Rozdział 6
Nie tak Kasjusz wyobrażał sobie wizytę w stolicy. Spacer w towarzystwie dwóch braciszków, prowadzących go wzdłuż murów, by popatrzył na podróżnych czekających na wjazd do miasta, był pouczający. Ale nikt normalny nie miałby ochoty wałęsać się bocznymi alejkami, na które mieszkańcy kamienic wylewali przez okna ekskrementy i wyrzucali resztki obiadu.
Od wyjazdu z baru Ottona Kasjusz miał nadzieję na wygodny pokój w jakimś tanim rhodumskim motelu. A jeśli szczęście by mu dopisało, również na dobry posiłek. Szczęścia mu jednak zabrakło. Braciszkowie zatrzymali się przy głównej bramie i kazali mu obserwować pracę celników. Gwardziści dokładnie przetrzebiali bagaże podróżnych i w razie jakichkolwiek zastrzeżeń rekwirowali dobytek, a właściciel mógł albo wrócić, skąd przyszedł, albo resztę życia spędzić w pustej zimnej celi. Do miasta dostawali się więc nieliczni, głównie ludzie z koneksjami lub sakiewką wystarczająco dużą, by zmiękczyć serca strażników. Ci, którzy nie wiedzieli o pozostałych bramach, odchodzili niepocieszeni i ograbieni z wszelkich dóbr. Wpatrywali się w czeluści miasta niczym głodny pies w resztki obiadu na pańskim talerzu i oddalali się ze spuszczonymi głowami. Z kolei próbującym przekupić strażników zbyt małą sumą najpierw zabierano pieniądze, potem wszystko, co posiadali, z obuwiem włącznie, jeśli się do czegoś nadawało, a na końcu wyrywano im z rąk i serc najcenniejszy skarb, ich jestestwo. Nieszczęśnicy padali u stóp gwardzistów i czekali, choć czas płynął już dla nich inaczej. Byli poza nim, poza światem materialnym. Codziennie troski rozpłynęły się w niebycie, a oni razem z nimi.
— Dobrze, wystarczy. — Brat Antoni pociągnął Kasjusza za ramię i poprowadził w głąb miasta, wprost do bazyliki. — Musiałeś to zobaczyć. To czeka ludzi, którzy są nieposłuszni.
Między napierającymi na siebie domami majaczył gmach świątyni. Kopuła królowała nad dachami i odbijała światło słońca, wskazując drogę wędrowcom przemierzającym bezlitosną pustynię od południa. Tuż pod kopułą znajdowały się zdobione kolorowymi witrażami okna. Każdy przedstawiał ważną dla wiary postać. Kasjusz nie znał żadnej z nich, czuł jednak, że nie powinien źle o nich mówić. Nie w obecności braciszków.
Na niższych kondygnacjach zrezygnowano z witraży, zamiast nich w oknach znajdowały się kraty. Budynek na parterze okalała kamienna kolumnada. Posadzka w przedsionkach, jak i w sali głównej, była wyłożona marmurowymi płytami. Każdy krok odbijał się na nich echem. Zdawało się, że w tym wnętrzu wszystko ma znaczenie — każdy malunek, obraz czy świeca.
Mnisi poprowadzili Kasjusza do podziemi. Stukot obcasów odbijał się od. Dudniło jak w studni.
— Właściwie skąd wiedzieliście, że jestem w mieście?
Braciszkowie nie zareagowali.
— Dokąd mnie prowadzicie?
I tym razem odpowiedziała mu wyłącznie cisza. Zrozumiał, że niczego się od nich nie dowie. Byli jak posągi w nawach świątyni w Urbs. Surowi i nieprzejednani.
