— Zgromadź broń przy drzwiach. Wyrzucimy ją, jak będziemy nad miastem.


Stary fotel w gabinecie burmistrza skrzypnął, kiedy na nim Ralph usiadł i położył nogi na powycieranym na brzegach podnóżku. Vlad pierwszy raz pozwolił komuś zająć swoje miejsce. Westchnął, podchodząc do barku, i wyjął z niego dwie szklanki. Przetarł z kurzu tę, której nigdy nie używał.

Kiedy nalewał drugą kolejkę, zza okien gabinetu dobiegł dźwięk wybuchu. Burmistrz ze strachu upuścił karafkę. Nie stłukła się, ale część alkoholu rozlała się po podłodze i wsiąkła w brudny dywan. Ralph wstał niczym rażony piorunem i zerknął przez okno. Po wschodniej stronie, nad murem, na lewo od głównej bramy, unosił się dym.

— Zapytaj, co tam się… — Otton chciał wydać rozkaz burmistrzowi, ale przerwał mu Jurko, który wbiegł do gabinetu z wystraszoną miną.

— Chyba się zaczęło! Są już w mieście.

— Kto?

— Gwardziści ze stolicy — odparł burmistrzowi Jurko. — Przeszli przez kanały. Nasi odpowiadają ogniem, ale tamci nic sobie z tego nie robią.

Przez piwniczne drzwi przebijały się promyki jaskrawego słońca. Otton przyczaił się w głębi zimnego pomieszczenia. Kucnął za stosem skrzynek po ziemniakach i podrapał się po nosie, na który skapywały krople wody. Rozkazał Lenny’emu otworzyć drzwi. Grubas popchnął je i schował się za wilgotną ścianą.

— Cisza! —Kiedy wszyscy wykonali rozkaz, Otton zaczął nasłuchwać.

Snajper wychylił głowę i z malującym się na twarzy zdziwieniem stanął w progu niczym bramkarz pilnujący porządku w nieporządnym barze.

— Nikogo nie ma. — Wzruszył ramionami.

Otton złapał go za koszulkę i pociągnął w głąb ciemnej piwnicy.

— Szczury zżarły ci to, czego nie zdążyłeś zalać bimbrem?

Lenny posłał mu niemal bezzębny uśmiech. Zostały mu już tylko dwa zęby: jeden, który go bolał, drugim otwierał butelki.. Kiedy tylko Lenny schował się za ścianą, kula przecięła powietrze w miejscu, w którym jeszcze chwilę temu znajdowała się łysiejąca głowa snajpera.

— Dzięki.

Ale barman go wyminął i próbował odpowiedzieć ogniem. Reszta chłopaków robiła to samo.

Ralph, Vlad i Jurko zbiegli na plac przed fabrykę. Zgromadzeni tam ludzie byli przerażeni. Część trzymała w dłoniach stare pistolety, niektórzy zdjęli ze ścian szable. Inni stali bezbronni, czekając na polecenia. Cronenberg spojrzał na Jurka.

— Kto teraz broni miasta?

Chłopak podrapał się po głowie, próbując przypomnieć sobie plan warty.

— Trzech młodych i mój ojciec.

Ralph przyjął tę odpowiedź z ulgą.

— Moi drodzy. — Podniósł głos, by przebić się przez panujący na placu gwar. — Wiem, że się boicie, to normalne. Ale oni nie biorą jeńców. Zajmiecie stanowiska w domach, przyczaicie się w oknach i drzwiach, będziecie nasłuchiwać i obserwować. Zabijecie każdego, kto tu przyszedł, żeby zabrać wam dom, zabić waszą rodzinę i was samych. To już nie jest walka o lepsze życie. To nie jest walka o wolność. To walka o przetrwanie.

Zebrani krzyknęli, natchnieni mową Ralpha. Rozpierzchli się, wciąż przestraszeni, ale z wiarą, że mogą coś zmienić.

Otton przetarł starą chusteczką spocone czoło. Oparł się plecami o ścianę budynku stojącego przy wąskiej uliczce, ciężko dysząc. Trzech towarzyszących mu mężczyzn sapało jeszcze głośniej.

