Sen o wolnym świecie

Rozdział 5

Wiatr wprawił w ruch kawałek drewna wiszący na grubym łańcuchu nad drzwiami najstarszego baru w Rhodum. Szyld kołysał się w tym miejscu od wielu lat pomimo zmieniających się przepisów, raz zezwalających, a raz zakazujących tego typu lokali. Ralph, odwiedzając tę spelunę, wspominał wizyty w knajpach starego świata. Wychował się na wyspach i jeszcze za życia swojego staruszka bywał w nawet najgorszych mordowniach. Pamiętał zaduch, tłok i panującą w nich ogólną wesołość. Kociołek też kiedyś taki był, pełen podchmielonych wesołków grzebiących po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych na następną kolejkę. Ale czasy powszechnej szczęśliwości się skończyły, kiedy Vittori ogłosił stan nadzwyczajny i pozamykał granice. Od tamtej chwili ludzie w barach nie świętowali kończącego się tygodnia, tylko zapijali lęk przed następnym.

Cronenberg pchnął drzwi i zsuwając z głowy kaptur, odetchnął z ulgą. Wiedział, że wewnątrz nic mu nie grozi. Zostawił za progiem wszelkie troski o to, co będzie i co może się stać. A kiedy zauważył przyjazną twarz stojącego za kontuarem Grubego Reinholda, z wąskimi szparkami w miejsce oczu i serdelkowymi palcami, które ledwo przeciskały się przez ucho kufla, uśmiechnął się szczerze. Holdek przywitał Ralpha i zaprosił go na wolny stołek obrotowy przy barze.

— To, co zwykle?

— Nie dzisiaj. Ktoś tu na mnie czeka. — Ralph leniwie podreptał w stronę zaplecza.

— Czułem, że to o ciebie chodzi. — Barman kiwnął dłonią, wskazując na drzwi wiodące na tyły. — Już czekają.

Przy małym stoliku siedziało czterech mężczyzn. Trzech z nich grało w karty i pociągało na zmianę z jednej butelki. Tylko chudy urbsbańczyk, pracujący dotychczas na statku Ralpha jako palacz, trzymał się z boku. Lucky, pilot, na pierwszy rzut oka wyglądający na nastolatka, bez czapki na głowie niczym się nie wyróżniał. Dlatego Cronenberg w pierwszej chwili go nie poznał.

— Sasha Rawdanowicz? — Rozbawiony stanął przy stoliku.

Sashka odwrócił się zaskoczony.

— Rodzice się uparli. Coś się stało?

Ralph pokręcił głową.

— Szukają nas.

— Wiem. Słyszałem, co mówili w ratuszu. — Lucky nie odrywał wzroku od dłoni mężczyzny rozdającego karty. — To moi starzy znajomi Siergiej i Aleksander.

Cronenberg kiwnął głową w ich stronę. Zerknął też ukradkiem na chudzielca z kotłowni.

— Co słyszałeś?

Lucky uśmiechnął się widząc, jakie karty dostał. Król i as. Karty były już nieco podrapane, więc pilot trzymał je tak, by reszta nie była w stanie rozpoznać, co trafił tym razem.

— Stolica planuje odwiedzić twoje kochane miasteczko na zachodzie. Radzie musiały spodobać się projekty, nad którymi tam pracujecie.

Ralph nie był zaskoczony. Właśnie takiej reakcji Vittoriego się spodziewał. Zniżył głos, by nikt poza Luckym go nie usłyszał.

— Oni wiedzą, kim jestem? — Wskazał na Aleksandra i Siergieja.

— Nie. Wiedzą, jakie mają zadanie, i tyle im wystarczy. Nie pytają o powody. Powiedz mi tylko…

— Cena nie gra roli. Zależy mi jedynie na czasie.

— Nie o to chciałem zapytać. Po co miałem go tu przytargać? — Wskazał na zabiedzonego palacza.

Cronenberg poklepał Sashkę po ramieniu.

— Dowiesz się w swoim czasie.

