Rozdział 4
Martens z trudem stawiał kolejne kroki. Biegł coraz wolniej, trzymając się za brzuch. Jednocześnie coraz ciężej było mu oddychać. W ustach na przemian czuł posmak krwi i metalu. Powietrze chłostało go po twarzy, z czoła lał się pot, a wszędobylskie muchy zatrzymywały się na zębach i pryszczatych ramionach.
— Dlaczego uciekamy? — Zacharczał i wypluł owada, który dostał mu się do gardła.
— Nie słyszałeś, co mówili? Cronenberg jest skończony. Lepiej, żeby nas z nim nie skojarzyli.
— Co z nim zrobią?
Kobieta przyłożyła dwa palce do skroni i udała strzał.
— Choć pewnie będzie miał więcej szczęścia i tylko go odeślą. Znasz tu kogoś?
Joel westchnął. Wiedział, że cała ta eskapada skończy się właśnie tak. Wizytą, na którą nie miał ochoty. Spotkaniem, które mogło wyłącznie rozjątrzyć dawno zasklepione rany. Odruchowo złapał Navi za rękę i niechętnie zaciągnął do biedniejszej dzielnicy. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ujął jej dłoń. Potem jednak bał się ją puścić. Nie chciał, by pomyślała, że zrobił coś w przypływie emocji, a potem, kiedy do głosu doszedł rozsądek, spanikował.
— Sam nigdy nie zapuściłbym się w tę okolicę.
— Chodzi o kobietę?
Nereida się uśmiechnęła . Potrafiła wyczuć złamane serce na odległość. Tymczasem mijali kolejne zabudowania. Odremontowane, wypieszczone domy zmieniły się w rozpadające się baraki, a ludzie z uśmiechniętych i dobrze ubranych – w obszarpanych nędzarzy.
W bocznej alejce tuż przy targowisku stała jedna z takich zaniedbanych kamienic. Na zielonych drzwiach, z których farba odchodziła całymi płatami, odsłaniając blady kolor starego drewna, niedbale powieszono tabliczkę z nazwiskiem Tricky.
— Nie obiecuj sobie zbyt wiele — Joel zapukał do drzwi. — Być może nawet nas nie wpuszczą.
Otworzył im niski mężczyzna w znoszonej tweedowej marynarce z łatami na łokciach. Na dużym nosie opierały się złamane i niedbale sklejone okulary, a z małej kieszeni kraciastej koszuli wystawał krótki, naostrzony ołówek.
— Edgar..
— Joel! — Gospodarz nie krył radości.
Joel wykrzywił usta w sztucznym uśmiechu, co nie umknęło uwadze Nereidy.
Gospodarz zaprosił ich do środka. W kuchni, niewielkiej i ubogiej, ale schludnej, krzątała się ona, Merry, pierwsza miłość Joela. Ciężka praca zniszczyła jej cerę, przez co z dawnej urody nie zostało nic. Życie w stresie doprowadziło ją do przedwczesnej siwizny, a zmarszczki i kurzajki postarzały ją jeszcze bardziej. Joel chciał powiedzieć coś miłego, ale jedyne, na co się zdobył, to obojętne witaj. Zaraz potem dostrzegł na ich palcach obrączki.
— Wzięliście ślub. – Brzmiało to jak wyrzut.
— A czegoś się spodziewał? Że będziemy żyć jak zwierzęta? Czego chcesz? — Merry zareagowała złością.
Powietrze zgęstniało jak przed burzą.
— Potrzebujemy schronienia. — Nawigatorka chciała rozładować atmosferę.
Gospodarz machnął ręką, uciszając żonę.
— Ona tak często. — Zaśmiał się. — Zrób herbaty.
Niespodziewana wizyta dawnego przyjaciela go ucieszyła.
Merry, zła jak osa, napełniła wodą żeliwny czajnik i uderzyła nim o blachę ułożoną na kaflowym piecu. Woda chlusnęła na rozgrzewającą się płytę. Chwilę później kobieta narzuciła na ramiona wyjściową chustę.
