Sen o wolnym świecie

Rozdział 12

Joel wymierzył z broni w szeroką klatkę piersiową komendanta Łopunowa.

— Ani drgnij.

Navi przysunęła się do Joela Martensa. Objęła go od tyłu i położyła rękę na jego dłoni. Nieco uniosła broń.

— Może mieć kamizelkę. — Zniżyła głos, by tylko Joel mógł ją usłyszeć. — Celuj w głowę.

Edgar zerkał nerwowo na towarzyszy.

— Co robimy? Bierzemy go? Nasi podobno są już niedaleko.

Ralph zdał sobie sprawę, że rozmawiają o nim. Zwrócił się do komendanta.

— Co się dzieje?

— Ten statek. Pomogli w inwazji. Zrzucali granaty. Kilkunastu naszych nie żyje, a dzielnica centralna jest w ruinie.

Komendant spojrzał na Jurka.

— Przykro mi, mały. Twój staruszek nam pomagał. Nie powinno go tam być, ale nie mógł bezczynnie siedzieć.

W Jurku wezbrała wściekłość. Ze łzami w oczach ruszył w kierunku Kasjusza. Chciał się zemścić za poległego ojca. Rzucił się na chłopaka. Kasjusz upadł na ziemię. Upuścił pistolet. Rozległ się huk wystrzału. Joel, nie myśląc ani chwili, ruszył Kasjuszowi na pomoc. Złapał Jurka w pół i odciągnął go na bok. Łopunow chciał zareagować, ale Navi była szybsza. Wyciągnęła nóż, do tej pory ukryty w cholewie buta. Doskoczyła do gwardzisty, przystawiła mu ostrze do gardła i z kabury przy pasku wyjęła mu pistolet.

— Nawet nie próbuj, kochany. — Wycofała się małymi krokami.

Komendant opuścił dłoń.

— Edgar. Sprawdź z łaski swojej, czy pan komendant nie ma jeszcze innej broni.

Edgar podszedł do Łopunowa. Przetrzepał nogawki dowódcy lokalnego posterunku, a potem sprawdził tors i plecy.

— Jest czysty — On także odsunął się od Łopunowa, idąc tyłem. Nawet bez broni mężczyzna był niebezpieczny. Mógł złapać Edgara i zagrozić, że skręci mu kark. Mógł użyć go jako tarczy. Mógł pchnąć go w stronę Kasjusza i Joela i wykorzystać zamieszanie. Ale tego nie zrobił. Bo właściwie po co? Dla kogo? Sytuacja była mu nawet na rękę.

Dopiero po chwili do wszystkich zgromadzonych na dachu dotarło, że Ralph złapał się za brzuch i osunął na ziemię. Chciał coś powiedzieć, ale tylko się zakrztusił i splunął krwią. Z trudem kiwnął ręką w stronę Kasjusza.

— Jurko. Uspokój się.

Kasjusz zbliżył się i stanął przed kulącym się na ziemi mężczyzną. Cronenberg wyjął monetę z kieszeni eleganckiej kamizelki, teraz przesiąkniętej krwią.

— To jest nasz herb. Nasz symbol.

Chłopak spojrzał na Joela z wyrzutem.

— Wy nie żartujecie.

— To jest brat twojego ojca. Twój wuj.

Jurko wyswobodził się z objęć Joela, a na jego twarzy odmalowało się niedowierzanie. Navi i komendant zareagowali podobnie.

Ralph potwierdził słowa Joela.

— To dlaczego… — Kasjuszowi brakowało słów. — Co się stało? Dlaczego nikt mi nic…

— Różnili się. — Edgar dostrzegł, jak trudno przychodzi Ralphowi mówienie, więc wtrącił się do rozmowy. — On i twój ojciec. Byli inni. Wiktor chciał pomagać ludziom, a Ralph… Ralph uznał, że wykorzysta okazję i dorobi się na cudzym pomyśle. Spodobała mu się władza. Pozycja, którą zdobył w mieście. Kiedy wyjeżdżałem do stolicy, on miał już w głowie gotowy plan. Mieliśmy stworzyć radę. Zasiadalibyśmy w niej w piątkę.

Słowa Tricky’ego zaskoczyły Joela nie mniej niż Kasjusza.

— Nie rozumiem. Wiedziałeś o tym? Dlatego uciekłeś?

Edgar wzruszył ramionami.

— Nie chciałem brać w tym udziału.

