Sen o wolnym świecie

Rozdział 7

Karawana dotarła pod bramę Urbs u schyłku dziewiątego dnia podróży. Ralph miał wrażenie, że minęło znacznie więcej czasu, choć te niepełne dwie kwinty, które musiał poświęcić na mozolną przeprawę przez pustynię, mogły być tragiczne w skutkach. Tragiczne, rzecz jasna, dla miasta.

Cronenberg nie starał się nawet sobie przypomnieć, co go skłoniło, żeby prosić o pomoc takich ludzi jak Aleks i Siergiej. Groźba ekstradycji, wisząca nad jego głową w stolicy, teraz wydawała się przyjemną alternatywą. Władze przetransportowałyby go w znacznie lepszych warunkach. I znacznie sprawniej. Wiedział, że zmarnował zbyt wiele czasu. Co gorsza, w trakcie tej morderczej wyprawy stracił kolejną osobę, którą darzył zaufaniem. Sashka Rawdanowicz trzeciej nocy spadł z jednego z wozów i został w tyle. Nim ktokolwiek zauważył, że brakuje jednego pasażera, nastał dzień i według Aleksa i Siergieja poszukiwania nie miały już sensu. Wszyscy założyli, że młody pilot zginął bądź zginie w najbliższym czasie. Ralph Cronenberg przez chwilę poczuł coś na kształt satysfakcji, bo cała ta eskapada była pomysłem Sashki. Ale kiedy stał pod murami Urbs i czekał, aż otworzą się masywne, prowadzące do miasta wrota, poczuł żal.

Ciszę przerwał Siergiej.

— Musimy was związać.

— Nie taka była umowa. — Cronenberg nie krył oburzenia.

Aleks stanął za bratem. Nie musiał nawet nic mówić, wystarczyła sama jego obecność. Choć pomógł też przewieszony przez plecy winchester.

— Zawsze kogoś tu podrzucamy. I zawsze w ten sposób.

Teraz obruszył się chudzielec, którego Ralph zabrał ze sobą w podróż. Cronenberg spróbował go uspokoić.

— Niech robią, co muszą.

Siergiej związał ręce Ralphowi, a potem jego podwładnemu. Docisnął sznur na nadgarstkach Cronenberga, tak że zdarł mu naskórek.

— Nie tak mocno!

Siergiej puścił słowa chudzielca mimo uszu i zrobił wszystko, żeby pod sznurem pojawiła się krew.

— Musi tak być. Aaa, i jeszcze jedno.

Ralph spojrzał na Aleksa zdezorientowany. Nie zdążył zareagować, kiedy oprych uderzył go w policzek kolbą strzelby. Zaskoczył tym nawet Siergieja.

— Po coś to zrobił?

— Pobici będą wyglądać jak więźniowie. I zrobi się trochę spokojniej.

Ralph odzyskał świadomość, kiedy strażnicy otwarli bramę. Rzucił w kierunku Aleksa soczystą wiązankę. Jeden z wartowników gwizdnął, podpisując papiery Siergiejowi.

— Macie tu niezłe szambo.

Siergiej się uśmiechnął i schował przepustkę.

— Z samej stolicy. Rzuca się, bo wie, co go tu czeka.

Wozy przetoczyły się przez bramę, a gwardziści przypatrywali się wwożonym towarom i ludziom. Na widok siniaków na twarzy Ralpha tylko się zaśmiali i pogrozili, że z nimi miałby jeszcze gorzej.

Karawana zajechała pod jeden ze starych spichlerzy. Siergiej i Aleks wprowadzili więźniów do dawnego magazynu. Ralph wyciągnął skrępowane dłonie i kazał rozciąć więzy. Przez chwilę zląkł się, że oprychy spróbują jakiejś sztuczki, ale Siergiej wyjął nóż i uwolnił obu mężczyzn. Ralph sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyjął woreczek pełen denarów i rzucił go braciom pod nogi. Aleks podniósł sakiewkę i zadowolony pokazał bratu zawartość.

— Dziękuję, panowie.

Siergiej i Aleks ukłonili się nisko.

— Co złego, to nie my.

Ralph stanął w ciemnej uliczce odchodzącej od głównej alei miasta. Przypatrywał się snującym się bez celu przechodniom. Spojrzał na towarzyszącego mu chudzielca.

— Jak ty właściwie masz na imię?

Nigdy specjalnie nie interesował się ludźmi, których zatrudniał. Traktował ich jak przedmioty, dlatego to pytanie zaskoczyło nawet jego samego.

— Jerry. Co teraz?

— Wiesz, że nie mamy wyjścia. Twój syn pracuje w ratuszu… a ja koniecznie muszę zobaczyć się z burmistrzem.

Mężczyzna westchnął.

— Zależy ci na synu?

Jerry z dumą kiwnął głową, mimo intrygi, którą pachniało pytanie Ralpha.

— Myślisz, że będzie mu się dobrze żyło w mieście, gdzie ludzie żrą szczury? Myślisz, że będzie lepiej, jak zamkną fabrykę? Kiedy dotrze tu gwardia ze stolicy i wprowadzi taki rygor jak w południowych koloniach? Na pewno słyszałeś o zamieszkach w tamtych stronach. Wiesz, jak potraktowali tamtych ludzi.