Kiedy wreszcie dotarli na dół, ich oczom ukazało się gremium bractwa: wielki mistrz i podstarsi wszystkich większych i mniejszych świątyń w stolicy. Naprzeciw duchownych stała grupa kilkudziesięciu młodych ludzi odzianych w białe szaty. Wpatrywali się ślepo w wielkiego mistrza. Wyglądali na zniecierpliwionych, jakby liczyli, że zostaną wyczytani i wstąpią w szeregi wyznawców Zarządcy Świata, Realizatora prawa Przyczyny i Skutku. Jedynego, który może spełniać wolę małych. Największego Bashara, wysłannika przyszłości, który widzi wszystko i dzieli się swoją wiedzą. Wyśpiewali peany na jego cześć. Kiedy pieśni wreszcie ustały, Kasjusza poprowadzono przed oblicze rady. Nastolatek zatrzymał się w pierwszym rzędzie, tuż obok grubego chłopaka, zaciskającego palce na sznurku przeciągniętym przez kilkanaście malutkich onyksów, oraz dziewczyny tak bladej, że wyglądała jak czekający na pochówek trup.
Wreszcie mistrz zabrał głos, a stojący obok mężczyzna tłumaczył jego słowa.
— Receperint vos, iuvenes amici.
— Witamy was, młodzi przyjaciele.
Mistrz kontynuował monolog, pomocnik zaś starał się jak najtrafniej przekładać każde zdanie.
— Miło nam, że przybyło was tak wielu. W tym roku przyjmiemy niewielu z was, ale nie pogrążajcie się w żalu. Zostaniecie w naszych szeregach, a w swoim czasie każdy zostanie wezwany.
Chłopcy i dziewczęta przestępowali z nogi na nogę. Niecierpliwość widać było w każdym ich geście. Kasjusz prawdopodobnie jako jedyny zastanawiał się, w jaki sposób wybrnąć z tej absurdalnej sytuacji. Nie po to znosił trudy długiej podróży, by teraz skończyć jako mnich. Był wściekły. Na siebie i na los. Na wybory, których dokonał. Całe swoje krótkie życie hołdował wolności, a teraz miał się jeh wyrzec? Miał przyjmować polecenia od wariatów w sukienkach?
Kolejne pieśni wznosiły się pod strop. Minęło kilkadziesiąt minut, nim zaczęto wyczytywać imiona przyjętych. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy stojący na przedzie znaleźli się na liście powołanych. Wśród nich znalazł się także młody inżynier ze zniewolonej kolonii na zachodzie. Kasjusz nie do końca wiedział, dlaczego się na niego zdecydowano. Nie mógł jednak zrezygnować. Pomijając chorobliwą ciekawość, która kazała mu tam zostać, po prostu się bał. Nie wiedział, co zrobi z nim bractwo, jeśli zdecyduje się wycofać. Teraz był jednym z nich. Być może jeszcze nie w pełni wyświęconym, ale wybranym przez samego Bashara. Oczywiście głos istoty słyszał wyłącznie mistrz, ale jemu przecież trzeba wierzyć. Jest w zakonie najważniejszy.
Po porannych modłach i śniadaniu adeptom pozwolono na spędzenie kilku godzin w mieście. W tym czasie mogli się oddać rozrywkom, co w języku doświadczonych mnichów oznaczało sterczenie na wybranym placu i nawoływanie do uczestnictwa w modlitwach. Wszystko po to, by na comiesięcznym święcie samoświadomości pojawiła się jak największa liczba potencjalnych darczyńców.
Kasjusz wychynął na podwórze z zaciemnionej komnaty i zmrużył oczy. Spędził kilkanaście godzin w ciemnej celi, więc światło przyprawiło go o ból głowy.
Chłopak uniósł szaty i wyjął z kieszeni spodni mapkę, którą wręczył mu Otton.Nie mógł uwierzyć, że został członkiem bractwa. Prysnęło jego marzenie o zamieszkaniu w stolicy, rozpoczęciu wszystkiego od nowa i być może wstąpieniu do akademii inżynierów. Spojrzał na mapę miasta. Mieszkanie osoby, z którą miał się skontaktować, znajdowało się w biedniejszej dzielnicy, tuż obok targu. Znalazł akademik bractwa i palcem prześledził drogę do celu.