— Fabryka… — Każde słowo kosztowało Cronenberga wiele wysiłku. — Twój ojciec nie chciał… Zależało mu, żeby ludzie mogli tu pracować… Wszyscy ludzie. Razem. To miało być wolne miasto. To był jego sen. Marzenie, które chciał spełnić.

— Kasjuszu, twój ojciec chciał, żeby w fabryce mogli pracować wszyscy mieszkańcy. My też tego chcieliśmy. Marzyliśmy o wolnym mieście, innym od stolicy, która już wtedy przesiąknięta była korupcją i polityką. Ralphowi nie podobał się jednak pomysł zatrudniania wszystkich chętnych. Czuł się lepszy od zwykłych ludzi. W Urbs miał okazję być kimś więcej. Wpadł na pomysł, że zatrudni tylko największych. Ale ci najlepsi wcale nie chcieli go słuchać. Dlatego kilku dobrych naukowców zwabił siłą, innych podstępem, a potem, żeby ich zatrzymać, razem z burmistrzem zrobił z Urbs obóz pracy. — Joel nie ukrywał żalu. — Przez lata musiałem znosić jego fanaberie. Jego pogardę wobec wszystkich, których uznawał za gorszych.

— A co na to dziadek?

— Nie chciał mieć nic wspólnego z Ralphem. Wyrzekł się go. Ralph w rewanżu wyrzucił twojego dziadka z fabryki.

— Własnego ojca? — Navi uniosła brwi.

Ralphem wstrząsnął kaszel. Krztusił się coraz bardziej, a po brodzie ściekała mu krew.

— Weź to. — Wręczył Kasjuszowi monetę.

Chłopak wziął ją, ale nie uraczył wuja nawet spojrzeniem. Przyjrzał się jej, a potem cisnął za krawędź dachu.

— Tyle dla mnie znaczy twój herb. Nie mamy tu już czego szukać. Ja nie mam czego tu szukać.

Joel i Edgar, porażeni stanowczością głosu chłopaka, zaczęli się wycofywać na pokład statku.

— Hola, hola. — Komendant sięgnął po broń, którą upuścił Kasjusz i o której wszyscy na moment zapomnieli. Uśmiechnął się drwiąco.

Cała czwórka zamarła. Cronenberg wziął głębszy wdech, a jego twarz przeszył grymas bólu. Ostatkiem sił kopnął Łopunowa w piszczel.

— Teraz! — Na sygnał Joela cała czwórka rzuciła się w stronę statku.

Zanim komendant podniósł wzrok, załoga Verta zdążyła zniknąć za zamykającymi się drzwiami. Dowódca gwardii stanął przed szybą kabiny pilota, mierząc w usadowionego za sterami pojazdu Joela. Nagle usłyszał ochrypły głos Ralpha.

— To na nic. Nie przebijesz się.

Komendant z wściekłością spojrzał na Cronenberga.

— Ciebie też mam już dość. — Wymierzył broń w jego twarz i bez wahania nacisnął spust.

Śrut ze świstem pokonał kilka metrów, które dzieliły Łopunowa od Cronenberga. Pocisk trafił leżącego na ziemi właściciela fabryki prosto w czoło. Do oczu Kasjusza napłynęły łzy, czego chłopak zupełnie nie rozumiał. Zajął miejsce na stanowisku strzelca. Odbezpieczył spust.

Mężczyzna na dachu śmiał się szaleńczo. Był gotów zginąć, ale Navi stanęła nad Kasjuszem i z matczyną troską przytuliła go do siebie.

— Już wystarczy. Wystarczy tego zabijania. Nie rób tego.

Vert uniósł się w powietrze, zatoczył koło nad miastem i odleciał na wschód.

Nie umknęło to uwadze Lenny’ego, który czaił się ramię w ramię z Ottonem za murem jednej z kamienic nieopodal ratusza.

— Patrz. Odlatują.

— Może zrobili, co mieli zrobić. — Barman wzruszył ramionami. — Mieli nas wesprzeć w ataku i w miarę możliwości, przejąć cel. Być może wykonali zadanie? My musimy mieć pewność, że miasto będzie wolne. Na początek powinniśmy znaleźć Mike’a i Gale’a. W czwórkę będziemy w stanie dotrzeć do ratusza, pozbyć się burmistrza i komendanta. Bo zakładam, że Joelowi udało się wykonać swoją część. Potem możemy szukać sposobu, jak się stąd wydostać.