— Dokąd cię niesie? Znowu idziesz do którejś z koleżanek? Nie widzisz, że mamy gości?
— A co będziesz żreć? Idę na bazar. I nie próbuj otwierać barku. Wystarczająco popiłeś w zeszłym tygodniu.
Przy stolikach siedziało kilku chłopaków. Reszta musiała mieć ważniejsze sprawy na głowie, bo na ogół o tej porze Otton nie wiedział, w co włożyć ręce. Powtarzał wtedy, żeby wszyscy czekali cierpliwie na swoją kolej, bo… nie wie, w co ma włożyć ręce. Z sali padał komentarz, żeby wsadził je Jagodzie po bluzkę. Tak zrobi z nich największy pożytek, a i dziewczyna będzie miała coś z życia. Jagoda natomiast podchodziła do delikwenta, patrzyła mu głęboko w oczy, uśmiechała się słodko i zdzielała pustą butelką przez zapijaczony łeb, dając do zrozumienia, że temu panu dzisiaj już dziękują.
Ale tym razem było spokojniej, a przynajmniej do chwili, w której do baru wpadł Lenny, cały zziajany i oblany potem.
— Jagoda, daj coś zimnego.
Dziewczyna nalała szklaneczkę jagodzianki. Lenny przechylił ją i poprosił o dolewkę.
— Co jest? — Otton wyjrzał zaciekawiony zza lady.
— Zaraz. Tylko oddech złapię. — Dyszał ciężko. — Cholerny kład nawalił kilkaset metrów stąd. — Sapał i prychał głośniej niż konie przywiązane przed wejściem. — Zaczęło się. Kasjusz dostał informację o wyścigu. Kilka osób już opuściło miasto. W tym on.
Otton od razu się ożywił.
— Kiedy możemy się go spodziewać?
Jagoda nalała Lenny’emu nieco więcej alkoholu. Mężczyzna przechylił szklankę po raz drugi.
— Dzisiaj.
— Zwołaj chłopaków, mają tu być przed nim. Musimy ustalić kilka szczegółów.
— Jest jeszcze coś. Ralph chciał zabrać Joela do stolicy. Nie wiem, po co. Strasznie mu się spieszyło. W pewnym momencie trudno mi było się dostać do Martensa, więc sam śledziłem chłopaka. A potem, przez tę gonitwę, coś chyba nie poszło w fabryce po ich myśli. Widzieliście dym?
Otton kiwnął głową.
— Stracili laboratorium. Musiało minąć kilka godzin, nim dało się wyjść na ulice. Zniszczą to miasto i tyle z tego będzie.
— Wiem, nad czym pracuje Joel i co chodzi po głowie Ralphowi. Ma ten sam cel, co my. Grunt to przeciągnąć tę sprawę i pokazać ludziom w Urbs, że to nasz pomysł. Sprowadź tu, kogo się da. Przedstawię wam mój plan, a potem pogadam z chłopakiem.
Księżyc osiągnął najwyższy punkt na rozgwieżdżonym niebie. Odbite światło padało na pokrytą piaskiem, zmęczoną twarz Kasjusza. Chłopak od kilku godzin powtarzał sobie, że za kolejnym wzniesieniem zatrzyma się i odpocznie. Nagle ze szczytu wydmy dostrzegał coś, co przypominało oazę. Ruszył do przodu ze zdwojoną energią, licząc, że już wkrótce znajdzie idealne miejsce na postój. Kiedy wspinał się na najwyższy punkt kilkudziesięciometrowej górki, zauważył łunę światła. Gdzieś w połowie wzniesienia minął porzuconego kłada. Przyjrzał mu się z zaciekawieniem, nawet zwolnił, ale nie stanął. Gdy wreszcie dotarł na szczyt, dostrzegł dwa lampiony zawieszone na wysokich palach po obu stronach drogi. Punkciki rozświetlały wjazd na plac przed niewielkim barem. Chłopak odetchnął z ulgą, zapominając na moment o wszystkim, co popchnęło go do nagłego wyjazdu.