Szedł wolno by nie wzbudzać podejrzeń. Przyglądał się towarom na straganach. Szczęki niemal nie różniły się od tych znanych Kasjuszowi z rodzinnych stron. Inni byli tylko handlarze. Wielu bladych jak dziewczyna, którą poznał poprzedniego wieczora na zaprzysiężeniu, próbowało wepchnąć mu pamiątki. Inni nosili osobliwe stroje, których Kasjusz nie miał okazji wcześniej zobaczyć. Ale im głębiej wchodził w miasto, tym zwyczajniejszych mieszkańców spotykał. Po półgodzinnym spacerze dotarł do strefy południowej, w której mieszkali zubożali obywatele. Na rogu każdej ulicy sterczały kobiety ofiarujące swoje ciała na dzień, składającą się z pięciu dni kwintę lub lunę, na którą przypadały cztery kwinty. Nastolatek szybko przemierzył duży, wybrukowany kamieniami plac. Skręcił w uliczkę wiodącą na zachód, zszedł po wąskich schodach i po lewej stronie zauważył kamienicę wciśniętą pomiędzy dwa większe budynki. Zastukał w zielone drzwi. Otworzyła je niska gruba kobieta. Na jednym oku miała opaskę, drugie było podbite. Ledwo widziała osobę stojącą w progu jej domu.
— Czego?
Kasjusz zaniemówił.
— Szukam pana… Tricky’ego. Edgara?
— Wynocha!
— Przysyła mnie Otton.
Kobieta się cofnęła.
— Zabrali go. To wasza wina!
Kasjusz nie wiedział, co kobieta ma na myśli.
— Czekał na tę wiadomość. Ale ktoś się pojawił . On nie miał prawa się pojawić. Edgar już niemal zapomniał o swojej misji. A potem ja… — Zaczęła płakać. Dopiero kiedy nieco się uspokoiła, opowiedziała o wizycie Joela i Navi. — A teraz czeka na wyrok. Chciałam coś zrobić, ale usłyszałam, że mój mąż działa w podziemiu i zostanie skazany. Za zdradę!
Kasjusz westchnął. Nie miał wyjścia, musiał pomóc ocalić jej męża. Z dwojga złego wolał naukę u Ottona niż życie spędzone w szarych mniszych szmatach.
— Teraz nie możemy o tym rozmawiać. Powinienem wracać, dali nam tylko kilka godzin. Wrócę tu.
Merry dopiero w tym momencie zauważyła, że Kasjusz ma na sobie strój adepta Wyższej Jaźni.
— Jesteś w bractwie?
Chłopak się zmieszał i nie odpowiedział.
— Do widzenia! Pomogę wam. — Odszedł, zostawiając Merry zmieszaną i zmartwioną.
Konie ostrożnie stawiały kopyta na gorącym piasku. Z trudem ciągnęły obładowane wozy, które co rusz się zapadały. Karawana z wolna przecięła linię blaszaków okalających miasto od strony południowej i skierowała się na wschód. Wszyscy poza woźnicami nerwowo spoglądali na biedaków czekających, aż cokolwiek spadnie z wozów. Ralph usiadł na tyłach jednej z fur i obserwował Sashę. Pilot nie odrywał oczu od siedzącego na drugim wozie chudego urbsbańczyka.
— Naprawdę nie rozumiem, po co miałem go przyprowadzić. Kim on jest?
Ralph westchnął zmęczony i zdenerwowany.
— Jego syn pracuje w ratuszu. Dzięki niemu będziemy mogli dostać się do Vlada Szołnicyn.
Pilot się zdziwił, że ktoś taki jak Cronenberg potrzebuje fortelu, by porozmawiać z burmistrzem.
— Po pierwsze, popatrz na nas. Na mnie. Jak ja wyglądam. Myślisz, że wpuściliby mnie do ratusza w takim stanie? Jestem niemal pewien, że ten polny pies Vittori wysłał do Urbs posłańca z wiadomością, że kończą dotacje. Że jestem skończony.