Chudzielec nieco się zmieszał.

— Przecież pracuje w ratuszu.

— Też byłem kimś ważnym. I widzisz, jak skończyłem.

Ulice Urbs opustoszały. Kramiki pozamykano, nawet bezpańskich psów było jakby mniej. Ralph był przekonany, że będzie musiał się czaić, przemykać niepostrzeżenie z uliczki do uliczki. Ale po kilku minutach zrozumiał, że ubyło nawet gwardzistów. W końcu zagadnął pierwszego lepszego przechodnia.

— Gdzie są wszyscy?! To miasto jeszcze kilkanaście dni temu było pełne życia.

Przechodzień zerknął na Ralpha jak na dziwaka.

— A wy co? Nietutejsi? Dzisiej żeście dotarli do miasta? Fabrykę zamkli, to wszyscy jak szczury pouciekali do stolicy. Po tygodniu głodówki burmistrz pedzioł coś o braku piniendzy.

Do rozmowy włączył się Jerry.

— Gwardziści też wyjechali?

— Nie… Burmistrz nie umioł se poradzić z ludźmi, to kozoł gwardii nos, teges. Wypacyfikować. To my ich wypacyfikowali. Nie fszyskich, jasna sprawa. Ino teroz kożdy boi sie wylyźć z doma. Bo gwardia wprowodziła stan wyjontkowy. Jak kieryś sie pokoże bez powodu na ulicy to dostaje bez łeb i idzie do karcyru. Ale oni tyż bojom się wyłazić. Bo jak ino kogoś chycom, to zaros zlatuje się kilku chopoków z okolicy i gwardzisty dostowajom byncki.

— Cholera, jest gorzej, niż myślałem. — Ralph zerknął na Jerry’ego, który coraz bardziej bał się o rodzinę. — Prowadź.

Nie musiał dwa razy powtarzać. Jerry ruszył pędem w kierunku domu. Wpadł do środka, strasząc żonę, która stała przy piecu i próbowała ugotować coś z niczego. Podbiegł do niej i czule ją objął.

— Gdzie Jurko?

Chłopak, słysząc głos ojca, szybko wybiegł z pokoju przyległego do kuchnio-jadalni.

— Ojciec!

Jerry objął syna. Czuły moment przerwała jego matka.

— Gdzieś ty boł?

— To Ralph. — Wskazał palcem stojącego w drzwiach wysokiego mężczyznę.

Kobieta podeszła do Ralpha, zdzieliła go w twarz i odwróciła się do męża.

— Czegoś go tu przyprowadził?

Ralph przyznał jej rację, rozmasowując policzek.

— Potrzebuje naszej pomocy. A my jego.

— A w czym on może nam pomóc?

Jerry kazał Ralphowi wejść do środka i zamknąć za sobą drzwi.

— Potrzebuje pomocy Jurka.

Chłopak aż podskoczył z ekscytacji, która jego matce się nie udzieliła.

— Za nic. Jego nie puszczę!

— To jedyna szansa, i jego, i nasza. Ralph musi porozmawiać z burmistrzem.

Cronenberg podszedł do chłopaka.

— Wiesz, gdzie on jest?

Jurko kiwnął głową.

— Wszyscy wiedzą. Gruby siedzi u siebie i żre.

Ku zdziwieniu Ralpha do rozmowy wtrącił się Jerry.

— Zaprowadzisz nas? Idę z wami.

Tym razem protesty żony spełzły na niczym.

— Musimy to zrobić. On musi.

Jurko cieszył się, że wreszcie wybierze się z ojcem na jedną z jego misji.

— Ruszymy wieczorem. Wtedy strażnicy już drzemią, a burmistrz jest po kilku głębszych i zapomina o swoich fobiach.


Bocznego wejścia nikt nie pilnował. Gwardziści siedzieli w głębi kanciapy, w której kiedyś trzymano wiadra i środki czystości, przy stoliku zastawionym kubkami i pustymi butelkami po winie. Sprzeczali się o przewagę mięsa szczura nad mięsem gołębia. Jurko, Ralph i Jerry przemknęli niezauważenie z parteru na pierwsze piętro i podążyli korytarzem aż do schodów prowadzących wyżej. Wreszcie dotarli pod drzwi gabinetu Vlada. Jurko zapukał, wsunął głowę do środka, jak to miał w zwyczaju, i zaanonsował niespodziewanego gościa. Kiedy Vlad podbiegł do barku, żeby golnąć sobie ziółek, do gabinetu wparowali Ralph i Jerry. Jurkowi kazali pilnować drzwi.

— Poznajesz mnie? — Cronenberg podszedł do burmistrza.

Vlad przyjrzał mu się podejrzliwie. Początkowo nie mógł dopasować imienia do osoby, lecz po chwili na twarzy grubasa pojawił się uśmiech. Ralph wiedział, że jest w domu.

— Co tu się stało?

— Niemal trzy kwinty temu dostałem to. — Burmistrz podał Ralphowi list.

Ralph szybko przejrzał krótką notatkę i streścił ją Jerry’emu.