Usiadł na wolnym krześle, wyjął zza pazuchy portfel i rzucił na stół kilka denarów. Wziął jeden z czystych kufli i postawił go przed mężczyzną, którego Sasha przedstawił jako Siergieja.


Kasjusz otworzył oczy. Jego usta były suche niczym pięćdziesięcioletnia prostytutka na emeryturze. Blask księżyca przedarł się przez szczelinę w ścianie i oparł na wiadrze do połowy wypełnionym wodą. Chłopak nie wiedział, czy woda nadaje się do picia, ale w tamtej chwili nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Chciał się podnieść, ale kiedy spróbował rozprostować nogi, zorientował się, że ktoś przywiązał go do krzesła.

— Czekaj, zaraz ci coś przyniosę.

Głuchy kobiecy głos dobiegł zza drzwi, jakby od samego początku ktoś go obserwował.

Po chwili do pomieszczenia przypominającego piwnicę po stromych schodach zeszła normalnie już ubrana kelnerka. Trzymała kubek wypełniony wodą. Przysunęła naczynie do ust Kasjusza.

— Nie. Tak. Szybko… — Barman robił przerwę po każdym słowie. On także ostrożnie zszedł po schodach.

Dziewczyna odsunęła się od chłopaka. Nie zdążył nawet zmoczyć warg. Z każdą chwilą czuł coraz mocniejszy ból głowy. Sznur wpijał się w jego nadgarstki, zdzierając naskórek.

— Kim jesteś!? — W głosie Kasjusza dało się słyszeć rosnące przerażenie.

— Mów mi Otton. Jestem właścicielem tego… baru. Najpierw odpowiesz mi na kilka pytań. — Mężczyzna wyciągnął z kieszeni monetę, którą Kasjusz znalazł w mieszku przyniesionym przez metalowego kruka. — Zapłaciłeś nią. Wiesz, co to jest?

Kasjusz pokręcił głową.

— A ja myślę, że wiesz. Skąd ją masz?

— Dostałem.

— Słucham. — Otton przysunął krzesło i usiadł tuż obok nastolatka.

Kasjusz nie miał wyjścia. Zrobiłby wszystko, by poczuć w gardle wilgoć znajdującego się w kubku płynu. Opowiedział mężczyźnie o zajściu z mechanicznym krukiem i próbie dołączenia do bractwa. Pomyślał, że najwięcej ugra, jeśli będzie szczery, dlatego opowiedział o pomyśle wysadzenia komendy gwardii. Pominął tylko niefortunne wydarzenie na dworcu i okoliczności ucieczki z miasta. Trochę ze strachu przed konsekwencjami, a trochę by nie rozdrapywać wciąż świeżej rany. Barman wreszcie kiwnął głową. Opowieść Kasjusza pokrywała się z tym, co powiedział Lenny.

Kelnerka przytknęła kubek do ust chłopaka i przechyliła. Kasjusz nie zważał na pieczenie w gardle. Napój wylewał mu się na twarz, spływał strumyczkami po brodzie. Na znak Ottona dziewczyna odsunęła się z powrotem pod drzwi.

— Sprawa wygląda tak. Trzy miesiące temu dostaliśmy sygnał, by wyczekiwać posłańca. Mieliśmy rozpoznać go po monecie, którą trzymam w ręce. Spodziewaliśmy się kogoś… starszego.

— Chciałem tylko uciec, dotrzeć do stolicy i wrócić z jakimś wynalazkiem. Tę monetę znalazłem!

Gdyby tylko mógł, w emocjach uderzyłby w stół.

— Wierzę ci. Ale nie mogę cię puścić ot tak.

Kasjusz wyczuł, że mężczyzna chce mu coś zaproponować. Nieco się uspokoił i skupił wzrok na rozmówcy. Widząc to, barman się uśmiechnął.

— Dobrze. Wreszcie widzę w tobie syna Wiktora. On nigdy nie działał pochopnie.

To nieco zbiło z tropu nastolatka.

— Znałeś mojego ojca?

— I dziadka. Byliśmy z twoim staruszkiem najlepszymi kumplami.

— Jasne.