— Myślałem, że…
— Że jestem ze stolicy? Nie jestem. Kiedyś takich jak ja nazywali nuworyszami. A teraz, kiedy zrobiłem swoje, pewnie każą mi wrócić na miejsce.
Sasha raz jeszcze spojrzał na urbsbańczyka siedzącego na drugim wozie i zmienił temat.
— Cholera, nikt już tak nie podróżuje.
Ralph uśmiechnął się ironicznie.
— Wychowywałeś się u nas?
Młody pilot pokręcił głową.
— Rodzice zabrali mnie do Rhodum kiedy skończyłem trzy lata. Potem była akademia, staż w szkółce pilotów…
Siergiej gwizdnął z uznaniem, a Aleksander wszedł Sashy w słowo:
— …a potem chlanie wódy i hazard. Przyznaj się lepiej, za co cię wyrzucili.
Ralph obdarzył Sashę pełnym rozbawienia spojrzeniem. Nie sprawdzał go, był po prostu ciekaw odpowiedzi.
— Ograłem komendanta w trzynaście kart. Jak przerżnął swoją zabawną szabelkę, kazał mnie wyrzucić i zagroził, że jeśli wrócę, to mnie zastrzeli.
— Tak poznał nas — wtrącił się Siergiej.
Ralph zamilkł. Wpatrywał się w smutne twarze, schowane w barakach wzniesionych z blach, które ktoś kiedyś ukradł z miejskich dachów.
— Dlaczego nie wrócą tam, skąd przyszli?
Aleks i Siergiej spojrzeli po sobie wymownie.
— Nie mogą. Wszystko, co mieli, poświęcili na podróż do stolicy. W drodze powrotnej najprawdopodobniej by pomarli. Ktoś im powiedział, że znajdą tu lepsze życie. I pewnie tak by było, gdyby przybyli do miasta, nim Vincento Vittori objął stanowisko wielkiego kanclerza.
— Myślałem, że stolica ma burmistrza. — Głowa Sashy ze zmęczenia powoli osuwała się na ramię.
Ralph wyjaśnił mu sytuację tonem wykładowcy.
— Miała, ale Vittori zrobił z Rhodum najważniejsze państwo-miasto i wydaje mu się, że może decydować o losach pozostałych kolonii.
Rozsiadł się na wozie na tyle wygodnie, na ile było to możliwe, i patrzył na mijanych ludzi. Ileż musiało być w ich życiu bólu i rozczarowania. Ile niesprawiedliwości widziały ich oczy.
— Życie w Urbs nie różni się za wiele od tego, co widzi pan tutaj, panie Cronenberg. Niech im się pan przypatrzy. — Chudy urbsbańczyk ruchem głowy wskazał mieszkańców baraków. —Rozpozna pan sporo twarzy.
Ralph dostrzegł mężczyznę, który naprawiał w fabryce bojlery. Kilka miesięcy wcześniej zniknął, ale w zakładzie nikt się nie przejął. Znaleźli nowego, chętnego do pracy inżyniera. Nie było to trudne – wielu bezrobotnych inżynierów nadal znajdowało się w kolonii na zachodzie kontynentu.
Mężczyzna pochylił się nad ogniskiem i próbował je rozpalić. W tym momencie Stanęli nad nim czterej inni bezdomni, wyrwali mu z rąk krzesiwo i zabrali szczurze mięso, starannie oddzielone od skóry i poporcjowane. Cronenbergiem aż wstrząsnęło. Nie zdawał sobie sprawy, że jego dążenie do pozbycia się niechcianych mieszkańców miasta kończy się właśnie tutaj. Zamknął oczy. Chciał odciąć się od rzeczywistości. Musiał wymyślić, co zrobić, żeby poprawić sytuację Urbs. I jak działać, kiedy Rada Miast przestanie wysyłać fundusze na badania. Musiał znaleźć inne źródło finansowania. Tylko w ten sposób będą mogli kontynuować prace naukowe i dzięki nim odprowadzić wodę do miejskiej sieci wodno-kanalizacyjnej.
