Sen o wolnym świecie

Rozdział 2

Ralph zszedł z balkonu. Cały aż kipiał z frustracji. Joel, widząc wzburzenie przełożonego, cofnął się o krok.

— Bierzesz to zbyt osobiście.

— A jak, według ciebie, powinienem to odbierać? To pasożyty. Większość szuka okazji, by wyrwać się z miasta. Inni chcą tylko załapać się do roboty w fabryce. Człowiek się stara, próbuje nadać znaczenie ich życiu, a oni nie potrafią zamknąć ryja na kilka minut.

Joel podrapał się po łysiejącej głowie.

— Więc po co to robisz? Po co te wyścigi? Rok w rok ta sama szopka. Śmieci, które targają ze sobą do miasta, i tak do niczego się nie nadają. Nie uwierzę, że próbujesz wyprowadzić stąd jak największą liczbę ludzi.

Ralph usiadł na ławce rozbawiony.

— Ależ Joelu. Właśnie o to mi chodzi. Chcę wyprowadzić z miasta jak największą liczbę… ludzi.

Joel również usiadł, nie do końca wierząc w to, co słyszy.

— Na ogół w wyścigu biorą udział męty, których miasto nie potrzebuje. Chcę pozbyć się z Urbs patologii. W ten sposób sami uciekają. Teraz niech martwi się o nich Rhodum z Vittorim na czele. Uwierzysz, że ten skur… Uwierzysz, że kazał mi przestać organizować wyścigi? Podobno zbyt wielu imigrantów koczuje pod murami stolicy.

Martens patrzył na przełożonego nierozumiejącym wzrokiem.

— Więc? Dlaczego postanowiłeś zorganizować kolejny wyścig?

— Żeby dać zajęcie stolicy. Vittoriemu wydaje się, że może dyktować mi warunki. Mam dość tego szantażu.

— A co, jeśli odetną fundusze? Możemy pozwolić sobie na autonomię? Chyba nie chcemy mieć wroga w Rhodum?

Ralph westchnął z rozdrażnieniem. Wstał. Joel również się podniósł i podążył za rosłym przełożonym.

— To nigdy nie był nasz sojusznik. Chodziło im tylko o fabrykę. Zgromadziłem tutaj najlepszych naukowców. Przekonałem ich funduszami na badania, opieką socjalną, dobrobytem. Mają się tu lepiej niż gdziekolwiek. Sam wiesz najlepiej. — Ralph spojrzał na rozlewający się brzuch naukowca.

Joel poczerwieniał na twarzy.

— Chcesz miasta naukowców? Oazy wolnomyślicieli? Przecież wiesz, że tego nie da się zrobić. Potrzebujesz śmieciarzy, sprzedawców, strażników i całej reszty. Nie da się zorganizować społeczeństwa bez prekariatu.

— Problem w tym, że w Urbs jest przerost biedoty i patologii. Mamy nadwyżkę gęb do wykarmienia. Gęb, które nic nie wnoszą do naszego społeczeństwa. Wyjrzyj przez okno. Hołota rozłazi się po mieście jak smród po gaciach. Co mądrzejsi zostaną tutaj, a skrajnie zmęczeni życiem desperaci i idioci bez polotu wezmą udział w wyścigu. Wsiądą na motory, czterokołowce, wozy zaprzęgnięte w stare szkapy i podążą w bliżej nieznanym kierunku, licząc na łut szczęścia.

— I nie ma w całej tej sprawie drugiego dna? Chodzi tylko o czystkę?

— Ci, którym się powiedzie, będą mi wdzięczni. Takich ludzi będę potrzebował, jeśli Vittori odetnie fundusze. Ich i… — popatrzył wymownie na Joela — …efektów pracy w tej fabryce.

Joel wbił wzrok w podłogę. Chciał przyjrzeć się swoim butom, ale przeszkodził mu brzuch, który już od kilku miesięcy przysłaniał mu nie tylko stopy.

— Właściwie jak wam idzie? Naprawiłeś już mój statek? — Cronenberg świdrował naukowca spojrzeniem.

— Zajmę się nim w pierwszej kolejności. A co do postępów w pracy, zrezygnowaliśmy z metody Bergiusa. Spróbujemy syntezy Fischera-Tropscha, tylko będziemy potrzebować większej ilości węgla. Najpierw musimy wytworzyć gaz syntezowy, a potem dokonamy konwersji na paliwo.