— To jest nasz symbol. Musiałeś go widzieć u dziadka — Otton wskazał monetę. — Miał taką. Potem zrobił sobie nawet tatuaż z tym wzorem.

Chłopak dopiero teraz skojarzył ledwie zauważalny wzór wybity na monecie z zapamiętanym z lat dzieciństwa, niezrozumiałym kształtem wytatuowanym na przedramieniu dziadunia.

— Powiem ci więcej. To nie był twój jedyny krewny. Masz jeszcze kogoś.

Na te słowa Kasjusz aż podskoczył, ale szybko się uspokoił.

— Nie obchodzi mnie rodzina, która nie zainteresowała się losem dziadka. I moim.

Otton zaśmiał się szczerze. Na pierwszy rzut oka było widać, że przykuł uwagę nastolatka.

— Powiem ci, kto to jest. Ale musisz coś dla mnie zrobić. Jeśli obiecasz, że nie spróbujesz uciec, rozwiążę cię. Tutaj, teraz.

Kasjusz przytaknął z animuszem.

Otton zaczął od nóg chłopaka. Sięgnął po spory nóż i nie bawiąc się w rozsupływanie, przeciął więzy najpierw na nogach, a potem na rękach.

— Chodź. Pokażę ci, jak teraz wygląda twój quad.

Chłopak nie wiedział, co barman ma na myśli.

Wyszli na górę. Kasjusza oślepił blask wschodzącego słońca, ale po chwili zaślepienia dostrzegł, że ktoś majstrował przy jego pojeździe. Odczepiono beczułki z gazem, co odciążyło konstrukcję. Wymieniono silnik z klasycznego — spalinowego — na parowy, przez co w miejsce tłoków pojawiły się zębatki wszystkich rozmiarów, a zamiast gumowych przewodów, łączących ze sobą poszczególne części układu napędowego, w blasku łagodnego porannego słońca połyskiwały metalowe i miedziane rurki.

— Co to jest? Co wy zrobiliście?

— Będzie ci się łatwiej poruszać. Wystarczy wrzucić nieco węgla do tego pojemniczka, podpalić i pilnować poziomu wody w zbiorniku.

— Skąd mam brać wodę na pustyni?! — Kasjusz się zirytował. Był dumny z własnego projektu. Nie potrafił znieść myśli, że ktoś zrobił coś lepiej, ale podobały mu się przeróbki wykonane przez ludzi Ottona.

— Wystarczy dbać o ogień. Wody powinno wystarczyć ci aż do stolicy.

— Skąd ona się tu bierze? Nie widzę żadnego wlewu.

Otton uśmiechnął się tajemniczo.

— Połączyliście technologię parową z alchemią?

— I tak, i nie. Ta skrzyneczka — barman wskazał palcem nieduży zbiornik — jest odpowiedzialny za gromadzenie wody. Wytwarza ją ze znajdującego się w powietrzu tlenu i wodoru. Widzisz tę rurkę? Tę biegnącą stąd — wskazał na zbiorniczek — i kończącą się tutaj? To nie jest rura wydechowa, tylko zasysacz pobierający odpowiednią ilość tlenu i wodoru z powietrza..

— A co z ogniem? Co on właściwie spala?

Otton kiwnął na jednego ze speców, którzy wyjęli układ rur z quada Lenny’ego i zamontowali je w pojeździe Kasjusza.

— Opowiedz mu o napędzie parowym.

— Jak widzisz, młody, do ogrzania tej wody konieczny jest ogień. Tutaj masz mały piec. Wystarczy, że otworzysz te drzwiczki, wrzucisz węgielek, podpalisz całość i zaczekasz, aż wskazówka na kierownicy — ta tutaj — podniesie się do połowy. Wtedy możesz jechać. Jeśli wskazówka wejdzie na czerwone pole, lepiej się zatrzymaj, zsiądź z quada, otwórz drzwiczki pieca i… Na wszelki wypadek odsuń się na kilka metrów.

— Na jak długo wystarczy jedna taka bryłka?

— Przy jeździe stałym tempem po prostej drodze? Co najmniej na kilka godzin.