Minął kolejny, raczej spokojny, niczym niewyróżniający się dzień. Otton zdawał sobie sprawę, że zrobiło się późno. Nie musiał nawet wychodzić przed bar i przyglądać się wydłużającym się cieniom. Wystarczył mu widok klientów, zrobionych co najmniej jak po urodzinach Lenny’ego. Zerknął wymownie na Jagodę, dając jej do zrozumienia, że ma podziękować ledwie trzymającym się na nogach gościom. Przywodzili na myśl marynarzy próbujących ustać na pokładzie Latającego Holendra w trakcie sztormu. Z ich perspektywy bujała się pewnie cała knajpa, a oni niestrudzenie tkwili na posterunku.
— Chyba żartujesz. Sama mam ich wyciągnąć na zewnątrz?
Barman z rozbawieniem podszedł do większego pijaka. Złapał go pod ramię i wyprowadził.
— Dasz radę z tym drugim?
Jagoda burknęła, że spróbuje. Tak jak szef zarzuciła sobie na barki rękę pijanego klienta i zaprowadziła go do drzwi. Otton wyrzucił pierwszego mężczyznę na zewnątrz i wrócił, by pomóc kelnerce. Wspólnie wypchnęli drugiego za drzwi baru. W tej samej chwili zobaczyli trzy quady wspinające się po stromym zboczu na barowy parking. Zaraz za nimi pojawił się jadący na karym koniu Lenny. Zwierzę z mozołem wdrapywało się na szczyt wzniesienia po osuwającym się piasku. Lenny klepnął konia w zad. Szkapa prychnęła, jakby z pretensją.
— No nareszcie! Co tak długo?
Za Lenny’ego odpowiedział jeden z jego towarzyszy.
— Daj mu spokój. Popatrz na tego biednego konia. Musiał dźwigać sto pięćdziesiąt kilo żywej wagi.
— Wal się, Lester. Ty musisz się przypinać do quada pasami, żeby cię wiatr nie zdmuchnął.
Lester zeskoczył z pojazdu i spojrzał w górę zaczepnie..
— No już, już. — Otton uznał, że czas zapanować nad sytuacją. — Jak na karła trudno cię nie zauważyć.
Mężczyzna sięgający barmanowi ledwie do pasa rzucił mięsem i wszedł do baru. Za nim podążyło dwóch pozostałych towarzyszy.
— Widzę, że przywlokłeś Mike’a i Gale’a.
Lenny niezgrabnie zeskoczył z konia. Wyprostował się i ruszył za resztą ku drzwiom knajpy.
— Słyszeli, jak gadałem z Lesterem o twojej prośbie. Stwierdzili, że muszą się przyłączyć.
— Nikogo więcej nie będzie? To dość skromna grupa szturmowa. W takim składzie nie zdziałamy za wiele, nawet z moim planem.
— Jutro dotrze Roman Ilijcz. Ma przyprowadzić kilku swoich ludzi.
Barman westchnął. Nie był fanem Ilijcza, nie lubił rosyjskiej samowolki, zwłaszcza jeśli chodziło o akcje zbrojne. Wiedział, że z bronią Roman i jego kumple nie mają hamulców. Zawsze wytną jakiś numer. Ale nie miał wyjścia. Tylko angażując Romana i jego grupę, będzie w stanie zrealizować swój plan.
Nad ranem Ottona obudził niemiłosierny hałas. Ktoś dobijał się do drzwi baru, krzyczał, a nawet próbował dostać się do środka siłą.
— Do łajna jaka, zaraz!
Wgramolił się schodami na górę, do sali, w której siedzieli goście. Rozespany uchylił drzwi. Jego oczom ukazała się pijana gęba Romana Ilijcza. Towarzyszyło mu kilku chłopa, w tym Igor Sawdiejew, jego przydupas i prawa ręka. Chłop mało myślał, ale strzelał może nawet lepiej od Lenny’ego. Siłą tłumu, bo było ich co najmniej siedmiu, naparli na drzwi i weszli do środka.