— Vittori odciął fundusze. Szybciej, niż myślałem.

— Więc to prawda? — Vlad sprawiał wrażenie najmniej zorientowanego w sytuacji.

— A jak myślisz, synu kulawego muła?! Wyjrzyj za okno. Ludzie tu, do psiej juchy, głodują! Żresz wieprzowinę z owocami, a oni ciągną na szczurach. Twoi ludzie zastanawiają się, czy gołębie smakują lepiej od gryzoni!

— Jak śmiesz! Zaraz zawołam…

— Kogo? Tych zapijaczonych strażników, którzy już się pewnie pospali ?

— Czego chcecie? — Burmistrz zmieszał się i odrobinę wystraszył.

— Przygotować miasto, o tyle o ile, do wojny ze stolicą.

Vlad zaśmiał się głośno i szczerze.

— Myślisz, że ludzie będą walczyć? W imię czego? Kogo? I ty masz ich przekonać? Chcesz mi wmówić, że zależy ci na mieszkańcach tej dziury?

— Przemówię do nich. Poproszę, żeby nam pomogli. Żeby pomogli sobie. Może nie byliśmy idealnymi gospodarzami, ale daliśmy im bezpieczną przystań. Chcę pokazać mieszkańcom, do czego dążymy.

Jerry patrzył na niego z podziwem. Do tej pory uważał Ralpha raczej za sługusa stolicy niż obrońcę Urbs. Ale teraz dostrzegł w nim duszę urbsbańczyka. Cronenberg natomiast pierwszy raz od dłuższego czasu dostrzegł w czyichś oczach uznanie. I spodobało mu się to.


Dowódca przeciął więzy na rękach Navi. Rzucił kobietę na łóżko i uśmiechnął się odpychająco. Rozpiął koszulę, wyobrażając sobie, co zrobi z więźniarką.

— Panie sierżancie! Więźniowie uciekli.

— Ona jest ze mną, psie mordy!

— Nie chodzi nam o kobietę. Pozostała dwójka zniknęła.

— Zostań tu, skarbie.

Navi słyszała tylko biegających po korytarzu ludzi. Przerażona usiadła na łóżku. W pierwszej chwili faktycznie chciała zostać, ale po chwili zrozumiała, co powiedział szeregowy. Czyżby Joel i Edgar ją zostawili? Znaleźli sposób, by wydostać się z celi? Wstała i wyjrzała na zewnątrz. Było pusto. Szybko wyszła na korytarz i zerknęła przez okno na ulicę. Strażnicy biegali wokół posterunku i zaglądali do każdego zakamarka. Postanowiła wykorzystać sytuację. Może Joel zaplanował wszystko tak, by wywabić gwardzistów z budynku i umożliwić jej ucieczkę. Zbiegła na dół.

Na portierni siedział mężczyzna. Pomyślała, że nie ma najmniejszego sensu bawić się w podchody. Grała kiedyś w teatrze, co prawda tylko raz, i to poboczną rólkę, ale potrafiła udawać. Podeszła do młodego strażnika.

— Hej, skarbie.

Mężczyzna spojrzał na nią badawczo.

— Pani powinna być w celi.

Już chciał sięgnąć po broń, ale Navi go uprzedziła. Nachyliła się i położyła rękę na dłoni mundurowego.

— Dowódca mnie uwolnił. Sam wiesz po co. Tylko gdzieś wybiegł. Nudzi mi się. Pomyślałam, że znajdę sobie nową zabawkę.

Klawisz się zaczerwienił.

— Pójdziesz ze mną? — Nie zdążyła nawet spojrzeć klawiszowi głęboko w oczy — już pędził na górę, rozpinając pasek. Ledwo stłumiła śmiech — Zaraz do ciebie dołączę!


Kasjusz wychylił się za róg pobliskiego budynku i nie zobaczywszy żadnego ze strażników kręcącego się w pobliżu, wrócił do klapy wiodącej do kanałów.

— Wychodźcie.

Mężczyźni z trudem wspięli się po przymocowanej do ściany drabince. Zdyszani, padli na ziemię.

— Nie ma czasu, wstawać! Merry zaraz tu będzie.

Edgar się ożywił.

— A po co tu ona?

— Pomaga. Przez cały czas organizowała broń.

Mężczyzna się zdziwił i chciał zaprotestować.

— Swoje sprawy załatwicie później. — Kasjusz postanowił zdusić kłótnię w zarodku. Głos zabrał Joel.

— Co teraz?

Kasjusz tonem przywódcy powiedział, że po spotkaniu z Merry muszą przedostać się do wschodniej bramy. Tamtędy opuszczą miasto i ruszą na zachód. Przerwał mu Martens.

— Mam lepszy pomysł. Możemy uciec statkiem, którym tu przyleciałem.

Tym razem to Kasjusz chciał zaprotestować, ale u wylotu uliczki pojawiła się żona Edgara. Przygarbiona, z dużym workiem na plecach.

— To cholerstwo waży więcej, niż się zdaje — Rzuciła tobół z bronią na ziemię i wyściskała męża.