Wychylił łysiejącą głowę za róg budynku. Środkiem głównej alei maszerowało kilkunastu gwardzistów. Kolejni skręcali w boczne uliczki. Otton schował się i z przerażeniem spojrzał na towarzysza.

— Ściągnęli ludzi z murów. Zaraz tu będą. A tędy nie wyjdziemy. — Wskazał aleję wiodącą wprost pod drzwi ratusza.

Lenny nie czekał. Ruszył w głąb miasta. Miał cichą nadzieję, że uliczka nie jest ślepa i łączy się z kolejną. Ku ich radości prowadziła do schodów na dach jednego z budynków. Wdrapali się na nie ostrożnie, cały czas sprawdzając, czy na sąsiednich dachach nie czają się strażnicy. Kiedy już weszli na górę, usłyszeli serię wystrzałów. Towarzyszyły im krótkie, urywane krzyki. Lenny nadstawił uszu.

— Przykro mi. To byli chyba Mike i Gale. Bardzo chciałbym pomóc ci ziścić marzenie o uratowaniu tego miasta, ale zostaliśmy sami. Nawet w czwórkę byłoby ciężko zakraść się do ratusza.

Otton nie dał tego po sobie poznać, ale wiedział, że to jego wina. To on był odpowiedzialny za ich śmierć. Za śmierć Igora i Romana. Za Lestera i resztę chłopaków biorących udział w akcji. Choć nie zgadzał się z Lennym w kwestii możliwości wykonania zadania. Dwoje czy czworo, dla niego było to bez różnicy. Joel i Kasjusz znali plan. Jeśli on nie wróci, mają pozbyć się Ralpha. Muszą zadbać, by nikt z rządzących nie został przy życiu. Trzeba naraz ściąć wszystkie trzy łby tej hydry. Ruszył zdecydowanym krokiem po desce łączącej dachy budynków, nie bacząc na odległość, która dzieliła go od ziemi. Nawet nie spojrzał w dół. Lenny przemknął za zdeterminowanym barmanem i rozejrzał się najpierw po oknach, w których mogli czaić się gwardziści, a potem po nieregularnie tnących miasto uliczkach.

— Chyba w porządku. — Był przejęty bardziej niż zwykle. — Nie widzę żadnego zejścia.

— Może jest jakaś klapa? — Otton przemierzył dach kolejnego budynku wzdłuż i wszerz. — Do psiej juchy, nie ma. — Sprawiał wrażenie zdesperowanego.

Lenny stanął przy krawędzi i spojrzał w dół.

— Tu niżej jest balkon. Możemy na niego zeskoczyć.

Otton kiwnął głową. Nie widział innego wyjścia.

— Pójdę pierwszy. — Snajper przyklęknął i złapał się krawędzi dachu. Wydawało mu się, że zawiśnie na ścianie, a potem, upewniwszy się, że gdzieś pod stopami ma balkon, puści się i bezpiecznie wyląduje. Lecz kiedy tylko do głosu doszła grawitacja, ręce Lenny’ego nie wytrzymały — upadł na mały wybetonowany balkonik, od którego dzieliło go półtora metra, i nieco się poobijał. Wstał sprawnie, jak na kogoś o takiej posturze, i zajrzał do mieszkania przez oszklone drzwi.

— Czysto. — Twarz snajpera wykrzywił grymas bólu. — Złaź!

Otton również przykucnął i złapał się krawędzi dachu. Wisiał chwilę dłużej niż Lenny, ale wreszcie się puścił i zamknął oczy. Odetchnął z ulgą, kiedy uderzył stopami o beton.

Lenny zdążył przeszukać wnętrze. Było puste.

— Daleko stąd do bramy?

Otton odwrócił się i wychylił przez barierkę balkonu. Na ulicach zaczęli pojawiać się ludzie.

— Do wschodniej bramy tak, ale możesz wyjść przez jedną z północnych furtek. Wmieszamy się w tłum. Ty uciekniesz, a ja razem ze wszystkimi dotrę pod ratusz.

Lenny początkowo się zgodził. Dopiero po chwili dotarło do niego, co powiedział Otton.

— Nie możesz iść sam! Zginiesz. Tyle wyjdzie z poświęcenia. Możesz uciec, znaleźć sojuszników i wrócić. Nie musisz ginąć dla przegranej sprawy.

— Nie chcę uciekać jak szczur z tonącego okrętu. Nie tak to sobie wyobrażałem.

— Nikt z nas sobie tego tak nie wyobrażał. Ale wierzyliśmy w twój plan. Przynajmniej jeszcze żyjemy.