— Otton, drug moy. Davayte vyp’yem.
Barman wzdrygnął się i odwrócił głowę, kiedy tylko poczuł oddech Romana, w którym dało się czuć alkohol i niewłaściwą higienę. Mimo ledwie czterdziestu kilku lat Roman Ilijcz nie miał połowy zębów, tak jak i jego kompani.
— Ciszej tam!
Lenny był gotów wbiec na górę i pogonić ruskich, ale Lester go uciszył. Karzeł wlazł po schodach do sali barowej i ze szczerym uśmiechem na ustach przywitał nowo przybyłych.
— Dobro pozhalovat.
— Privet! — Roman Ilijcz ucieszył się na widok Lestera i doskoczył do niego, ale kiedy tylko zrozumiał, że nie jest w stanie objąć karła na misia, poczochrał go po głowie.
Lester cofnął się o krok, splunął i kazał ruskiemu dać spokój, a Ottonowi polać wszystkim kolejkę.
Ale barmanowi było to nie w smak. Kazał Lesterowi wracać na dół, a ruskim zostać na miejscu.
— Zaraz zrobię kawy. Musicie trochę wytrzeźwieć, bo gówno zrozumiecie z tego, co chcę wam powiedzieć.
— Kakoy?
Wątpliwości dowódcy rozwiał Igor.
— Kofe. Chcesz kawy?
Roman Ilijcz pokiwał głową.
— Vodka!
— Nie. — Otton ostudził jego zapał. — Napijecie się kawy, a potem pogadamy. Mam do was sprawę. Po wszystkim dostaniecie tyle wódki, ile zdołacie ze sobą zabrać.
Ilijcz niewiele zrozumiał, ale ton Ottona mu się podobał, więc się zgodził i czekał przy stoliku. Reszta rozsiadła się na krzesłach i czekała na rozwój wydarzeń. Choć większość chłopaków zdążyła już posnąć.
Otton wyszedł na zaplecze, złorzecząc pod nosem na Lenny’ego.
— Po cholerę on tu sprowadził tę czerwoną zarazę!
Minęły ledwie dwie kwinty odkąd Kasjusz został adeptem. W tak krótkim czasie nauczył się jednak naginać czas, by ten płynął wolniej lub szybciej, w zależności od potrzeb. Dowiedział się też, jak sprawić, żeby ludzie nie zwracali na niego uwagi, i jak podróżować po mieście za pomocą myśli. Zwłaszcza ta ostatnia umiejętność bardzo przypadła mu do gustu. Nie zapomniał o swojej misji, ale zaczynał doceniać bractwo. Miał wreszcie rodzinę, której od tak dawna pragnął. Ludzi, na których mógł polegać. Podobało mu się to, czego go uczono, i był zadowolony, że pierwszy raz w życiu nie musi walczyć o posiłek czy dach nad głową. Obiecał jednak Merry, że pomoże uwolnić jej męża. Nie miał na to ochoty, ale wiedział, że musi dotrzymać słowa. A potem, jeśli nic się nie zmieni, być może zostanie w stolicy.
Już pięć dni wcześniej przeczesał miasto w poszukiwaniu Edgara. Dzięki projekcji astralnej nie musiał nawet wyściubiać nosa za próg dormitorium. Podczas jednej z wędrówek, które sprawiały mu zresztą coraz większą frajdę, odkrył, że mąż Merry siedzi w celi na północy, tuż pod małym posterunkiem gwardii. Wraz z drugim mężczyzną i kobietą czekał na ogłoszenie i wykonanie wyroku. W ciągu trzech dni chłopak zdołał też kilkukrotnie wymknąć się z miasta i przemycić do domu Merry niezbędny sprzęt, przywieziony jeszcze z Urbs. Ona sama miała zebrać w domu jak najwięcej broni, a w dniu ucieczki stawić się pod posterunkiem z całym ekwipunkiem.