Joel i Kasjusz zajęli się pakunkiem, chcąc dać parze choć namiastkę prywatności. Chłopak sięgnął po kilka pudełek ze śrutem. Wziął też kuszę i bełty. Joel zabrał nóż, duży pistolet i resztę śrutu. Edgarowi, który wreszcie uwolnił się z uścisku żony, została druga kusza.

— A co ja mam zabrać? — Navi pojawiła się znikąd w tym samym miejscu, w którym przed chwilą Kasjusz, Edgar i Joel zobaczyli Merry.

— Nereida! Jak uciekłaś?

— Dzięki wam. — Uśmiechnęła się. — Ale nie zaczekaliście na mnie. To co mam zabrać?

Kasjusz wręczył jej kuszę i strzały. Właściwie ich nie potrzebował, nadal miał kaburę ze swoim pistoletem na śrut.

— Gdzie jest ten statek? — Chłopak rozłożył mapę miasta i poprosił Joela o wskazanie konkretnego miejsca.

Mężczyzna myślał przez chwilę.

— Tu.

Kasjusz i Edgar westchnęli.

— Damy radę?

Chłopakowi nikt nie odpowiedział. Woleli nie myśleć, jak trudno będzie przebić się przez straż ochraniającą pojazd.

Kiedy byli już gotowi i chcieli ruszać, usłyszeli za sobą cichy głos Merry.

— A ja?

Spojrzeli na Edgara. Ten tylko machnął ręką, żeby się pospieszyła. Nereida miała nieco wątpliwości, nie była pewna, czy żona Edgara znów nie zdradzi. Postanowiła jednak nie jątrzyć. Posłusznie podążyła za resztą, od czasu do czasu podejrzliwie zerkając na korpulentną kobietę.

— Kim ty właściwie jesteś? — Navi dogoniła Kasjusza.

— Znajomym Ottona.

Edgar zatrzymał się na dźwięk tego imienia. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Merry natomiast spochmurniała. Właśnie takiego obrotu spraw się obawiała.


Uciekinierzy wbiegli między dwa niskie budynki. Kasjusz zajął miejsce za dużą skrzynią po owocach. Tuż obok kucnął Edgar.

— Najlepiej będzie ich okrążyć. Ostrzał z kusz i pistolety na flankach. Nie możemy dać się rozdzielić. W razie czego uciekamy do punktu zbornego… — Tricky dostrzegł pytające spojrzenia towarzyszy. — Do mojego domu.

Kasjusz zgodził się na plan Edgara. Ucieszył się, że ktoś przejął inicjatywę.

— Pójdę od lewej. Pomogę wam zdobyć statek i…

— Joel, w takim razie ty idź od prawej. — Edgar przerwał chłopakowi i wskazał okalające lądowisko ogrodzenie.

Nereida dołączyła do Joela i razem pobiegli w głąb miasta, by dotrzeć do innej uliczki prowadzącej na plac. Kiedy wreszcie do niej dotarli, Joel uniósł kciuk na znak gotowości. Po chwili pierwsze bełty uderzyły w statek. Pilnujący lądowiska strażnicy schowali się za pojazdem. Dwaj z nich wbiegli do środka i odpowiedzieli ogniem. Kasjusz się wychylił, ale zaraz cofnął się za załom budynku. Kula wystrzelona przez gwardzistę drasnęła ścianę nad głową nastolatka. Kawałki tynku spadły mu na głowę.

— I po co mi to było?

W tym momencie z drugiej strony wychyliła się Nereida. Trafiła gwardzistę w pierś. Strażnik nie zdążył jęknąć, zgiął się w pół i upadł na beton. Drugi milicjant uciekł, zostawiając towarzyszy w statku. Kasjusz dał znać Joelowi i Navi, żeby zbliżyli się do pojazdu. Podbiegli do murku otaczającego lądowisko. Przykucnęli i czekali na znak. Kasjusz stał nieco dalej, obserwując okolicę i wykrzykując polecenia do Edgara, który podchodził do Verta coraz śmielej.

Kiedy nastolatek wreszcie zauważył wyłaniającą się ze statku głowę gwardzisty , dał sygnał Edgarowi i jego żonie, by zaatakowali. Edgar śmiało wystawił rękę nad murek i nacisnął spust. Strzelił dwukrotnie i dwukrotnie spudłował. Merry zabrała mężowi broń. Wychyliła się, odsłaniając korpus. Chciała mieć pewność, że trafi. Czuła, że musi to zrobić, by odkupić winy. Ale gwardzista był szybszy. Kiedy tylko zobaczył kobietę, strzelił. Kula trafiła Merry tuż pod obojczykiem. Nie przeszła na wylot.

— Dostała!

W tej chwili Navi stanęła pośrodku placu i wpakowała gwardziście bełt prosto gardło. Strażnik złapał się za krtań, ale nie zdołał wyjąć pocisku.

Edgar pochylił się nad żoną. Patrzył w jej gasnące oczy.

— Chciałem pokazać ci świat. — Oblężenie przestało się dla niego liczyć. Przez te kilkadziesiąt sekund przed oczyma mignęło im całe wspólne życie.