Chłopak wskoczył na siedzenie, otworzył przepustnicę bojlera, pociągnął za sznurek i czekał aż para dotrze do mechanizmu napędzającego zębatki. Silnik zaskoczył, wydając z siebie charakterystyczny dźwięk.

— Czekaj! — Otton sięgnął do kieszeni i rzucił chłopakowi monetę, którą zabrał wcześniej. — Jeszcze ci się przyda. I weź mapę miasta.

— Co mam zrobić?

— Dotrzesz do stolicy i spotkasz się z człowiekiem imieniem Edgar. Na mapie zaznaczyłem ci, gdzie możesz go znaleźć. Przekażesz mu monetę i powiesz, że Otton go potrzebuje. Że miasto go potrzebuje. On będzie wiedział.

— A co ja będę z tego miał?

— Już ci mówiłem. Opowiem ci o twojej rodzinie. A wierz mi, warto.

Kasjusz wzruszył ramionami. Kiedy wyruszył poza mury Urbs, odciął się od przeszłości. Starał się zapomnieć o życiu, które za sobą zostawił. A przynajmniej wmawiał to sobie w tamtej chwili.

— Nauczycie mnie tej technologii. Pokażecie, jak zabrać się za stworzenie takiego cuda. Jak projektować system rur i w jaki sposób połączyć parę z alchemią.

Otton się zgodził, choć wiedział, jak na tę konkretną obietnicę zareagują jego ludzie. Nikt nie chciałby niańczyć piętnastoletniego smarka, który marzy o zajęciu miejsca Ralpha Cronenberga. Brakowało im tylko kolejnego nawiedzonego idealisty pragnącego stworzenia Oazy.

Nastolatek wcisnął pedał gazu i odjechał, zostawiając za sobą odrobinę zaskoczonego Ottona. Chłopak cieszył się odzyskaną wolnością. Wyrzucał sobie naiwność i brak ostrożności, choć w tamtym momencie w oczach Kasjusza to barman wyglądał na nierozsądnego. Było jasne, że kiedy tylko chłopak dotrze do stolicy, rozpłynie się w tłumie.

— Naprawdę go puściłeś? — Lenny zaszedł Ottona z lewej strony.

— Mhm.

— Chyba nie liczysz, że wróci?

Otton wzruszył ramionami.

— Nie mogę być niczego pewien. Przygotuj chłopaków. Przedstawię wam moją strategię i zaplanujemy wszystkie etapy ataku.

Lenny zasalutował. Odchodząc, zobaczył swojego quada z rozmontowanym układem napędowym.

— Cholera, Otton, kiedy miałeś zamiar mi powiedzieć? Co wyście zrobili z moim ukochanym Alfredem?

Barman się zaśmiał, słysząc imię, którym Lenny ochrzcił swój pojazd.

— Chłopaki miały kilka godzin, żeby poprawić konstrukcję quada tego dzieciaka. Potrzebowaliśmy karty przetargowej. Spodziewałem się, że sama informacja o jego rodzinie nie wystarczy.

— Jak ja teraz wrócę? Jak mam jechać z wami do Urbs?

Otton kiwnął głową na wierzchowca przywiązanego do drewnianej poręczy wbitej w ziemię przed wejściem do baru. Lenny pokręcił głową, prychając z rozbawieniem. Koń mu zawtórował.

— Ty chyba żartujesz. Mam pół dnia spędzić w siodle?

— Możesz jechać z którymś z chłopaków na motorze.

Lenny warknął niczym pustynny pies na widok padliny i wrócił do baru. Otton zdążył krzyknąć za nim:

— Stawiam następną kolejkę.