— Cholera, to nie na nasze siły. Gale, przysadzisty mężczyzna z rzednącą czupryną i małymi oczkami osadzonymi zbyt daleko od siebie, wyglądał, jakby przez cały czas był zdziwiony. On też się pochylił i oparł ręce o kolana, odsłaniając przy tym plecy. — Te mundury są cięższe, niż myślałem. Czego oni napakowali do środka?

— Gale, do psiej juchy! — zaczął Lenny. — Samym tym widokiem ich zabijesz.

Gale się wyprostował i podciągnął spodnie, podskakując przy tym nieporadnie.

— To kevlar. — Ottonowi wreszcie udało się uspokoić oddech. – Płytki są w górnej i dolnej części. Biegnijcie dalej.

— Łatwo panu mówić, szefie — zakpił Lenny. — To my w tym biegamy, nie szef.

Mike, który do tej pory nie odezwał się ani słowem i tylko słuchał absurdalnej wymiany zdań, kazał wszystkim zamilknąć.

— Tam. — Kiwnął głową. — Ktoś tam jest! Za rogiem!

U wylotu alejki pojawił się chudy mężczyzna. W drżących dłoniach ściskał mały pistolet. Mierzył nieporadnie, gdzieś ponad głowy Ottona, Mike’a, Lenny’ego i Gale’a.

— Odłóż to. Snajper wyraźnie sobie z niego kpił. — I zabieraj się stąd.

Ale mężczyzna nie posłuchał. Celował coraz niżej. Po jego policzku spływała samotna kropla potu.

— Co robimy, szefie? —Gale uniósł pistolet.

— On nie strzeli.

Barman ruszył w kierunku mężczyzny i rozkazał pozostałym zrobić to samo. Minęli chudzielca, który trzęsąc się ze strachu, wciąż celował w jedno i to samo miejsce. Kiedy czterej intruzi zniknęli, Jerry upadł na kolana i upuścił broń.

— Szefie, jest pan cały? — Podbiegł do niego chłopak, który razem z nim pilnował głównej bramy. Był przerażony. — Nic panu nie zrobili? Patrzyliśmy na wszystko ze stróżówki, jak pan kazał.

— N-n-n…nic.

— Dlaczego? — Chłopak podniósł pistolet Jerry’ego.

— Nie wiem. Może to nie są ludzie ze stolicy? Jeden był ubrany inaczej. Zameldujcie o tym Ralphowi. Ja tu zostanę.

Chłopak przyjął rozkaz i pobiegł ku stróżówce, w której siedziało dwoje równie przestraszonych wyrostków. Jerry patrzył, jak się oddalają.

— Biegnijcie. — Byle dalej stąd. To nie jest miejsce dla dzieci.


Strzały było słychać niemal z każdej strony. Ralph zrzucił wszystko, co niepotrzebnie zajmowało miejsce na biurku burmistrza, po czym rozłożył na blacie dużą ryzę papieru i z pomocą Jurka rozrysował plan miasta, zaznaczając miejsca, w których ostatni raz widziano intruzów.

— Są coraz bliżej. Vlad przyglądał się pracy chłopaka i właściciela fabryki. — Próbują nas podejść z dwóch stron.

Ralph, nieco poirytowany, kazał burmistrzowi sprowadzić komendanta gwardii. Zniechęconego Vlada minęła w drzwiach dwóch łączników.

— Jak wygląda sytuacja? — zagadnął Ralph, zamykając drzwi za burmistrzem.

— Przeszli przez pierwsze dwie dzielnice.

Asystent burmistrza pobladł.

— Ile ofiar?. Wiadomo coś o moim ojcu?

— Żyje. Po starciu przy bramie wrócił tutaj, bliżej ratusza. Pomaga nam przy planowaniu obrony.

Jurko uśmiechnął się z ulgą.

— Co dalej? — Do rozmowy dołączył drugi posłaniec. — Nie utrzymamy się, jeśli będą szli w takim tempie.

Ralph rozsiadł się w fotelu. Ułożył palce w piramidę.

— Bez pomocy gwardii sobie nie poradzimy. Musimy wytrzymać.

— Właściwie dlaczego gwardia nam nie pomaga? — Jurko dopiero teraz zdał sobie, że po wybuchu do walki stanęli tylko cywile. — Powinni bronić miasta.