Minął poidła dla koni i zaparkował pojazd na lewo od drzwi, między myszatym, okrytym jasną derką wierzchowcem a trzykołowym motorem napędzanym parą. Na widok osobliwego pojazdu aż gwizdnął z uznaniem. Zsiadł z kłada rozprostował kości.
Już z kilkunastu metrów słyszał głośne rozmowy. Przez dwie ostatnie doby żył myślą o zbliżającym się odpoczynku, teraz jednak nie był pewien, czy naprawdę chce tam wejść. Czy powinien. Nie wiedział, czego się spodziewać wewnątrz. To nie był bar w środku miasta, gdzie wszyscy musieli się pilnować. Tu nie było gwardzistów ani barmana drżącego ze strachu o koncesję w przypadku rozróby. Chłopak na wszelki wypadek załadował broń. Do mieszka ze śrutem wrzucił kilka monet, zaś resztę pieniędzy pieczołowicie schował na dnie kufra przymocowanego do pojazdu.
Smugi światła przebijały się przez parę krzywo zbitych desek z drzewa palmowego, właściwie niezasługujących na miano drzwi. Kiedy Kasjusz wreszcie zrobił krok, otworzył drzwi i wszedł do środka, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Siedzący przy stołach mężczyźni głośno sprzeczali się w języku, którego chłopak nie znał. Po drugiej stronie pomieszczenia jakaś grupka dobrze podchmielonych klientów próbowała poderwać serwującą napoje kelnerkę. Ona jednak była niewzruszona. Jej strój spełniał swoje zadanie. Krótka spódniczka i głęboki dekolt przynosiły hojne napiwki. Oprócz baru i paru stolików w kącie stała szafa grająca. Kasjusz był pewien, że nawet ten najmniej rozchybotany stoliczek, którego aluminiowe nogi mimo sporych plam rdzy wciąż połyskiwały, pamiętał lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku.
— Siadaj, gdzie wolne.
Kasjusz wybrał malutki stolik po lewej. Usiadł tak, by nie prowokować obcych swoją obecnością, wnętrza jednocześnie móc ich obserwować.
Naprzeciw drzwi wejściowych znajdował się bar, a właściwie kilka starych, drewnianych kredensów ustawionych obok siebie. Na lewo od niej stała maszyna grająca, zaś pomiędzy nią a kontuarem widać było drzwi prowadzące na zaplecze. Z prawej strony, dokładnie naprzeciw Kasjusza, ustawiono stolik, przy którym teraz siedział mężczyzna z blizną na twarzy. Kolejnych czterech groźnie wyglądających typów piło przy ławie na prawo od wejścia. Kasjusz nie mógł dostrzec ich twarzy. Lampa zainstalowana nad nie dawała za wiele światła.
Jeden z mężczyzn siedzących w kącie wstał, podszedł do barmana i szepnął mu coś na ucho. Właściciel wyszedł na zaplecze. Wrócił, niosąc ciężkie kartonowe pudło. Klient przewertował zbiór płyt i wybrał prostokąt z rysunkiem przypominającym ścianę. Odsunął szafę grającą, wyciągnął z kartonowego opakowania krążek naznaczony śladami wieloletniego użytkowania, umieścił winyl wewnątrz maszyny — uprzednio wyjąwszy inny — i klęknął, by zakręcić korbą, która naciągała sprężynę napędzającą mechanizm. Klient opuścił igłę na powierzchnię krążka i wrócił do swojego stolika.
Chłopak, urzeczony magią wynalazku i dobywającymi się z niego dźwiękami, nie zauważył zbliżającej się kelnerki.
— Nie znoszę tej piosenki. Cała ta płyta jest jakaś dziwna.
Kasjusz się ocknął.
— Czego sobie życzysz?
— Wody?
— Skarbie, nie stać cię.
— A co oni piją? — Chłopak wskazał na klientów siedzących przy drugim stoliku.
— Jagodziankę.
— Niech będzie.
Dziewczyna odwróciła się do barmana.
— To co zwykle!
Stojący za ladą wysoki chudzielec o mysich włosach i zasuszonej twarzy sięgnął po butelkę z brązową cieczą.