Vlad Szołnicyn był człowiekiem tchórzliwym. Otaczał się strażą i nie dopuszczał do siebie nikogo. Nawet podwładni musieli pisać podania, by zająć mu choć kilka chwil. Jego tchórzliwość nie byłaby uciążliwa, gdyby nie fakt, że Vlad zajmował najwyższy urząd w Urbs. Zamiast służyć radą i przyjmować delegacje obywatelskie, spędzał długie godziny w swoim gabinecie. Starał się nie narażać na zbędne niebezpieczeństwo, które w jego mniemaniu kryło się za każdą konfrontacją. O wszelkich spotkaniach musiał wiedzieć przynajmniej z tygodniowym wyprzedzeniem, a dokumenty podpisywał w odosobnieniu. Lista niezałatwionych spraw ciągnęła się więc oczywiście w nieskończoność.

Od przesadnej, niemal chorobliwej, paniki rządzącej życiem Vlada większa była tylko jego miłość do smakołyków. Zajadał poczucie strachu i osamotnienia. Z biegiem lat rozrósł się do tego stopnia, że w kuluarach ratusza zrodziła się na ten temat plotka. Chodziły słuchy, że burmistrz nie wychodził z gabinetu nie z obawy przed ludźmi, ale dlatego, że nie mógł się przecisnąć przez zbyt wąskie drzwi. Pod koniec trzeciej luny do drzwi gabinetu Vlada zapukał Jurko, młody asystent, do którego obowiązków oprócz umawiania spotkań i przyjmowania gości należało spełnianie każdej zachcianki burmistrza.

— Szanowny Vladzie. Gość.

— Kto?

Burmistrz nie oczekiwał żadnej odpowiedzi. Samym pytaniem chciał dać asystentowi do zrozumienia, że nie ma ochoty nikogo przyjmować. Poczuł, jak jelita skręcają mu się w bolesnym tańcu. Jęknął i pognał do małego barku, znajdującego się pośrodku starego regału. Sięgnął po wywar z lokalnego zielska, który przygotował mu znajomy alchemik. Przechylił kieliszek i, nieco spokojniejszy, uchylił drzwi. Do środka weszły trzy osoby. Dwóch mężczyzn w skórzanych mundurach miejskiej gwardii ustawiło się pod ścianą. Wpatrywali się w okno za biurkiem i czekali. Leciwy, przygarbiony człowieczek w białej todze, stojący przed nimi z dumnie uniesioną głową, podał Vladowi zwitek papieru. Ukłonił się i bez słowa, opuścił gabinet.

— Kto to był? — Asystent zajrzał do gabinetu przez uchylone drzwi.

Burmistrz wzruszył obwisłymi ramionami. Zaprosił adepta do środka, podał mu list i polecił go przeczytać.

— „Do szanownego Vlada, burmistrza Urbs. Z racji zakończenia prac nad zleconym zadaniem Rada Miast zdecydowała się wstrzymać dotacje na badania. Chcielibyśmy serdecznie podziękować za współpracę i wyrazić nadzieję, że wciąż będziecie respektować postanowienia Rady”.

— To wszystko?

Zniecierpliwiony podszedł do barku i napełnił kieliszek po raz drugi. Tym razem czymś mocniejszym, stojącym półkę wyżej.

— Jest jeszcze post scriptum. — Chłopak wziął głębszy wdech i czytał dalej. — „W ostatnim czasie zauważyliśmy wzmożoną aktywność imigrantów napływających z waszej kolonii. Prosimy o zwiększenie kontroli. W przypadku niezastosowania się do polecenia, będziemy zmuszeni interweniować. Podpisano: marszałek rady Vincento Vittori”.

Burmistrz usiadł na krześle. Oparcie i siedzisko skrzypnęły, protestując przeciw nadmiernej wadze namiestnika.

— Co to wszystko znaczy?

Młodzieniec jeszcze raz spojrzał na list.

— Sądzę, szanowny Vladzie, Rhodum przestanie wysyłać pieniądze.

Mężczyzna nie chciał dać wiary słowom asystenta. Z trudem wstał i wyrwał mu papier. Grdyka burmistrza drgała w rytm wskazówki zegara.

— To pomyłka! To musi być pomyłka.

Rozsiadł się na krześle i zamyślił.

— Zaczekamy na Ralpha.

Jurko zrozumiał, że powinien opuścić gabinet. Ukłonił się i cicho wyszedł na korytarz.