Na placu przed ratuszem zaczęli gromadzić się ludzie. Schodzili się ze wszystkich stron. Nawet ta garstka, która została w mieście, wyglądała niczym rwąca rzeka. Lenny i Otton pochylili głowy i stanęli na skraju drogi, przyglądając się temu osobliwemu zjawisku. Z drugiej strony ulicy przez gąszcz rąk i nóg przedzierali się dwaj gwardziści.

— Panie poruczniku! To na nic!

Jankowski przyłożył dłoń do ucha, dając do zrozumienia stojącemu kilkadziesiąt metrów dalej szeregowemu, że go nie zrozumiał.

Podkomendny podszedł bliżej.

— Panie poruczniku! To na nic! Nawet gdybyśmy ich teraz znaleźli, nie dalibyśmy rady ich dopaść.

— Szukajcie ludzi, którzy idą w drugą stronę. — Jankowski wskazał palcem kierunek, z którego wylewała się rzeka ludzi.

— Właściwie skąd oni się wzięli? Kiedy mieli walczyć, nikt się nie stawił.

Jankowski wzruszył ramionami.

— Dlatego nie lubię tego miasta. Nikt tu nie ma poczucia obowiązku. Ale to wina Cronenberga.


Lenny wymontował lunetę z karabinu snajperskiego. Spojrzał przez nią i starał się czytać z ruchu warg gwardzistów.

— Jesteś w stanie coś zrozumieć?

Lenny zignorował pytanie Ottona. Przypatrywał się gestom, które wykonywali mundurowi. Ich mowie ciała.

— Mówią za szybko. Ale wyłapałem ogólny sens. Wydaje mi się, że mają szukać ludzi, którzy idą w przeciwnym kierunku.

— Rozsądnie.

— Są jakieś bramy na północnym zachodzie?

— Jest jedna, ale jeśli mają kogoś, kto myśli, a zakładam, że tak jest, to ją obstawią. — Otton podrapał się po łysinie. Przeczesał palcami resztkę włosów, które zostały mu na skroniach i z tyłu głowy.

— To co robimy? — Lenny schował lunetę do kieszeni.

Otton zamyślił się na chwilę.

— Zostaw tu karabin. Mamy krótką broń, powinna wystarczyć.

Lenny przyjął polecenie, choć na jego twarzy pojawił się grymas rozczarowania. Wszedł do ciemnej klatki schodowej. Postawił broń w rogu, odpiął z kolby breloczek, który przypominał mu o służbie w siłach specjalnych, i wrócił do Ottona.

— Więc? W którą stronę idziemy?

— Na południe. Nie spodziewają się, że ktoś będzie próbował opuścić miasto z tamtej strony. Pójdziemy osobno i spotkamy się pod ratuszem.

Lenny postawił kołnierz kurtki i wmieszał się w tłum sunący jednostajnym tempem pod siedzibę władz miasta. Chwilę później Otton ruszył za snajperem. Starał się mieć Lenny’ego w zasięgu wzroku. Wsłuchiwał się w rozmowy otaczających go ludzi i ukradkiem zerkał na gwardzistów próbujących przeciskać się z lewej strony na prawą.


Vlad wyszedł na plac, na którym zgromadziła się już większość mieszkańców. Za jego plecami po kilku chwilach stanął komendant Łopunow. Przypominał marmurowe posągi, które dawniej witały ludzi wkraczających do stolicy. Vlad zakaszlał, chcąc zwrócić na siebie uwagę, ale nikt się nim nie przejął. Wszyscy czekali na Ralpha. Łopunow skinął głową Jankowskiemu. Porucznik uniósł karabin i wypalił w powietrze. Rozmowy ucichły.

— Proszę. — Komendant posłał burmistrzowi ironiczny uśmiech.

Vlad wzdrygnął się z przerażeniem, kiedy Jankowski wypalił z broni.

— Tak. Dziękuję.

Skupił swoją uwagę na oczekujących wieści ludziach.

— Pan Cronenberg nie żyje.

Zaledwie kilkoro ludzi jęknęło z zawodem. Reszta przyjęła wiadomość obojętnie. W tłumie rozległ się krzyk.

— Co z intruzami?!

Komendant Łopunow stanął przed Vladem.

— Ten problem został rozwiązany.

Mieszkańcy nieco się ożywili. Łopunow uniósł broń, ale ucichli sami z siebie.