— Ale masz jakiś metal? – Obróciła się do Kasjusza.
Chłopak wyciągnął kilka asów i położył je na stole. Po chwili kelnerka postawiła przed nim szklankę z [kolor] cieczą. Kiedy ją przechylił, poczuł w krtani przyjemne ciepło. Zaraz potem błogość zmieniła się w ukłucie tysiąca szpilek. Oczy zaszły mu łzami.
— Dlaczego… jagodzianka?
— Jestem Jagoda. To moja receptura. Ja ją przygotowuję i rozrabiam.
Kasjusz popijał trunek jak najmniejszymi łykami i wpatrywał się w ruch miarowo podskakującej płyty. Nawet nie zauważył, kiedy zasnął.
— Pomóż mi. Ja kucnę, a ty przewieś mi go przez plecy.
Lenny chwycił Kasjusza pod ręce. Otton przyklęknął i jakoś udało im się podnieść nastolatka.
— Do psiej juchy, ile on waży? Przecież to chuchro. Co się tak gapicie? Już wam tłumaczyłem, że musimy go przekonać. Potrzebuję chętnych do przerobienia kłada. Macie noc na zainstalowanie systemu parowego w gruchocie tego małego. Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie.
Z sali dobył się jęk. Zaraz potem dwóch wąsaczy w koszulkach na ramiączkach, z rękoma brudnymi od smaru od dłoni aż po barki, wyszło na dwór, wlekąc za sobą ciężkie worki z narzędziami.
Barman z zadowoleniem kiwnął głową i ruszył do drzwi, wiodących na zaplecze.
— Otwórz mi je, szybko. — Jagoda podbiegła do drzwi. — Nie utrzymam go zbyt długo. —Przyspieszył kroku i zniknął na tyłach speluny. — Lenny, chodź tu. Pomożesz mi go przywiązać.
Otton zszedł po stromych, wilgotnych schodach. Poślizgnął się na przedostatnim stopniu i tylko cudem wylądował bezpiecznie na kamiennej posadzce. Mimo wszystko prawe kolano ugięło się niebeziecznie. Na szczęście Lenny był blisko. Doskoczył do Ottona, podtrzymał go i pomógł mu posadzić nadal śpiącego chłopaka na krześle.
— Ja wiąże ręce, ty nogi. — Otton dyszał ciężko. Chwycił przygotowany wcześniej sznur. Przeciągnął go pomiędzy żeberkami oparcia i obwiązał nadgarstki Kasjusza.
Lenny klęknął i przytroczył kostki do nóg krzesła.
— Zwiąż mocno. Pewnie będzie się szarpać.
— Powiedz mi raz jeszcze, do czego jest nam potrzebny? Moglibyśmy sami wyzwolić miasto. Siedziałby tam spokojnie i czekał na wyzwolenie.
— W stolicy został Edgar. Chłopak pomoże nam go sprowadzić. Bez Edgara Joel nie da rady uruchomić pomp. Doceniam wkład Martensa w naszą sprawę i z szacunkiem podchodzę do jego umiejętności, ale w branży wod-kan jest o klasę niżej niż Edgar Tricky. Pamiętam, że na początku Joel nie radził sobie z najprostszymi pracami, jakie zlecał mu Ralph. Dopiero teraz się wyrobił, ale ja i tak nie mam do niego pełnego zaufania.
— I myślisz, że ten młody przekona Edgara do powrotu? — Lenny dociągnął linę. — Równie dobrze mógłbym pojechać ja lub ty.
— Ciebie zaraz zgarnęliby gwardziści i zaprosili na przesłuchanie. A ja po pierwsze, nie chcę zostawiać tego miejsca. Jeszcze nie. A po drugie, Edgar mieszka z żoną. Gdyby mnie zobaczyła, nie pozwoliłaby mi z nim porozmawiać. Chłopak przynajmniej nie będzie spalony już na starcie.
— Dobra, nawet jeśli pogada z Edgarem – myślisz, że go przekona? Jak tu dotrą? We dwójkę na jednym kładzie?