Na dzień akcji Kasjusz wybrał veneris, ostatnią dobę tygodnia. Wtedy też wszyscy adepci mogli odpocząć, zrzucić szaty i zwiedzać miasto. Chłopak był pierwszym niecierpliwie wyczekującym pod bramą klasztoru. Kiedy tylko słońce mignęło za szczytami górujących nad miastem i wielkie wrota się rozwarły, pobiegł dokończyć przygotowania do wieczornej misji. Wciąż nie wymyślił sposobu na wyciągnięcie więźnia z celi. Nie wiedział też, jak wyprowadzić go z budynku i z miasta, ale uznał, że jakoś to będzie.
Kiedy słońce przestąpiło dach ratusza i wszystkie cienie skierowały się na wschód, Kasjusz udał się na północ, pod drzwi niewielkiego posterunku. Skręcił w uliczkę okalającą budynek i dotarł do jej końca, pod mur. Podniósł drewnianą klapę osłaniającą wejście do rynsztoku i opuścił się do podziemi. Tylko tak mógł dostać się do aresztu. Wiedział, że w jednej z cel znajduje się wejście.
Krata prowadząca do lochu była zamknięta na dużą mosiężną kłódkę. Kasjusz wyjął z kieszeni kawałek drutu i po kilkuminutowej zabawie zdołał ją otworzyć. Uniósł kratę ledwie odrobinę i wysunął głowę ponad krawędź otworu. Strażnik chrapał gdzieś przy wejściu. Po drugiej stronie korytarza zobaczył więźnia: niskiego, grubego o karmelowej cerze. Siedział, wspierając się o ścianę. Ożywił się, gdy zobaczył, że ktoś gramoli się do celi naprzeciwko. Kasjusz uciszył mężczyznę gestem. Zaraz potem wykonał rękami kilka tajemniczych ruchów. Nic się nie stało. Spróbował jeszcze raz, bezskutecznie. Zaklął.
— Do psiej juchy. Magia działa chyba tylko tedy, kiedy mamy na sobie szaty! Mogli o tym wspomnieć.
Schował się za pryczą i upewnił się, że strażnik nadal śpi. Kucnął przy wejściu do celi i zaczął grzebać w zamku kawałkiem drutu, którym wcześniej otworzył kłódkę. Gdy tylko usłyszał charakterystyczny szczęk, uchylił drzwi i gestem przywołał więźnia z celi naprzeciwko. Rzucił mu wytrych. Joel szybko uporał się z zamkiem swojej celi, a w kilka minut potem uwolnił Edgara. Obaj kilkoma susami pokonali dzielący ich dystans. Jeden po drugim zeskoczyli na dno rynsztoku. Kasjusz wszedł się za nimi w odmęty ścieku i zamknął za sobą kratę.
— Kim jesteś?
— Przyjacielem twojej żony.
Edgar odetchnął.
— Chodźcie za mną. — Kasjusz chciał ruszać ku wyjściu, kiedy zatrzymał go głos Joela.
— Navi! Była ze mną kobieta.
Chłopak zdał sobie sprawę, że faktycznie, miała być z nimi jakaś brunetka. Merry o niej wspominała.
— Wrócimy po nią.
Edgar i Joel niechętnie się zgodzili , czuli, że nie powinni kłócić się ze swoim wybawcą. Nagle nad ich głowami ktoś zaczął krzyczeć. Ludzie biegali tam i z powrotem, słyszeli tumult i bieganinę. Joel zwrócił się do towarzyszy.
— Chyba zauważyli, że nie ma was w celach.
— Co robimy?
— Nie możemy tu zostać. — Kasjusz poprowadził ich do klapy, którą wszedł do kanału, i kazał im zaczekać. — Mnie nie szukają. Rozejrzę się i dam wam znać, czy jest czysto. — Zaczynał żałować, że porwał się na tę akcję.