— Ten problem został rozwiązany, ale nie możemy być pewni, że nie wrócą. — Komendant spojrzał wymownie na burmistrza i cofnął się o krok.

— Dlatego na jakiś czas władzę nad miastem przejmuje komendant miejskiej gwardii. — Po tych słowach Vlad się wycofał i wrócił do ratusza.

Przed zgromadzonym na placu tłumem został tylko komendant. Uśmiechnął się najserdeczniej, jak tylko potrafił.

— U wylotu każdej uliczki stoją gwardziści. — Wszyscy ucichli, choć ich spojrzenia były pytające. — Proszę, żebyście oddali im broń. Sprawdzimy też, czy między wami nie ukrywają się intruzi. Kilkoro nadal może się tu czaić.

Lenny rzucił papierosa na ziemię i przydeptał czubkiem buta.

— Widzisz, mówiłem, że nie ma sensu iść za motłochem.

— Chodź. — Barman kiwnął głową. — Musimy stąd zniknąć, zanim zaczną ich wypuszczać. Mamy przed sobą kilkadziesiąt minut marszu. Całe szczęście większość sił zgromadzili wokół placu.

Wyszli z bocznej, ślepej uliczki, w której mieszkańcy zostawiali śmieci. Z alejki prowadzącej od placu pod ratuszem zagłębili się w sieć wąskich przejść i brudnych zakamarków, o których nikt już nie pamiętał. Zniknęli niezauważeni w szarości upadającego miasta, marząc, by jak najszybciej się z niego wydostać.


Kasjusz postawił na piecu przepalony czajnik. Ogień muskał żeliwną płytę, nagrzewając ją i osmalając. Joel wszedł do kuchni z serem i bochenkiem czerstwego chleba w rękach.

— Kończą się zapasy. — Położył jedzenie na stole.

Zaraz za Joelem do kuchni weszła Nereida. Podeszła do mężczyzny i pocałowała go w policzek.

— Gdzie Edgar? — Kasjusz wyciągnął z kredensu kilka kubków. Postawił je obok pieczywa i wrócił do szafki po pudełko z herbatą. — Choć raz mógłby pomóc.

— Chyba dopiero teraz dotarło do niego, że został wdowcem. — Navi wzruszyła ramionami. — Potrzebuje czasu. — Spojrzała wymownie na Joela.

Joel spuścił wzrok i wziął się za krojenie bochenka.

— Myślicie, że oni wrócą? — Kasjusz uznał, że lepiej zmienić temat. — Może powinniśmy zaczekać?

Navi i Joel zmarkotnieli.

— Wrócą, muszą wrócić….

Joelowi przerwało skrzypienie drzwi, dobiegające z sali barowej.

— Sprawdź kto to — Nereida kiwnęła głową w stronę Kasjusza. — Jeśli to Edgar, niech przyjdzie na śniadanie.

— Mhm. Się robi. — Chłopak od niechcenia i poszedł do sali głównej.


Puste korytarze komendy głównej rhodumskiej gwardii nie wzbudziły u brata Franciszka żadnych podejrzeń. Nie bywał w tego typu miejscach. Kontakt ze strażą ograniczał do minimum. Strażnikami pogardzał, wzywał ich tylko wtedy, kiedy jakiś bezdomny śmiał przypełznąć pod drzwi bazyliki i zaburzać powagę świętego miejsca.

Lecz tym razem sytuacja zmusiła go do nawiedzenia samego inspektora generalnego. Mnich stanął pod drzwiami pokoju numer sto jedenaście. Na ścianie obok zobaczył tabliczkę, na której wygrawerowano napis: „inspektor generalny Wasilij Popow”. Z gabinetu słychać było stukanie maszyny do pisania. Brat Franciszek zapukał i nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka.

Za biurkiem siedział otyły mężczyzna o wysokim czole, dużym nosie i szerokich ustach. Całą uwagę skupił na klawiaturze — starał się znaleźć kolejny klawisz.

— Zajęty! Przyjdzie później.

Brat Franciszek chrząknął znacząco.

Dowódca gwardii podniósł wzrok.

— Aaa, to wy. Siadajcie. Próbuje skończyć ten przeklęty meldunek. Uparli się, żeby wszystkie notatki sporządzać na tym ustrojstwie. Normalnie robi to mój sekretarz, ale jak szanowny brat widział, wszystkich wywiało.

Duchowny podszedł do biurka, ale nie usiadł. Stał nad inspektorem i z rosnącym obrzydzeniem wpatrywał się w grubego dowódcę.