Otton poprawił węzeł na ramionach chłopaka.
— Nie wiem, czy Kasjusz zdoła przekonać Edgara. Liczę na to, że kiedy Edgar usłyszy o naszym pomyśle, coś się w nim obudzi. Nie wierzę, że do końca życia chce siedzieć w kapciach w fotelu i udrożniać miejską kanalizację, czy co on tam robi. A co do powrotu, mówiłeś, że Ralph miał lecieć do Rhodum. Przy odrobinie szczęścia straci statek. Nie ma szans, żeby Vittori po raz drugi popełnił ten sam błąd. Już raz puścił Ralpha wolno i ten bujał się po kontynencie przez kilka tygodni. Nikt nie wiedział, gdzie jest i co robi. Tym razem go zatrzymają.
— Ty sądzisz, że Edgar i ten młody zawiną statek Cronenberga. — Lenny zaśmiał się szyderczo.
— Mielibyśmy przewagę. W bezpośrednim starciu raczej nie mamy szans. Nawet z planem, nad którym siedzę. Jeśli gwardia w Urbs się połapie w tym, co wymyśliłem, to bez wsparcia z powietrza nie mamy tam czego szukać.
— Próbuj. Ja idę się napić. I zobaczę, co robią ci magicy od mechaniki. Ktoś musi przyprowadzić i naprawić mojego rzęcha. Trza wracać do miasta.
Otton westchnął z irytacją.
— Wrócisz, ale z nami. Kończymy maskaradę.
— Nie byłoby lepiej, gdybym wprowadził was od wewnątrz?
— Będę cię potrzebował wśród ludzi szturmujących miasto. Nie podejdziemy pod mury bez snajpera, a ty, nawet przy twojej kondycji, strzelasz najlepiej z całej tej zgrai pijaków.
Lenny przyjął wątpliwy komplement obojętnie i wrócił na górę.
Ręce Merry drżały z wściekłości. Na czole pulsowała jej żyłka. Kobieta poprawiła kolorową, ręcznie haftowaną chustę, którą wcześniej nonszalancko zarzuciła na barki i szybkim krokiem ruszyła na targ. Sama nie była pewna, co chciała kupić. Musiała wyjść z domu, żeby nie oglądać Joela. Kiedy tylko usłyszała jego głos, a potem zobaczyła twarz, obudziły się w niej dawno zapomniane emocje. Nutka żalu, odrobina rozczarowania i całe morze gniewu. Była zła na Joela, że jej nie wybrał; że wolał towarzystwo Ottona, Wiktora i Ralpha. Nie mogła zrozumieć, dlaczego oni i to głupie miasto byli dla niego ważniejsi. Weszła między stragany i zniknęła w tłumie ludzi przelewającym się pomiędzy szczękami. Nie zwracała uwagi na wystawione towary. Myślami wróciła do wydarzeń sprzed lat.
Sześć osób siedziało w niedużej piwnicy pośrodku pustyni. Skulili się wokół okrągłego stołu, na środku którego stała samotnie dopalająca się świeczka. Mężczyźni rzucali karty na blat i pili samogon. Młoda kobieta siedziała znudzona, z założonymi na piersi rękoma, tępo wpatrując się w migocący płomień.
— Biorę trzy. — Otton sięgnął do talii kart odwróconych koszulkami do góry.
— Dwie. —Joel również wyciągnął rękę.
Merry prychnęła i ostentacyjnie odwróciła głowę.
— Pas. — Edgar.
— Pas. — Ralph.
— Też biorę dwie. I sprawdzam. — Wiktor wyłożył na stół pięć kart. — Dwie pary.
Otton miał fulla. Joel zniesmaczony rzucił kartami na stół.
Ralph i Wiktor buchnęli śmiechem.
— Jeszcze trochę i przegrasz narzędzia. — Otton zgarnął z blatu kilkanaście kamyczków, odgrywających rolę żetonów.
Merry wstała gwałtownie.
— Nie mogę na was patrzeć! Jak długo macie zamiar tutaj siedzieć? — Jej słowom towarzyszył tupot obcasów po drewnianych schodach, którymi weszła na górę, do blaszanego baraku.