Przeszywający ból głowy i nieprzerwany pisk towarzyszyły Merry odkąd otworzyła oczy. Z trudem podniosła się z podłogi. Ale to nie podbite oko i migrena nie pozwalały jej sprzątać. Czuła ból wewnętrzny. Wiedziała, że to przez nią zabrali Edgara. Podniosła przewrócone krzesło, ustawiła je przy stole i usiadła. Wpatrywała się w pustą butelkę po alkoholu i drugą, z której co najmniej połowa trunku wylała się na blat i na podłogę. Patrzyła na szklanki i but, który leżał między nimi. „Musi należeć do Joela”, pomyślała. Edgar takich nie nosi. Po jaką cholerę Joel zdjął but i położył go na stole?

Siedziała tak przez kilkanaście, może kilkadziesiąt minut. Próbowała zebrać się w sobie, znaleźć nieznane dotąd pokłady energii. Musiała posprzątać. Wydawało jej się, że choć w ten sposób pomoże mężowi. Nie wiedziała, co innego może zrobić, choć i na sprzątanie nie miała ochoty. Nie tak, jak nie ma się ochoty na sprzątanie na co dzień. Nie potrafiła znaleźć motywacji do czegokolwiek. Bo dla kogo miałaby sprzątać? Dla samej siebie? Od lat sprzątała wyłącznie dla niego. Nieważne, jaki był i jak im się układało. Choć w ten sposób chciała pokazać, że jeszcze jej zależy, że dba o dom i o niego. A teraz go zabrakło. Po jej policzkach pociekły łzy. Postawiła butelkę, w której zostało nieco bourbonu. Nalała go sobie do pustej szklanki, z której musiał pić Edgar, i przechyliła na raz. Zapiekło ją w gardle, ale palące uczucie w klatce piersiowej nie ustąpiło. Dokończyła butelkę, ale nadal nie znalazła w sobie siły, by wstać.


Rhodum leżało w dolinie. Na zachodzie ponad budynkami miasta rozciągała się pustynia. Na wschodzie zaś piętrzyły się zielone górzyste tereny, które przechodziły w skaliste i pokryte śniegiem szczyty. Suchy zachodni wiatr znad pustyni gwizdał nad dachami domostw. Kasjusz wygrzebał się z piasku i zatrzymał pojazd w przełęczy między dwoma trawiastymi wzniesieniami przypominającymi garby wielbłąda. Droga, którą powinien podążyć, wiła się między głazami, lekko skręcała na południe i biegła wzdłuż rzeki. Niespełna trzy kilometry dalej można się było przeprawić na drugi brzeg. Stały tam już baraki okalające miasto. Kasjusz sięgnął po lunetę i spojrzał w stronę bramy. Kolejka oczekujących na wjazd ciągnęła się niemal do brodu. Chłopak zjechał ze wzniesienia i skierował się nie na południe, ale na północ, zgodnie z tym, co doradził mu Otton na chwilę przed odjazdem. Na wprost przesmyku, z którego Kasjusz obserwował miasto, rzeka była płytsza. Pokonał ją w mgnieniu oka i okrążył Rhodum, by znaleźć się po wschodniej stronie miasta. Było tam mniej slumsów i nikt też nie pilnował wstępu. Kolejka powstawała tylko przy wrotach głównych, gdzie każdego przybysza dokładnie sprawdzano.

Nastolatek znalazł niedużą grotę kilkaset kroków od murów miasta. Zaparkował tam pojazd, zamaskował go liśćmi, zabrał ze sobą parę drobiazgów z kufra i ruszył w drogę pieszo. Sam marsz ku bramie zajął mu kilkanaście minut. Przemknął się pomiędzy porozrzucanymi tu i ówdzie blaszanymi i drewnianymi szopami, niepostrzeżenie prześliznął się przez fortyfikacje i skręcił w pierwszy możliwy zaułek tuż za murem. Ciemny, normalnie takich unikał. Ludzie mieszkający na obrzeżach mogli swobodnie wchodzić do miasta. Każdy mógł czerpać korzyści z tego, że mieszka w stolicy albo jej pobliżu.