Ralph uciszył Joela gestem.

— Dostaniecie tyle węgla, ile wam potrzeba. Tylko uruchomcie pompy. Potrzebujemy tu wody, a w tej chwili jedyne, co produkujecie, to ten cholerny smog.

Joel kiwnął głową z animuszem.

— Właściwie po co ci w mieście wdzięczni prekariusze?

Ralph stanął przy oknie i wpatrywał się w człowieka bezradnie stojącego w bramie prowadzącej na plac.

— Jeśli nie będą mi przychylni, staną po stronie gwardii. Albo burmistrza, co w sumie wyjdzie na jedno. Ten cholerny grubas nie utrzyma władzy bez mojej pomocy. A ja mam stabilną pozycję tylko dzięki pieniądzom ze stolicy. Teraz rozumiesz? Jeśli Vittori zakręci kurek, cały ten przybytek szlag trafi. A my wszyscy wylądujemy tam. — Kiwnął głową w kierunku głównej alei. — Staniemy przy jednej ze szczęk i będziemy handlować szczurzym mięsem.

Joela nieco przeraziła ta wizja.

— Bierz się do roboty. Statek sam się nie naprawi. A potem uruchom pompy i doprowadź tu wodę. To nasz jedyny ratunek.


Wszyscy w Urbs wiedzieli, że raz na pięć wschodów w piwnicy rozpadającego się magazynu wzniesionego na obrzeżach miasta organizowano huczną zabawę. Mieszkańcy wyglądali jej z niecierpliwością. Tak, jak rankiem na dachu budynku, z którego można dostrzec otaczający miasto bezkres, wyczekuje się pierwszego słonecznego promienia, przebijającego się zza wydm.

Mieszkańcy pobliskich domów znosili jedzenie. Na dużych drewnianych ławach stawiali samodzielnie uwarzone trunki, w tle przygrywali miejscy grajkowie. Nie była to muzyka najwyższych lotów, ale gawiedzi się podobała. Choć trzeba było przechylić kilka kubków czegoś mocniejszego, by grana na rozstrojonych instrumentach melodia wpadała w ucho. Mimo wszystko cała ta feta, choć wielce wiarygodna, była wyłącznie spektaklem.

W niewielkiej komórce na tyłach rozpadającego się budynku dokonywano zapisów na czeladników bractwa okultystycznego. Kasjusz zapukał nieśmiało i wszedł do środka niepewnym krokiem. Zdawał sobie sprawę, że bractwo okultystów, choć oni woleli być nazywani alchemikami, musi się ukrywać. W przeciwieństwie do gildii techników, w której wyławiano inżynierskie talenty i podsyłano je Cronenbergowi, czy gildii rzezimieszków, z której potem komendant Łopunow werbował ludzi do miejskiej gwardii, alchemicy byli oczytani. Byli świadomi manipulacji, których dopuszcza się władza. Mieli kontakt z innymi braćmi. Stanowili więc zagrożenie dla burmistrza, dla gwardii i dla samego Ralpha.

Przy pudle udającym stolik siedział jeden z braciszków. Wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia lat.

— Potrzebuję mapy. — Kasjusz chciał, by jego głos zabrzmiał stanowczo, ale braciszek uśmiechnął się z ironią.

— Młody, tylko podstarszy ma mapy.

— Więc chcę z nim rozmawiać.

— Musisz się zapisać. — Mnich uśmiechnął się ponownie, odkładając czytaną książkę wierzchem do góry. Sięgnął po drugi, bardziej opasły tom. Z trudem ułożył go na kartonie. Kasjusz spojrzał zaciekawiony na grzbiet książki czytanej przez okultystę. Wykaligrafowane złotym tuszem litery nic mu nie powiedziały.

— Potrzebny będzie podpis. I jakiś kawałek ciebie. — Mnich otworzył rejestr, obrócił go w stronę nastolatka i podał mu pióro. — Znajdź wolne miejsce.

Kasjusz zamarł. Nie był pewien, czy tego właśnie chce.

— No dalej! — Okultysta podniósł się i jednym pewnym ruchem wyrwał chłopakowi włos.

— Co robisz?! — Nastolatek się wystraszył. Chciał uciec, ale drzwi zastawił mu drugi mnich, znacznie starszy, odziany w długą szarą szatę z błękitnymi wzorami.