— Przepraszam. Przepraszam, że chciałam cię tylko dla siebie. Wiem, że cię to… zabijało. Że marzyłeś o powrocie. Chciałam, żebyśmy byli…

Edgar chciał ją uspokoić. Powiedzieć, że będzie dobrze. Nie zdążył. Puste oczy Merry wpatrywały się w błękit nieba.

Kasjusz polecił Joelowi i Navi, by schowali się obok drzwi, a sam stanął naprzeciw wyjścia. Rzucił broń i zawołał ostatniego strażnika.

— Mam dość! Prowadź do dowódcy.

Mundurowy wyjrzał z głębi pokładu Verta i zauważywszy bezbronnego przeciwnika, nabrał animuszu. Uśmiechnął się i zrobił kilka kroków w kierunku wyjścia. Nie uniósł broni. Delektował się tą chwilą. Chłopak niespodziewanie dla mężczyzny kiwnął głową. W świetle drzwi z uniesioną bronią pojawił się Joel. Przystawił lufę do czoła gwardzisty i strzelił. Wnętrze pojazdu pokryło się fragmentami mózgu strażnika.

— Zbierajcie się. Będę was osłaniać. Ten syf posprzątacie później.

Towarzyszy zdziwiły słowa Kasjusza, ale zanim zdążyli się odezwać, spadł na nich grad kul.

Kasjusz zerknął w stronę, z której nadbiegali kolejni gwardziści.

— Co najmniej dwie komendy.

Cała czwórka zgarbiona wbiegła na statek. Przecinający powietrze śrut świstał im koło uszu niczym drażniące owady.

— Edgar! Chodź tu! Już jej nie pomożesz. A ty — Joel odwrócił się do Kasjusza — zamykaj!

— Ale ja… Ja muszę…

— Zamykaj!

Chłopak pociągnął za dźwignię i drzwi wehikułu zaczęły opadać. Edgar prześliznął się pod nimi w ostatniej chwili. Milicjanci skierowali ostrzał na szybę kabiny pilota, ale ta wytrzymała atak.

— Edgar, Joel. Do kotłowni.

Obaj skinęli głowami i posłusznie wykonali polecenie Nereidy. Szybko zniknęli za drzwiami kotłowni. Złapali za szufle i na zmianę dorzucali do ognia. Trzy ruchy łopatą i wszyscy na pokładzie poczuli wirujący w powietrzu węglowy pył.

— Zamknijcie ten właz!

Przegroda kotłowni wyglądała na ciężką, ale dzięki odpowiedniemu wyważeniu wystarczyło pchnąć ją jednym palcem. Edgar bez trudu pociągnął za klamkę od wewnątrz.

Kasjusz wreszcie miał chwilę, by rozejrzeć się po kokpicie. Chociaż widok strażników prujących w szybę ze wszystkiego, co mieli pod ręka deprymował. Wreszcie znalazł dźwignię otwierającą przepustnicę bojlera. Gorąca para wprawiła w ruch silnik napędzający główne śmigło. Wskazówka zamontowanego w piecu ciśnieniomierza w ciągu kilku sekund przechyliła się na czerwone pole. Joel niemal od razu poczuł nieznośny ukrop. Uchylił drzwi kotłowni.

— Otwórz dysze! To te dźwignie u góry. Od pierwszej do czwartej.

Kasjusz znalazł dźwigienki, przypominające uchwyty na ręczniki i zmienił ich pozycję. Z obu stron statku buchnęła gorąca para, boleśnie raniąc oblegających pojazd gwardzistów.

— Startuj wreszcie — W zdyszanym głosie Navi pobrzmiewała rozpacz.

Kasjusz ogarnął włosy, zwiększył przepustowość zaworów i pociągnął za wolant. Statek uniósł się i zakołysał. Nereida złapała za zagłówek fotela drugiego pilota, by utrzymać równowagę, i usiadła wciąż trzymając się oparcia.

— Równaj!

Joel przecisnął się przez wąski otwór i zamknął za sobą śluzę, zostawiając zmartwionego Edgara w kotłowni. Stanął nad Nereidą i uśmiechnął się do niej.

— Pozwolisz?

Kobieta niechętnie wstała i ustąpiła mu miejsca. Naukowiec tylko zerknął na wskaźniki, zmienił położenie kilku wajch i pojazd od razu nabrał stabilności. Kasjusz był pod wrażeniem.

— Co zrobiłeś?

— Wyrównałem ciśnienie i wyrównałem lot. Widzisz? — Wskazał na odczyty żyroskopu. — Nie byliśmy w równoległej pozycji do poziomu ziemi.

Statek uniósł się łagodnie i zniknął za wzniesieniem wznoszącym się ponad zachodnim murem miasta.


Wokół budynku wzniesionego pośród piaszczystych wydm zgromadziło się kilkudziesięciu niechlujnie ubranych mężczyzn. Wpatrywali się w nadlatujący statek. Przezornie przeładowali swoje wysłużone pistolety i wyjęli noże. Kiedy Otton dostrzegł siedzącego za sterami Kasjusza, polecił reszcie wrócić do swoich spraw. Kilku mężczyzn zaczęło czyścić broń, inni sprzątali wokół koni. Zapanował względnie wesoły rozgardiasz, ukrywający obawy o własne życie.