Trzasnęła drzwiami, co mężczyźni przyjęli najpierw z obojętnością, potem z rozbawieniem.
— Nie powinieneś za nią pójść? – Otton spojrzał na Joela.
— Przejdzie jej. Zawsze przechodzi. My mamy dość, więc co ona ma powiedzieć? — Joel rozsiadł się na krześle, skrzypiącym za każdym razem, kiedy mężczyzna zmieniał pozycję.
Edgar podniósł się od stołu.
— Ja pójdę. Nie idzie mi jeszcze bardziej niż Joelowi.
Ralph i Wiktor popatrzyli po sobie podejrzliwie. Nic jednak nie powiedzieli.
— Stary, jestem ci dłużny. Zabierz ją na jakiś spacer. Może to poprawi jej humor.
Edgar kiwnął głową i ruszył na górę.
— Joel, jesteś pewien, że to dobry pomysł? —Otton wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał. — Może ty powinieneś…?
Joel Martens prychnął lekceważąco.
– Znam ją, przejdzie jej. Po prostu nudzi się w tej dziurze. Mogła zagrać z nami, ale wolała narzekać.
— Jak chcesz. —Otton wzruszył ramionami. — To co, kolejna runda? Joel jest na Big Blindzie, ja na małym. — Rozdał karty i sprawdziwszy, czym obdarzył go los tym razem, kiwnął głową z animuszem.
Słysząc kroki na schodach, Merry wstała z krzesła i przetarła wilgotne oczy.
— Słuchaj, Joel, ja po prostu mam tego dość … Ach, to ty. – Widok Edgara najpierw ją zdziwił, ale potem na jej twarzy znów odmalowała się złość. – Nie przyszedł sam, tylko przysłał ciebie?
Edgar wzruszył ramionami.
— Musisz go zrozumieć. Ralph ma do niego pretensje o każdą usterkę. Joel czuje, że zawodzi. Nas. I ciebie. Ale z każdym dniem idziemy do przodu. Naprawdę jesteśmy coraz bliżej.
— Tylko ja mam tego dość. Nie chcę spędzić w tym miejscu ani chwili dłużej. Niech mnie stąd zabierze. Albo… ty to zrób. Nie jestem pewna, czy chcę go oglądać. Zabierz mnie do stolicy. Poradzę sobie sama, tylko mnie tam zawieź. A potem wrócisz tutaj i powiesz Joelowi, że musi wybrać. Wy i cała ta wasza zabawa w budowę miasta albo ja.
— Ja też mam dość tego miejsca. Ale czasem trzeba się poświęcić. Jeśli wyjedziesz, Joel się załamie. My zresztą też.
Merry wzruszyła ramionami.
— Ja już postanowiłam.
— Niech będzie. Tylko powiem im, na czym stanęło. Zabiorę cię do Rhodum i…
— Nie. Jedziemy już, zaraz!
— Dobra, dobra. Pozwól, że napiszę im choć krótką wiadomość.
Kobieta machnęła ręką.
Na targ wbiegło kilkunastu gwardzistów. Jeden z nich potrącił Merry, przebiegając obok. To wytrąciło ją z równowagi. Przez chwilę nie była pewna, gdzie się znajduje. Czuła się jak po przebudzeniu, próbowała zrozumieć, co się dzieje. Zatrzymała wzrok na jednej z bram, w której czaił się jakiś mężczyzna. Przez chwilę była przekonana, że widzi Ralpha, ale zaraz potem skarciła się w duchu. Widać wspomnienie nadal żyło w jej wyobraźni. Umysł płatał jej figle. Otrząsnęła się i spróbowała przypomnieć sobie, po co właściwie przyszła na targ.
Stanęła przy stoisku z owocami. Zobaczyła kilka nadpsutych brzoskwiń. Wiedziała, że to jeden z ulubionych owoców Edgara. Chciała po nie sięgnąć, kiedy na pobliski murek wspiął się jeden z gwardzistów. Wokół niego zebrało się kilkudziesięciu ludzi. W tłumie Merry zauważyła znajomą twarz. Zbliżyła się do koleżanki i trąciła ją łokciem.