— Kto to jest, bracie Julianie? Nowy? — Nagle pojawił się podstarszy cechu okultystycznego. Jego ruchy i słowa były pełne dostojeństwa.

— Brat Albert! — Młody mnich zerwał się z krzesła. — Tak. Nowy. Tylko jakiś dziwny.

Dostojnik spojrzał na Kasjusza. Widać było, że coś nie daje mu spokoju.

— No taaak. To przecież… — Usmiechnął się szczerze. — Znałem jego dziadka.

Braciszek opadł na krzesło. Nawet nie udał zainteresowania. Sprawiał raczej wrażenie znudzonego.

— Damy ci znać, kiedy odbędzie się próba. — Mnich zamknął spis i sięgnął po czytany wcześniej tom. Prychnął, ale Kasjusz nawet tego nie zauważył.

Brat Albert wyprowadził Kasjusza z małej kanciapy.

— Co tutaj robisz? — Patrzył na niego przenikliwie.

Chłopak milczał dłuższą chwilę. Nie był pewien, co odpowiedzieć. Docierało do niego, że zrobił głupio. Nie wiedział też, ile może wyznać, jak bardzo może zaufać idącemu obok mężczyźnie.

— Potrzebuję mapy.

Brat Albert położył mu rękę na ramieniu. Na palcu serdecznym błysnął duży sygnet. Wąż wijący się wokół laski.

— Wyścig?

Kasjusz przytaknął.

— Wielu próbowało, ale wraca połowa. Być może część zostaje w miejscu, do którego dotrze, ale tego nie możemy wiedzieć.

— Co mam zrobić, żeby zdobyć mapę?

Brat Albert zamyślił się. Szli w milczeniu. Nastolatek udawał spokój, lecz co rusz ukradkiem spoglądał na mężczyznę.

— Wszystkie mapy są w bibliotece bractwa. Miasto jeszcze nie położyło na nich swoich brudnych łap. Rozumiesz chyba, że musimy ich strzec?

Kasjusz zgodził się, choć nie do końca wiedział dlaczego.

— Musisz zostać jednym z braci. A droga do zakonu prowadzi przez próbę i afirmację.

— Próbę? Na czym polega ta próba? I czym jest afirmacja?

Brat Albert ponownie zamilkł.

— O przedmiocie próby dowiesz się w stosownym czasie. ­A afirmacja to zgoda najwyższej rady, byś stał się jednym z nas. To przyrzeczenie złożone w gronie przyszłych i obecnych braci. To obietnica posłuszeństwa i hołd Wyższej Jaźni. Wiesz, twój dziadek też był w bractwie. Wstąpił do nas po śmierci swojego syna, twojego taty.

— Znał pan mojego ojca? — Kasjusz stanął pośrodku wąskiej uliczki, którą teraz podążali.

Mnich pokręcił głową przecząco.

Chłopak nieco spuścił z tonu.

— Właściwie dlaczego się ukrywacie? Cała ta szopka z rekrutacją…. Połowa miasta o was wie, a druga się domyśla Jeśli to, co słyszałem o waszych umiejętnościach, jest prawdą, ani Ralph, ani burmistrz czy nawet sami gwardziści nic wam nie zrobią.

— Nie chcemy otwartego konfliktu z władzą. Dzięki temu możemy tu trwać. Pomagać ludziom, którzy tego potrzebują. Udajemy zwykły zakon, a burmistrz udaje, że nie wie o innej naszej działalności. I nie mówi o niej komendantowi. Gdyby Łopunow dowiedział się, czym tak naprawdę się zajmujemy, nie pozwoliłby na organizowanie tych imprez. Wydaje mu się, że przy polityce otwartych drzwi przejęlibyśmy władzę tutaj i wszędzie indziej. Nie potrafi zrozumieć, że nam chodzi o coś większego.

— Właściwie czym się zajmujecie? Jako zakon?

— Utrzymujemy porządek w świecie. Dbamy o równowagę pomiędzy żywiołami. Naszych działań nie można oceniać przez pryzmat życia jednostki czy nawet całego społeczeństwa. Jesteśmy przeciwni niszczeniu otaczającego nas świata.

— Więc Ralph też za wami nie przepada?

— On wie, jakie jest nasze stanowisko w kwestii wykorzystywania węgla do przywrócenia starego porządku. Ale pozwalamy mu działać, bo domyślamy się, dlaczego robi to, co robi. Być może przyniesie to jakąś korzyść. — Brat Albert pożegnał się z Kasjuszem i wszedł po schodach do świątyni.