Statek wylądował, wzbijając w powietrze piasek, który krążył potem w okolicy baru przez dobre kilkanaście minut. Drzwi Verta się otwarły, choć przez małą burzę piaskową niemal nikt tego faktu nie zauważył. Kasjusz podszedł do Ottona.

— O to ci chodziło?

Barman nie potrafił ukryć radości. Kiedy puszczał chłopaka wolno, nie wierzył, że wróci. Ale zaraz podskoczył po raz wtóry, bo za Kasjuszem ze statku wyszli Joel i Edgar.

— Podobno ten mały to twoja robota?

Otton przytaknął Edgarowi. Nie mógł przestać się uśmiechać.

— Moja i Joela. Lenny też pomógł.

Gruby snajper kiwnął Tricky’emu.

— Wyciągnął nas z dołka. — Z pojazdu wyszła Navi.

Otton spojrzał pytająco na Kasjusza.

— Kto to?

— Znajoma Joela.

Barman gwizdnął z uznaniem i szturchnął naukowca.

— Już rozumiem, co trzymało cię w mieście.

Sielankę przerwał Lester. Karzeł szarpnął Ottona za rękaw.

— Są gotowi. Wprowadź nowych w plan.

— Co się właściwie dzieje?

Otton wskazał Joelowi i reszcie drzwi knajpy.

— Opowiem wam w środku. Przez ten piach nie da się oddychać.

Na zapleczu baru ustawiono okrągły stół, wokół znajdowało się kilka krzeseł, a na ścianie naprzeciw drzwi wisiała mapa. Rozrysowano na niej kontur miasta, a strzałkami oznaczono wejścia, którymi wszyscy mieli dostać się do środka. Kasjusz rozpoznał znajomy kształt.

— To Urbs!

Otton kiwnął głową.

— Planujemy zamach. Chcemy wyzwolić miasto.

— A co jest z nim nie tak? — Edgar wciąż był blady jak ściana. Rozejrzał się po barze. — Prawie nic się tu nie zmieniło.

Joel uśmiechnął się pod nosem.

— Wy w stolicy naprawdę nic nie wiecie. — W głosie Ottona dało się słyszeć ironię.

Edgar prychnął oburzony, ale Kasjusz, słysząc o wyzwoleniu Urbs, pochylił się z uwagą i oparł dłonie na stole. Do rozmowy wtrącił się Joel.

— Może niech młody opowie, jak tam jest.

Chłopak chrząknął. Widział, że tak robią dorośli, kiedy mają do powiedzenia coś ważnego.

— To więzienie. Zanim uciekłem, myślałem, że dobrze mi się żyje. Miałem marzenie. To dobry pomysł — dać ludziom marzenia, które mogą spełniać. Dzięki temu nie myślą o tym, by patrzeć szerzej.

— Co masz na myśli? — Edgar rzucił Kasjuszowi pytające spojrzenie.

— Urbsbańczycy nie mogą opuszczać miasta.

Mężczyzna westchnął zaskoczony, podobnie jak Nereida.

Joel ciągnął dalej opowieść chłopaka.

— Wszyscy zabijają się o pracę w fabryce. O niewolniczą pracę. Inni kradną i sprzedają to, co ukradli. A władza wmawia wszystkim, że podróże są niebezpieczne. Że poza murami miasta nic nie ma.

— Ale zmienimy to. Ruszamy jutro rano. Dostarczony przez was statek bardzo nam się przyda. Zostaje jeszcze kwestia podziału obowiązków. Potrzebujemy kilkuosobowej załogi. Grupa desantowa, która dostanie się do miasta kanałami, już czeka na zewnątrz.

Kasjusz nie wahał się ani chwili. Chciał wrócić do Urbs, tak jak planował. Po akcji na lądowisku nie łudził się, że w stolicy będzie bezpieczny. Z braku laku więcej sensu miał powrót w rodzinne strony.

Joel zgłosił się na ochotnika.

— Polecę z nim. Zabiorę Edgara i Navi. Młody sam sobie nie poradzi z pilotowaniem tego molocha.

Otton przyjął propozycję Kasjusza i Joela z ochotą.

Wszyscy wstali. Prawie wszyscy – chłopak nadal siedział na krześle.

— Czekam na informacje.

Otton bał się tego pytania, chociaż wiedział, że prędzej czy później padnie.

— Opowiem ci po wszystkim.

Nastolatek wstał i prychnął niezadowolony.


Słońce powitało nowy dzień czerwienią, surową i brutalną. Otton czekał na tę chwilę trzecią część życia. Wreszcie mógł wstać z łóżka, wyrwać się monotonii. Wiedział, co musi zrobić. Co rusz powracało do niego marzenie o powrocie na południe. Spychał je jednak na dalszy plan, wiedział, że musi skupić się na zadaniu. Ale myśl o powrocie do rodziny, do córki i byłej żony, nie dawała mu spokoju.

Zanim jednak jego wyobraźnia zdążyła popędzić ku Vatten, w którym spędził dzieciństwo i wczesną młodość, ktoś zapukał do drzwi sutereny.