— Cześć, o co chodzi?
Koleżanka się uśmiechnęła.
— Chyba kogoś szukają kogoś.
Gwardzista chrząknął i wyjął z kieszeni jakiś papier.
— Ralph Cronenberg, Sasha Rawdanowicz, Nereida Avalyan Vardush i Joel Martens. Jeśli ktokolwiek wie, gdzie znajdują się ci ludzie, ma obowiązek natychmiast powiadomić gwardię.
Merry zamyśliła się, zarzuciła na głowę chustkę, która do tej pory spoczywała na jej ramionach, i pożegnała przyjaciółkę. Ponownie zatopiła się we wspomnieniach.
Edgar zatrzymał kłada na wzniesieniu, z którego rozpościerał się widok na tętniące życiem miasto.
— Rhodum. Zadowolona?
Kobieta mocniej objęła mężczyznę i kazała mu jechać dalej. Przywarła do jego pleców, wbijając palce w jego klatkę piersiową. Nie mogła się doczekać, aż rozprostuje nogi i odetchnie miejskim powietrzem. Brakowało jej wygód. Tęskniła do bliskości sklepów i ludzi. Do anonimowych przechodniów, którzy nie dbali o nikogo i o nic. Wreszcie mogła być sobą, szarą myszką pośród tłumu. Częścią społeczeństwa. Małym, nic nieznaczącym trybikiem.
Kiedy Edgar wreszcie zatrzymał maszynę, Merry zeskoczyła zwinnie i podziękowała mu za fatygę. Nachyliła się i pocałowała go w policzek.
— Wiesz, co masz powiedzieć Joelowi?
— Mhm. Nie będzie zadowolony. Pewnie znów wyładuje się na mnie.
Kobieta przez chwilę stała zamyślona. Widywała Edgara codziennie, od kilku miesięcy. Żyli obok siebie, razem jedli posiłki, spali w jednym małym pomieszczeniu, rzecz jasna, na osobnych łóżkach. Ale dopiero teraz zauważyła w Edgarze coś intrygującego, wręcz pociągającego. Dostrzegła w nim swego rodzaju opanowanie, które przy dobrym pokierowaniu mogło przerodzić się w stateczność.
— A może zostaniesz tu ze mną na kilka dni? Pomożesz mi znaleźć jakiś nocleg. Może pracę? To nie potrwa długo. Zrozumieją, że nie chciałeś zostawić mnie samej, bez dachu nad głową.
Edgar westchnął, jak potrafią wyłącznie mężczyźni. Było to westchnienie oznaczające niechętną zgodę. Choć w głębi duszy cieszył się, że nie musi wracać. A przynajmniej, że nie musi wracać od razu.
Cronenberg przyczaił się w bocznej, ciemnej alejce, wiodącej pomiędzy zapuszczone kamienice. Słuchał strażnika, który gestykulował, jakby dyrygował niewidzialną orkiestrą. Ralph widział w każdym jego geście rhodumską szkołę mówców. Uśmiechnął się ironicznie, bo sam miał okazję uczęszczać na takie zajęcia.
Kiedy przedstawienie dobiegło końca, zgromadzeni na targu ludzie rozejrzeli się wokół, jakby spodziewali się zobaczyć uciekinierów tuż obok siebie. Ralph, kuląc się w ciemnym zaułku i jak bezdomny pies, nasunął kaptur na głowę i szybko przeciął jeden z większych targów w tej dzielnicy. Patrzył pod nogi, żeby cień kaptura przysłonił jego twarz. Ukradkiem spoglądał na mijanych ludzi. W pewnym momencie nie zauważył kobiety z pięknie haftowaną chustą, okrywającą jej głowę. Potrącił ją, przeprosił i uciekł. Ona zaś obdarzyła go osobliwym spojrzeniem. Jakby go kojarzyła. Ralph jednak z nikim jej nie kojarzył. Ruszył żwawo do najstarszego baru w Rhodum. Kiedy wychodził z placu, zauważył, że kobieta podeszła do gwardzisty.