Kasjusz chciał jeszcze zapytać o próbę, której będzie miał się podjąć, lecz mnich machnął ręką i kazał być cierpliwym.

W kolejnych dniach Kasjusz przeżywał prawdziwą huśtawkę nastrojów. Na myśl o tym, ile czeka go pracy w związku ze zbliżającą się wyprawą, ogarniało go przygnębienie. Zaraz potem przypominał sobie o wizji opuszczenia miasta. O zostawieniu za sobą starego życia i szansie na lepsze, a smutek przeganiała bezgraniczna radość przeplatana tremą. Pozytywną, która napędza do działania.

Bardziej we znaki dawał mu się brak pracy. Wcześniej był zbyt zajęty przeprowadzaniem napraw i projektowaniem wynalazków, by rozczulać się nad własnym losem. Krążył od domu do domu i reperował bojlery, dokręcał śruby w powozach, montował lampy. Brał wszystko, co nie wpisywało się w zakres obowiązków doświadczonych inżynierów. Męczyła go ta monotonia, chciał odkrywać i zbawiać świat, jednak nawał obowiązków pozwalał mu zapomnieć o samotności. Dzięki codziennej walce o przetrwanie, dzięki bieganiu od drzwi do drzwi i oferowaniu skromnych usług mógł zarobić na chleb. Tyle że odkąd przestał przyjmować zlecenia i zajął się planowaniem podróży, spiżarnia pustoszała w zastraszającym tempie.

W drugim tygodniu bezrobocia, kiedy myśli Kasjusza niebezpiecznie zbliżyły się do rozważań nad sensem dalszego takiego trwania, postanowił wypełnić sobie wolny czas. Skupił się na studiowaniu dzienników podróżny zgromadzonych w miejskiej bibliotece. I uciekaniu przed wyimaginowanym cieniem. Kursując między domem a wypożyczalnią, często klucząc i nadkładając drogi, zahaczał o pobliski bar i wypytywał obieżyświatów o ich doświadczenia z podróży. Czasem zagadywał barmana o ogłoszenie powieszone za ladą, ale ten tylko kręcił przecząco głową: nikt nawet nie pytał.

Dopiero pewnej mercurii, kiedy Kasjusz wrócił do swojego pokoiku, zmęczony po kilku godzinach gubienia ogona i próbie odkrycia, kto go obserwuje, bezwładnie opadł na łóżko. Na poduszce poczuł zgiętą na pół kartkę papieru.

— Dwa dni.

Wiedział, że chodzi o wyścig. Odetchnął z ulgą, choć nie mógł dojść, kto, kiedy i w jaki sposób dostarczył tę wiadomość. Być może był to właśnie ten mężczyzna, który przyglądał mu się na placu przed fabryką. Ale to by znaczyło, że… Nie, nawet nie chciał o tym myśleć. To by znaczyło, że wie, gdzie Kasjusz mieszka.

Chłopak sięgnął po zegarek kieszonkowy, odpiął go i zerknął na tarczę. Było ledwie kilka chwil po księżycowym apogeum. Zasnął.

— Kasjuszu, Kasjuszu, nie zapomniałeś o nas? Pamiętasz o tym, co musisz zrobić?

Chłopak potrząsnął głową. Nie mógł się odezwać. Jego wargi jakby się skleiły. Po chwili Kasjusz przestał nawet próbować wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Przypatrywał się tylko stojącemu w rogu pokoju cieniowi. Wnętrze wypełniała gęsta mgła. Drżał na całym ciele, trochę z emocji, a trochę przez zimne powietrze wdzierające się do wewnątrz przez rozchybotane okno.

— To czas twojej próby. Spraw, by inni usłyszeli twój głos. Niech o tobie mówią. Bądź na językach wszystkich.

Nastolatek chciał wstać i podążyć w stronę widma. Nie mógł jednak się podnieść. Materac zamienił się w rozszalały ocean krwi i zaczął go wciągać.

— Jak mam to zrobić?! — Próbował utrzymać się na powierzchni.

Czuł, jak zapada się w nicość. Wokół jego kostek owinęły się czyjeś zimne palce. Spojrzał w dół, w głąb krwistej toni. Za nogę chwycił go korpulentny mężczyzna o martwych oczach. Z jego rozoranej krtani tryskała krew.