— Muszą mieć inne rozkazy. Albo nie mają żadnych. Cud, że nie przyłączyli się do napastników. — Ralph westchnął, klasnął w dłonie. — Biegnijcie na swoje stanowiska. — Posłańcy kiwnęli głowami. — Niech wszyscy starają się utrzymać pozycje, ja czekam na komendanta Łopunowa. Jeśli nam nie pomoże, będziemy musieli rozpocząć plan awaryjny.

Chłopcy bez przekonana przyjęli rozkazy i niepewnie opuścili gabinet.

Wybiegli z ratusza w kierunku, z którego akurat dobiegały strzały. Nieco niższy i odrobinę szczuplejszy chłopak mógł biec szybciej, ale obaj obiecali matkom, że będą trzymać się razem. Nie odstępowali się na krok, co dodawało im otuchy.

— Oni nie wiedzą, co robić. Grubszy chłopak przystanął i poprawił opadające spodenki.

— Myślisz, że będzie trzeba się poddać? Podobno oni nie biorą jeńców.

— Kto tak powiedział? Ten cały Cronenberg? A co z ojcem Jurka? Zostawili go, jak stał, nawet go nie drasnęli.

— No to o co tu chodzi? — Szczuplejszy posłaniec zamyślił się i spoważniał.

— Chodź, nie możemy tu stać. Musimy biec do naszych. Powiemy im, że czekamy na pomoc gwardii.


Trzech starszych już mężczyzn klęczało za stertą drewnianych skrzynek. Z pistoletami w dłoniach rozglądali się nerwowo, nasłuchując, czy nikt nie idzie. Kiedy za ich plecami pojawił się chudy jedenastolatek, wycelowali w niego broń. Chłopiec schował się za budynkiem.

— Spokojnie! Swój idzie. Mam meldunki! — Wyszedł z kryjówki z uniesionymi rękami.

Mężczyźni odetchnęli i zachęcili go, by podszedł bliżej.

— Co mamy robić?

— Czekamy na gwardię. Być może nam pomogą. Na razie musicie utrzymać…

Przerwał mu świst kuli.

— Strzelać! — Obrońcy miasta rzucili się do walki. — Intruzi!

Gdzieś po drugiej stronie Lenny z Mikiem przemykali zygzakiem przez szeroką alei, chowając się po klatkach, za śmietnikami i w ciemnych, bocznych uliczkach, na ogół tak wąskich, że nikt ani myślał tam wchodzić.

— Jak mogłeś nie trafić? —Mike spojrzał na snajpera z niedowierzaniem.

Lenny wzruszył tłustymi spoconymi ramionami i spojrzał na z pretensją na towarzysza, który wcisnął się w pustą przestrzeń pomiędzy dwoma kamienicami.

— To dzieciak. Nie chciałem zabijać dzieciaka. I nie licz na to, że tam wejdę.

— To po co strzelałeś?! Teraz wiedzą, gdzie jesteśmy. —Mike wyszedł z wąskiego przejścia i pochylił głowę, jakby w ten sposób mógł uniknąć kul. — Jak teraz przedostaniemy się do ratusza?

Lenny uśmiechnął się szelmowsko.

— Patrz. — Wskazał na Ottona i Gale’a, czających się na dachu nad głowami schowanych za stertą skrzynek mężczyzn. — Wystrzelają ich jak kaczki. Musimy tylko czekać.

Młody posłaniec dostrzegł gest wykonany przez intruza.

— Dach! Ktoś jest na dachu!

Dwaj z trzech miastowych wbiegli w głąb klatki schodowej pobliskiego budynku. Trzeci został, by przekazać wiadomość posłańcowi.

— Wracaj do ratusza. Zamelduj, że straciliśmy kolejną dzielnicę. Otoczyli nas. Nie ma już bezpiecznej drogi na mury.

— Dacie sobie radę?

Mężczyzna kiwnął głową, starając podnieść na duchu i siebie, i chłopca. Odwrócił się niepewnie w stronę napastników, jednak nikogo już nie zobaczył. Ani na ziemi, ani na dachu. Ci jednak gdzieś zniknęli.