Bezdomni nie mogli jedynie nagabywać mieszkańców Rhodum. Każdy, kto posiadał coś na sprzedaż, mógł wynająć miejsce na targu i czekać na klientów. Dlatego metropolia stała się jednym wielkim pieprzonym bazarem. Na każdym większym placu można było znaleźć stoiska z różnego typu badziewiem. Radzie miasta to nie przeszkadzało, ważne, że ludzie dzierżawili powierzchnię i płacili za godzinę, dzień, tydzień czy całą lunę z góry.

Kasjuszowi nietrudno było wtopić się w tłum. Szybko zrozumiał, że nawet gdyby gwardia Urbs wydała za nim list gończy, nikt by go nie odnalazł. Jeszcze przed wkroczeniem do miasta rozważał, czy pomóc Ottonowi, chciał choć odrobinę odwdzięczyć mu się za ratunek, chociaż sposób, w jaki potraktował go barman, pozostawiał wiele do życzenia. Teraz jednak, stojąc pomiędzy stoiskami i wpatrując się w szaleńczy tryb życia mieszkańców stolicy, za nic nie chciał wracać. Marzyła mu się wolność. Chciał się zanurzyć w miejskiej dżungli.

„Mógłbym tu zostać” – pomyślał.

W tym momencie ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Zanim Kasjusz zdążył zareagować, pojawiło się przy nim dwóch mnichów w beżowych szatach i z wyrazem zadowolenia malującym się na twarzach.

— Chodź z nami

Kasjusz nie miał wyboru, więc ruszył za nimi. W chwilę później cała trójka znalazła się u drzwi niepozornego, jednopiętrowego budynku. Szyld nic chłopakowi nie mówił, ale kiedy tylko wszedł do środka, poznał charakterystyczne ikony porozwieszane na ścianach. Na środku przestronnego pokoju czekał na niego starszy mężczyzna.

— Witamy w Rhodum.

Kasjusz poczuł ukłucie w piersi. Wiedział, że prędzej czy później natknie się na Wyższą Jaźń. Nie sadził jednak, że ta nieprzyjemność spotka go tuż po przekroczeniu bram.

— Usiądź. — Podstarszy wskazał mu krzesło ustawione przy biurku. — Jak mapa?

— Dziękuję ale ja naprawdę…

Mężczyzna uciszył Kasjusza.

— Za ratunek.

— Za ratunek. Ale nie spodziewam się, żeby bractwo…

Mnich uśmiechnął się nieco złośliwie.

— Teraz to my będziemy potrzebować twojej pomocy. Chyba nie myślałeś, że robimy cokolwiek bezinteresownie?

— Nie?

Brat położył na biurku plik papierów.

— Na początek zamelduj się w siedzibie głównej. Zostaniesz oficjalnie przyjęty. Później dowiesz się reszty.

— Muszę tylko…

— Wiemy o wszystkim, co spotkało cię po drodze. Wiemy też, co zrobiłeś w Urbs. Ale twoje i nasze sprawy jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności splatają się ze sobą.

Kasjusz chciał wstać i wyjść, lecz dwaj postawni braciszkowie zastawili mu drzwi.

— Zapomniałeś glejtu. — Podstarszy wręczył Kasjuszowi kawałek papieru, który pozwalał przekraczać bramy miasta. — Nie żebym nie miał do ciebie zaufania, ale pozwolisz, że brat Antoni i brat Melchiusz odprowadzą cię na miejsce?

— Skąd wiedzieliście, że dotarłem do stolicy?

Brat Franciszek rozłożył ręce jak kapłan składający ofiarę na ołtarzu.

— Wiele potrafimy, mój drogi. Bashar widzi wszystko i dzieli się z nami swoją wiedzą.

Kasjusz nie mógł zrobić nic więcej. Przed wyjściem otrzymał od sióstr pomagających w bractwie szaty adepta. Pozwolono mu założyć je na swoje ubranie, choć poproszono, by nie pokazywał się zbyt często w prywatnym stroju.