— Nie zabijaj! Wyzwól nas. Uwolnij. Pozbądź się gwardii!

Zegarek, który Kasjusz do tej pory trzymał w ręce, uderzył o klepkę i wzbił mały tuman kurzu. Gwiazdy i księżyc wciąż królowały na niebie. Nie minęło nawet pięć minut.

— To nie był normalny sen. Muszę zrobić na nich wrażenie! Na nich wszystkich. Muszą mnie zauważyć. Muszę im pomóc. Tylko w ten sposób przyjmą mnie do bractwa. Wreszcie wiedział, co musi zrobić. I komu.


Kłębiaste chmury rozciągały się po horyzont. Ciemniały z godziny na godzinę, aż wreszcie wypuściły z siebie tysiące kropel. Woda zalewała miasto, zmieniając główny deptak w bagno. Jurko z trudem dotarł do głównej komendy gwardii. Zdjął znoszone, zabrudzone gumowce i wszedł do środka. Zawsze podczas ulew, przypadających mniej więcej na dwudziesty, może trzydziesty cykl roku, Vlad, burmistrz miasta, wysyłał chłopaka z listą spraw do załatwienia. W tym z pocztą do komendanta Łopunowa, dowódcy miejskiej gwardii, trzeciego najważniejszego człowieka w mieście. Komendant miał wtedy jedną z niewielu okazji, by przekazać swoje pretensje i oczekiwania Vladowi — choć doskonale wiedział, że list prędzej czy później trafi również do rąk Cronenberga.

Chłopak nieśmiało zapukał do drzwi gabinetu. Uchylił je i wsunął się do środka niczym cień. Pochylił głowę i wyciągnął przed siebie przemoczony list.

— Stań pod drzwiami. — Dowódca strzepnął z koperty wodę i prychnął z obrzydzeniem.

Już same gabaryty komendanta, choć siedział pochylony nad biurkiem, wzbudzały lęk. Młodzieniec spuścił wzrok. Zerknął na swoje przemoczone, miejscami zakrwawione skarpety. Woda pomarszczyła skórę, zaś piach zdarł ją w kilku miejscach, boleśnie raniąc stopy.

— Prosto do grubasa! — Komendant skończył notować i podał kartkę chłopakowi.

Jurko, wciąż nie patrząc na mężczyznę, zasalutował i wyszedł, chichocząc pod nosem.

Usiadł na werandzie. Zsunął z nóg szmaty i wykręcał je najmocniej, jak potrafił. Strumień brudnej wody spłynął po wątłych, bladych rękach młodego posłańca. Kiedy chłopak na powrót chciał wsunąć na stopy wilgotne kawałki materiału, ktoś rzucił w niego parą czystych i, co ważniejsze, suchych skarpetek.

— Bierz!

Jurko podziękował. W Urbs taka bezinteresowność była rzadkością. Dopiero po chwili spojrzał podejrzliwie na stojącego o kilka kroków dalej nastolatka.

— Co za nie chcesz?

Kasjusz uśmiechnął się szelmowsko. Polecił, by Jurko włożył buty i pozwolił się zaprosić do Brodacza, knajpki, w której nikt nie zważał na wiek klientów. Liczyły się tylko zawartość sakiewki i mocna głowa.

W barze Kasjusz i Jurko dostrzegli głównie zaprawionych w bojach stałych bywalców. Siedzieli w kątach i udawali, że są elementem dekoracji. Nowi siadali pośrodku sali, w promieniach słońca, wpadających do wewnątrz przez szpary w drewnianych ścianach. Kasjusz zaprowadził Jurka na piętro. Zajęli stolik z tyłu, tak by nikt im nie przeszkadzał.

— Więc? Czego chcesz? — Jurko zajął miejsce na brzegu długiej ławeczki zbitej z trzech kawałków palmowego drewna.

Kasjusz uniósł dwa palce. Dziewczyna, która akurat wchodziła na piętro z tacą pełną brudnych kufli, kiwnęła głową.

— Na początek informacji. Dalej działasz w bractwie?

— W jakim bractwie? W Wyższej Jaźni?

— Widziałem cię kiedyś, wałęsającego się po probostwie. Podobno pomagałeś.