Edgar, w całym rynsztunku, meldował swoją gotowość do drogi. Wciąż był blady i jakby nieobecny. Otton kazał mu wrócić na górę i nie zawracać mu dupy z samego rana. Miał dość wałkowania planu z każdym z osobna. Najpierw przybiegli Joel z Kasjuszem, kłócąc się, z której strony mają nadlecieć, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Potem dwóch ludzi meldowało o niesprawnych ATV-kach. Roman Ilicz chciał się upewnić, czy z Igorem mają wchodzić od północy, czy od południa. A teraz Edgar. Otton wyrzucił go ze swojego niedużego, ascetycznego pokoiku, który w razie potrzeby służył jako główna siedziba ruchu oporu. Na kilka godzin pokój stał się małą, prywatną fortecą. Oazą, w której mógł zebrać się w sobie i uspokoić myśli.

Wyszedł na górę i zanim zdążył zalać kawę, zagadnął go karzeł. Lester, kapral jego watahy.

— Zobacz, co znaleźliśmy na statku. — Pokazał Ottonowi kombinezon gwardii.

— Co to?

— Stroje gwardzistów z Rhodum. Chyba chcieli je przewieźć.

— Każ ludziom się w to przebrać. W Urbs pomyślą, że jesteśmy delegacją ze stolicy. Może będzie prościej, niż nam się wydawało?

Karzeł przyjął polecenie Ottona z uśmiechem.

— Się robi, szefie! — Zasalutował i pobiegł na górę, z trudem pokonując kolejne stopnie.

Ludzie zebrali się przed budynkiem w kilkunastoosobową grupę. Czekali w siodłach i na siedziskach pojazdów odziani w mundury miejskiej gwardii. Otton zasalutował Kasjuszowi, kazał mu czekać na znak na wschodzie, po czym wskoczył na quada i machnął ręką, by pozostali ruszyli za nim. W ciągu kilku minut wokół baru zrobiło się głośno, a w powietrze, oprócz piasku, uniosły się kłęby pary. Kwadrans później wszystko ucichło.


Przed budynkiem fabryki pojawiło się kilkanaście osób. Jeszcze cztery luny temu plac wyłożony był kostką brukową, a teraz zgromadzeni na nim ludzie tonęli w błocie. Wyglądali niczym pryszcze na brudnej twarzy otyłego nastolatka.

Cronenberg był nieco zaskoczony i spojrzał pytająco na burmistrza.

— Gdzie reszta?

— To wszyscy. Część uciekła do stolicy, pozostali siedzą w domach i boją się wychodzić.

Ralph chciał zacząć jak zwykle, ale na widok garstki zabiedzonych ludzi zgromadzonych przed gmachem fabryki zrezygnował z i tak nikomu niepotrzebnego patosu. Przez chwilę przyglądał się mieszkańcom, którzy patrzyli na niego z pretensją. Kilkoro z nich nadal liczyło, że Ralph ich uratuje. Inni przyszli tylko po to, by wykrzyczeć władzy swoje zgryzoty. I nim Cronenberg zdążył się odezwać, rzucali w niego pretensjami. Jednym wystarczyły słowa, inni wybrali błoto, które nie dosięgało jednak stojącego na balkonie Ralpha. Cronenberg obserwował całą tę sytuację z rezygnacją i rosnącym przerażeniem. Nie bał się tych ludzi, tylko tego, że nie zrealizuje swojego planu.

— Trochę się tu zmieniło. Ale ja też się zmieniłem… — Ralph zniknął za kotarami, co gawiedź przyjęła z oburzeniem. Zaczęli gwizdać, krzyczeć, że jeśli on nie wyjdzie do nich, oni przyjdą po niego. Ale on nic sobie nie robił z ich gróźb. Wyszedł na zewnątrz i stanął twarzą w twarz z zebranymi.

— Zmieniłem się. Teraz jestem jednym z was.

Ludzie słuchali, a na ich twarzach malowały się niedowierzanie i zniesmaczenie.

— Zabrano mi… Zabrano nam fabrykę. Ktoś w Rhodum uznał, że nie jest już potrzebna.

Mężczyzna w znoszonej kamizelce krzyknął dość wulgarnie, żeby odpuścić sobie kontakty ze Rhodum. Inni mu zawtórowali, ale Ralph uniósł rękę, by ich uciszyć.

— Musimy coś zrobić. Bo Rada kogoś przyśle. Tego możemy być pewni. Idźcie do domów, porozmawiajcie z sąsiadami i przyprowadźcie ich jutro. Spotkamy się raz jeszcze i spróbujemy przygotować na to, co może nadejść. Weźcie ze sobą broń. Pistolety, strzelby, noże, kusze. Wszystko, co w jakiś sposób pomoże wam obronić wasze rodziny.

Część ludzi nabrała nieco wiary, ale na twarze reszty wciąż wykrzywiały się w grymasie niezadowolenia. Ale tych Ralph już skreślił.

Przed kolejnym spotkaniem z mieszkańcami Cronenberg czekał na placu samotnie. Zrezygnował z płaszcza, a eleganckie buty zamienił na stare kalosze. Te same, które wkładał, kiedy pomagał budować miasto. Gdzieś w połowie dnia zaczęli schodzić się pierwsi ciekawscy. I kiedy tylko plac ludzie zajęli jedną czwartą planu, właściciel fabryki powitał wszystkich serdecznym:

— Dziękuję, że przyszliście.