— Panie władzo, chyba mogę wam pomóc. Wiem, gdzie znajdziecie dwie z tych osób.
Ralph odwrócił się, słysząc jej głos. Teraz ją poznał. To musiała być ona. Merry!
Edgar wyjął z barku butelkę alkoholu, starszą od wszystkich zgromadzonych. Wbił nóż w korek i próbował go podważyć. Siłował się tak kilka minut, aż Joel zaproponował pomoc. Ogrzał szyjkę butelki nad płomieniem świeczki, zdjął but, wsunął denko flaszki w cholewę i uderzył obcasem o ścianę. Korek wyskoczył, jakby omaszczono go masłem. Gospodarz aż gwizdnął z wrażenia, a Nereida uśmiechnęła się z aprobatą. Początkowo miała Joela za niezdarę, ale zaczynała widzieć w nim kogoś więcej niż tylko ciamajdowatego sługę Ralpha.
Ani się obejrzeli, a osuszyli dwie półlitrówki. Alkohol uderzył Nereidzie do głowy. Objęła Joela. Mężczyzna nie wiedział, jak zareagować. Ostatnią kobietą, która okazywała mu jakiekolwiek zainteresowanie, była Merry. Dwadzieścia lat temu. Teraz siedzieli przy stole, śmiali się i rozmawiali. Martens opowiadał o pracy w fabryce, Edgar żalił się na zbyt szybko upływający czas. Stwierdził nawet, że kilka lat temu miał zamiar odejść od Merry, chciał jeszcze raz poczuć smak przygody. Wiedział, że Otton wciąż na niego czeka. Wiedział również, że ciało już nie to i brakowałoby mu wygód, ciepłego łóżka czy obiadu na stole.
Nagle drzwi rozwarły się z impetem i uderzyły o ścianę. Do środka wbiegło trzech gwardzistów. Za nimi niepewnie wsunęła się Merry. Lekko podenerwowana, ale z wyrazem triumfu na twarzy. Gdy upewniła się, że jest bezpiecznie, wskazała na gości siedzących przy stole.
— To oni!
Uzbrojeni mężczyźni obezwładnili Joela i Edgara. Rzucili ich na ziemię jak dwa worki batatów i spętali. Nereida wstała, by zapytać o powód takiego traktowania. Była przyzwyczajona do brutalnych metod gwardzistów, ale grając zdziwioną, chciała wzbudzić w strażnikach wątpliwość. Liczyła, że ci w Rhodum są bardziej wyrozumiali.
Milicjant wycelował lufę powtarzalnego karabinku w jej głowę i gestem rozkazał usiąść.
— Później, skarbie. — Zaśmiał się.
Navi aż się wzdrygnęła, słysząc dwuznaczność w jego głosie. Opadła na krzesło i wtopiła się w oparcie. Dało jej to namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Chwilę później zobaczyła Merry, czającą się w korytarzu.
— Coś ty narobiła?! — Edgar również zauważył żonę.
Merry, zobaczywszy leżącego na ziemi męża, oniemiała.
— Jego nie, panowie!
Ale gwardzista zamachnął się i uderzył ją kolbą w policzek.
— Zostaw ją! — Gdyby Edgar się tak nie zapuścił, być może w przypływie adrenaliny udałoby mu się uwolnić, ale wątłe mięśnie pozwalały jedynie na nieznaczne ruchy.
Drugi strażnik wymierzył mu kopniaka w twarz. Krew chlusnęła Edgarowi z nosa i zabryzgała podłogę aż po ścianę. Padł na ziemię nieprzytomny. Joel spojrzał z przerażeniem na kolegę, przez chwilę bał się, że gwardzista przesadził. Jednak pierś Edgara wciąż unosiła się miarowo.
Dowódca podniósł Martensa i pchnął go ku drzwiom. Drugi gwardzista zrobił to samo z Navi. Trzeci zarzucił sobie Edgara na ramiona. Nieprzytomna Merry została sama na podłodze.