— Nieee. — Jurko machnął ręką. — To znaczy, już nie. Ojciec zabronił. Według ojca bractwo działa na szkodę miastu. Brużdżą burmistrzowi i fabryce. A to dzięki panu Vladowi możemy tu mieszkać.

Kasjusz westchnął z irytacją. Spojrzał na Jurka badawczo. Dostrzegł wystającą zza pazuchy kopertę.

— Co jest w liście?

— Nie wiem, jeszcze nie zdążyłem… Nie czytam…

— Jasne. Pewnie chodzi o węgiel? — Kasjusz zaśmiał się szyderczo.

Jurko przestał udawać.

— Pewnie tak. Tylko co tobie do tego?

Kelnerka podeszła do stolika. Postawiła dwa kufle z piwem i zażądała trzech sestercji. Jurko spojrzał na Kasjusza. Ten z ociąganiem sięgnął do sakiewki i wyciągnął jedenaście denarów.

— Nie mam więcej.

Dziewczyna zgarnęła pieniądze i odeszła.

— Dodałem dwa do dwóch. Zawsze w tym czasie ktoś dowozi węgiel do komendy. Ja chciałbym tylko wiedzieć, kiedy i skąd mają go zabrać. I ilu ludzi go pilnuje.

Jurko już miał zagadnąć o powód tak nienaturalnej dociekliwości, ale Kasjusz, widząc, co się kroi, wzniósł toast.

— Niech żyje Vlad! Niech żyje Ralph Cronenberg! Niech żyje Urbs! — Przysunął do ust naczynie pełne złocistego napoju, udając, że robi kilka większych łyków.

Jurko poczuł się swobodniej i także pociągnął spory łyk ze stojącego teraz przed nim kufla.

— To jak będzie? Gdzie i kiedy? — Kasjusz się na swobodny ton. Wewnątrz cały drżał, nie potrafił uspokoić nogi, która systematycznie podskakiwała, piętą uderzając o podłogę. Ponownie przechylił naczynie. Tym razem się napił. Musiał się uspokoić. Nie chciał, by Jurko odkrył, po co mu ten węgiel.

— Na ogół trzymają go do trzech dni od wysłania prośby. Odbierają zaraz po wschodzie czwartego ranka.

— A gdzie go składują? — Kasjusz przybrał postawę przesłuchującego. Był surowy, niemal siebie nie poznawał.

— W magazynie, obok starego dworca. Tylko nie wiesz tego ode mnie. Bo wylecę na zbity pysk.

Kasjusz zarechotał. Zgodnie z jego planem tylko komendant wyleci. W powietrze, razem z całą swoją świtą.


Główny magazyn, a właściwie to, co z niego zostało, znajdował się w północnej części miasta, nieopodal dworca kolejowego, na który niegdyś regularnie docierały lokomotywy z Rhodum, Vatten i innych pomniejszych miejscowości. Z rozległego torowiska nie ostało się nic prócz kilku spróchniałych desek. Całość w kilka dni po ogłoszeniu polityki izolacji rozmontowano i przetopiono na szkielet muru okalającego miasto.

Kasjusz przyczaił się w cieniu podziemnego przejścia i wytężając wzrok, próbował ogarnąć przestrzeń między magazynem a gmachem stacji. Drzwi się otworzyły. To właśnie na taką okazję czekał. Dwóch strażników wyszło na zewnątrz. Wymienili kilka słów, zapalili papierosy i ruszyli w bliżej nieokreślonym kierunku.

Cel był już blisko. Jeszcze kilkanaście minut i całe miasto będzie mówić o jego wyczynie. Jeszcze chwila i zrobi wrażenie na wszystkich mieszkańcach. Żałował tylko, że czas testu nie wypadł wcześniej. Ale szybko porzucił rozterki. Wybiegł z podziemia i przesuwał się sprawnie w kierunku hangaru, szukając wzrokiem dopiero co widzianych strażników. Podążał wzdłuż wyrw po szynach w nasypach kolejowych. Był w połowie drogi, obok wieży ciśnień, która jak całe miasto istniała wbrew wszelkim prawom logiki, kiedy jego uszu dobiegł głęboki, przepełniony pragnieniem mordu warkot. Dwa psy, wyglądające na efekt nieudanego eksperymentu naukowego, wyskoczyły z zagłębienia w ziemi i przecięły mu drogę. W ich ciemnych oczach odbijał się zarys zachodzącego księżyca. Pyski pełne zębów ociekały krwią dopiero co zagryzionej ofiary. Większy z kundli, który w tym niewielkim stadzie pełnił funkcję samca alfa, warknął. Drugie zwierzę zajęło pozycję na lewej flance. Kasjusz wiedział, że zdąży strzelić tylko do jednego. Cofał się ledwie zauważalnymi krokami, nie chciał dać się okrążyć. Krople potu spływały mu po przedramieniu, palce dygotały nerwowo, a mięśnie twarzy stężały w nienaturalnym grymasie.