Dla ludzi było to spore zaskoczenie. Dotychczas nie słyszeli z ust Cronenberga podziękowań czy przeprosin.

— Mamy problem. Stolica zabrała nam fabrykę. Wielu z was uciekło. Teraz Rhodum przyśle gwardzistów, żeby wybić reszcie z głów podobne pomysły.

Kilku mężczyzn prychnęło z niedowierzaniem. W tym momencie głos zabrał Jerry.

— Znacie mnie. Mój syn pracuje u tego grubasa. — Wskazał na czającego się z tyłu burmistrza. — Byłem z panem Cronenbergiem w stolicy i widziałem kolejki. Widziałem, jak w Rhodum traktuje się ludzi.

Burmistrz złapał się za kołnierz, który coraz mocniej uciskał jego tłustą szyję. Wiedział, że słowa Jerry’ego się na nim odbiją.

Ralph półgębkiem kazał burmistrzowi zniknąć. Vlad wycofał się w czeluści fabryki, a Jerry mówił dalej.

— Musimy się bronić. Przyjdą tu i będą chcieli zabrać nam wszystko, co tu zostało.

Kolega Jerry’ego ze szkoły, ten, który codziennie karmił świnie na placu nieopodal targowiska, wystąpił przed szereg.

— Jak chcecie walczyć? Tu nikt nie ma broni. Zobaczcie, co przynieśliśmy. Te strzelby nie były czyszczone od lat. Nikt nawet nie wie, jak ich używać. Zresztą po co mamy walczyć? Czego mamy bronić?

— Gwardia ma broń. — Ralph kiwnął głową na strażników stojących przed wejściem na plac fabryki. — Będą walczyć po naszej stronie albo znikną na rozkaz burmistrza. Od dzisiaj koniec podziałów. Wszyscy będziemy bronić miasta. A jeśli nam się uda, zrobimy z niego oazę. Widzicie te laboratoria? — Wskazał na budynek C. — Pracowaliśmy tam nad sposobem doprowadzenia wody do miasta. Kiedy tylko wszystko się uspokoi, wznowimy prace. Urbs przestanie być zależne!

Słowa Cronenberga nieco natchnęły zgromadzonych. Kilkoro nawet kiwało głowami z uznaniem. Wciąż tlił się w nich płomyk nadziei, że ich przywódca, pracodawca, zbawiciel pomoże im przetrwać. Jedynie gwardziści z niepokojem spojrzeli po sobie. Jeden szepnął coś na ucho towarzyszowi i pobiegł w kierunku komendy.

— Ty. — Ralph odwrócił się do strażnika, który został na posterunku. — Pokaż im, jak posługiwać się bronią!

Mundurowy chwilę stał w miejscu. lecz kiedy ludzie zaczęli wołać do niego i wydawać mu rozkazy, strażnik się złamał i ze strachem w oczach podszedł do stojącego nieopodal mężczyzny, dzierżącego w dłoniach starą dubeltówkę.

Jerry podszedł do Ralpha.

— Panie Cronenberg, myśli pan, że się uda? Tu naprawdę nikt nie ma sprawnej broni, a ci, którzy jakimś cudem ją zdobyli, nie wiedzą, jak się nią posługiwać.

Ralph wzruszył ramionami. Patrzył na nieporadnego pięćdziesięcioletniego mężczyznę. Urbsbańczyk oparł kolbę o ramię i nacisnął spust. Nie trzymał broni dość mocno, przez co wypadła mu z rąk. Kula na szczęście poszła w niebo, ale młody gwardzista z spojrzał wyrzutem na podstarzałego ucznia.

— Nauczą się. — Ralph sam nie był tego pewien, co nie umknęło Jerry’emu.

Ludzie stali rozrzuceni po placu, obracając w rękach kilkunastoletnie jedno- lub dwulufowe pistolety; glocki, które lata świetności dawno miały za sobą, czy rewolwery bębenkowe na sześć i osiem naboi, z których dawniej korzystali łowcy skarbów. Do tej pory broń spoczywała w gablotach, była ozdobą. Teraz ludzie musieli sobie przypomnieć, jak jej używać.

— Pan patrzy tutaj. —Jerry wskazał pięciu młodych chłopaków podających sobie jeden pistolet. Na zmianę strzelali do puszki ustawionej na oddalonym o ledwie kilka metrów murku. Żaden z nich nawet jej nie drasnął. — Nieważne, że nie mogą trafić. Ich jest pięciu, a pistolet — jeden. To będzie samobójstwo. Jeśli stolica zaatakuje, nie będziemy mieli żadnych szans. Nawet gwardia nam nie pomoże. Zreszt, nie możemy być pewni, ilu z nich zostanie, a ilu przyłączy się do Vittoriego.

Cronenberg miał już dość narzekań. Zdawał sobie sprawę z niedoborów, ale nie widział innej możliwości. Nie mieli wyjścia — musieli stanąć do walki.