Większy pies warknął, dając sygnał do ataku. Kasjusz zdążył sięgnąć po pistolet i strzelić w mniejszego mutanta. Śrut wbił się w czaszkę bestii, rozbryzgując mieszaninę krwi i mózgu na kilka metrów. Przywódca stada szczeknął niezadowolony i w trzech susach doskoczył do młodego inżyniera. Kłapnął pyskiem, chcąc złapać nastolatka za nogę, ale Kasjusz cofnął się instynktownie. Przeładował broń i wymierzył w rozwartą paszczę zwierzęcia. Nie celował, strzelił odruchowo. Pies uskoczył, jednak pojedyncze kawałki śrutu wbiły się w jego tylną łapę. Chłopak raz jeszcze złapał worek z nabojami. Zaczął szukać wzrokiem przeciwnika, ten natomiast dopadł zdychającego towarzysza i uciekł w otchłań podziemnego przejścia, skomląc. Kasjusz nie odpuścił. Po raz trzeci załadował magazynek i tym razem nie spudłował. Zwierzę padło na ziemię, piszcząc i patrząc z żalem na swojego kata. Kasjusz stanął nad nim i nadepnął na rozorany śrutem brzuch.

Upewniwszy się, że nigdzie nie czai się więcej psów, pobiegł przed bramę magazynu. Wsłuchiwał się w świszczący podmuch wiatru, który wdzierał się do środka przez dziurawe szyby gdzieś pod dachem. Dopiero kiedy wetknął głowę do środka, usłyszał wesołe pogwizdywanie. Wysunął się ostrożnie za framugę drzwi, by dojrzeć, czy ktoś nie czai się w pobliżu. Nie zauważywszy nikogo, podbiegł do kontenera mniej więcej pośrodku zimnej hali, tuż obok fury węgla, czekającej na załadunek. Przykucnął kilka stóp od niej. Już chciał sięgnąć do plecaka po butelkę z wybuchową mieszanką, którą kupił po drodze i którą miał polać węgiel, by wysadzić kocioł na posterunku. Jednak znowu usłyszał pogwizdywanie, tym razem bliżej. Chłopak szybko wrócił za metalową osłonę. Przezornie wyciągnął broń z kabury.

Kroki wartownika były coraz głośniejsze. Kasjusz wyjrzał z kryjówki. Cieć stał w zasięgu wzroku. Dopiero po chwili do nastolatka dotarło, że wyjął broń i że mierzył do żywego człowieka. Zadrżał. Pistolet wysunął się mu ze spoconej dłoni. Halą wstrząsnął złowieszczy huk. Zanim Kasjusz zdążył ostrzec strażnika, było za późno. Pociski kolejno trafiły w potylicę i kark posiwiałego grubasa; wyszły drugą stroną, rozrywając gardziel. Krew zalała płuca mężczyzny, który wypluł spory haust krwi, chrząknął i zaczął się dusić. Padł na kolana.

Kasjusz podszedł do konającego na miękkich nogach. Tłuste palce mężczyzny oplotły jego chudą kostkę.

— Dlaczego…?

Do oczu Kasjusza napłynęły łzy. Adrenalina powoli opadała. Chłopiec zaczynał rozumieć, jak podłego czynu się dopuścił. Szybko przetarł oczy.

— Weź się w garść, musisz coś z nim zrobić.

Przez powybijane szyby do wnętrza wdzierały się pierwsze promyki słońca. Chciał uciec, ale wiedział, że jest za późno. Musiał doprowadzić sprawę do końca. Wybiegł z budynku i złapał leżące nieopodal zwłoki psa. Po chwili wrócił do magazynu i zaczął rozszarpywać krtań martwego ochroniarza psimi kłami, które kilkanaście minut wcześniej wydawały mu się śmiertelnym zagrożeniem.

— Gotowe.

Cały zapał, który czuł jeszcze przed kilkoma minutami, zniknął. Kasjusz wyciągnął z plecaka butelkę wypełnioną ciemnym, cuchnącym płynem. Polał nim węgiel, schował pojemnik do plecaka i uciekł.


Drewniany wóz wyładowany górą czarnego kamienia toczył się główną aleją miasta. Bezrobotni mieszkańcy stanęli po obu stronach drogi i przypatrywali się kolumnie gwardzistów z wolna przesuwającej się przed i za transportem. Dowodzący przednią strażą gwardzista, widząc niezadowolonych z całej sytuacji gapiów, być może szykujących się do odbicia transportu, rozkazał podwładnym wyciągnąć broń. Strażnicy załadowali sześciostrzałowce, po czym na powrót schowali je w kaburach przewieszonych u pasów.

Kasjusz ukrył się w tłumie. Stanął jak najbliżej komendanta Łopunowa. Obok poczty dostrzegł maszerujących strażników. W awangardzie szedł znany wszem wobec i każdemu z osobna porucznik Jankowski. Jankowski, zobaczywszy zniecierpliwionego dowódcę, wydał rozkazy podwładnym i pobiegł przodem.

— Co tak długo?

Jankowski zasalutował.

— Dwa psy zagryzły ciecia. — Uśmiechnął się porucznik. — Lenny znalazł go dzisiaj rano i razem z Wiciakiem musieli posprzątać ten syf.

Kasjusz odetchnął. Już chciał się ewakuować, kiedy pod schody budynku podjechał wóz.

— Co jest? — Łopunow przeczuwał że odpowiedź porucznika mu się nie spodoba.

— Tak … Ludzie Cronenberga… Zatrzymali nas zaraz za dworcem i zabrali wszystko. Twierdzili, że będą potrzebować więcej węgla.

Kasjusz zadrżał. Wcześniejsza wiadomość tak go zajęła, że nie dostrzegł miału zalegającego na furze. Jego uwagę przykuł także grubas, kroczący po lewej stronie wozu. Ale w tamtej chwili nie miało to już większego znaczenia. Zrozumiał, że nie może zostać w Urbs ani chwili dłużej.

Nim ludzie zaczęli się rozchodzić, on pobiegł w pierwsze miejsce, które przyszło mu do głowy. Do świątyni Wyższej Jaźni.

W jednej z bocznych naw świątyni klęczał młody braciszek. Ten, który kilkanaście dni wcześniej w niewielkiej komórce na tyłach przydworcowego magazynu zbierał podpisy przyszłych adeptów alchemicznej sztuki. Kasjusz wpadł z impetem do Sanktuarium, rozglądając się nerwowo.

— Muszę rozmawiać z podstarszym! — Widząc jednak szyderczy uśmiech na twarzy brata Juliana, stracił rezon.

— Słucham cię, mój drogi. — Starszy człowiek zapalał świece po drugiej stronie przestronnej sali.

Kasjusz sięgnął do kieszeni i pokazał podstarszemu monetę.

— To musi być wasz symbol! Długo się zastanawiałem, gdzie widziałem ten znak. Przewijał mi się przed oczyma przez całe życie. Ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że to przecież musi być znak bractwa. Widziałem go u dziadka!

— Nie wiem, o czym mówisz.

Dopiero po kilku sekundach Kasjusz zrozumiał, że dla większości społeczeństwa brat Albert był kapłanem. Tylko kapłanem. Wyłącznie nieliczni wiedzieli o jego pozycji w cechu. A w czasie, w którym Kasjusz wbiegł do głównej sali, drąc się wniebogłosy, w starych drewnianych ławkach siedziało kilkoro wiernych. Ci starsi przerwali modły, by wzrokiem zganić młodego człowieka za jego zachowanie. Chłopak schował więc monetę do kieszeni, odwrócił się na pięcie i już zmierzał ku wyjściu, kiedy zza świątynnych wrót dobiegł potężny wybuch. Szyby w oknach zadrżały, te słabiej osadzone we framugach powypadały i roztrzaskały się na kamiennej posadzce.

— Co to było?

Młodszy braciszek pobiegł ku wrotom. Tłum, który jeszcze kilka minut wcześniej okupował komendę straży, skierował swoje spojrzenia, a później kroki ku fabryce. Na niebie, nad dachami budynków pojawił się czarny dym.

— Coś się pali! To chyba fabryka.