— Wasilij Popow. — Mężczyzna wstał z trudem i podał gościowi dłoń. — Co was do mnie sprowadza?

— Potrzebuję pomocy. — Brat Franciszek się zmieszał. Rzadko prosił o pomoc, a jeśli już jej potrzebował, zwracał się do Bashara, jedynej istoty, która nigdy go nie zawiodła.

— Słucham. — Popow usiadł z powrotem na krześle i złożył dłonie w piramidę.

— Chodzi o nowego rekruta. Chłopak przybył do nas z Urbs. Przeszedł próbę i dokonał afirmacji, ale niedługo później zniknął.

Dowódca stracił zainteresowanie.

— I co gwardia ma z tym wspólnego?

— Musicie pomóc nam go znaleźć. Chłopak naruszył prawo obowiązujące w Rhodum, w całej Genei! To wasz obowiązek.

— Mamy ważniejsze sprawy niż bieganie po mieście za jakimś nastolatkiem. — Popow wrócił myślami do przygotowywanego pisma.

— Zgodnie z traktatem systematyzującym prawa w stolicy i na całym kontynencie gwardia ma obowiązek służyć pomocą duchownym w procesie rekrutacji nowych członków. Rada Vittoriego uchwaliła ten zapis już w drugiej nowelizacji traktatu.

Popow wzdrygnął się na wspomnienie najważniejszego polityka w mieście.

— Vincento Vittori podjął wiele błędnych decyzji, a przez jego najnowsze zarządzenie nie będziemy w stanie wam pomóc. Musieliśmy oddelegować większość ludzi.

— Co to za zadanie? — Brat Franciszek był oburzony. — Co może być ważniejsze niż kultywowanie tradycji?

— Większość sił rhodumskiej gwardii została przemianowana na oddziały szturmowe.

— Czy to znaczy…?

— Wojna domowa z Urbs. Vittori rozkazał zająć miasto w trybie nagłym. Dlatego nie jesteśmy w stanie wam pomóc. Jak pewnie widzieliście, na komendzie nie ma już żywego ducha. Wszyscy siedzą w koszarach i przygotowują się do wymarszu. Dlatego wybaczcie, ale muszę was pożegnać. Jak tylko skończę notatkę dla tych chędożonych jakochwalców, będę musiał napisać mowę do całego regimentu.

Mnich prychnął niezadowolony i wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami. W głębi duszy cieszyła go jednak wiadomość, że w najbliższym czasie w mieście nie będzie wielu gwardzistów. Wiedział, że Wielki Mistrz nagrodzi go za tak dobre wieści. Musiał jak najszybciej nawiązać kontakt.


Kasjusz niechętnie wyszedł z ciepłej kuchni. W sali głównej panował chłód. Gości nie było w barze od dawna, dlatego nikt nie dbał o ogrzanie tej części budynku. Chłopak rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nikogo nie zauważył. Dopiero po chwili dostrzegł leżącego na ziemi Ottona.

— Chodźcie tu! — Nie czekając na pozostałych, pobiegł do barmana i obrócił go na plecy. Mężczyzna miał poparzone od słońca wargi i początki mutacji na skórze. — I zabierzcie ze sobą wodę.

Przy Ottonie pojawili się Joel i Nereida. Naukowiec podał Kasjuszowi butelkę. Chłopak przemył twarz barmana, zwilżył mu usta, a kiedy to nic nie dało, spoliczkował nieprzytomnego mężczyznę.

— Dajcie mi coś… do picia. — Otton otworzył oczy i z trudem uniósł głowę.

Minęły dwa kwadranse, nim usiadł przy stole w kuchni. Chleb z serem zapijał kolejnymi szklankami wody. Kiedy skończył jeść, poprosił o jagodziankę, której miał jeszcze trochę w beczce na zawieszonej nad barem półce. Edgar szybko przyniósł beczułkę, nalał Ottonowi do pełna, a resztę rozlał pomiędzy towarzyszy.

— Gdzie pozostali? — Joel wreszcie zadał pytanie, które od dłuższej chwili cisnęło mu się na usta.

Barman na dwa razy przechylił szklankę z jagodzianką. Jego twarz stężała. Potrząsnął głową.

— Nie mogę być pewien, czy ocalał ktoś poza mną. Kiedy wylądowaliście na dachu ratusza, byłem razem z Lennym, widzieliśmy też Mike’a i Gale’a. Reszta nie dała rady. Szło dobrze, dopóki gwardia się nie wtrącała. Ale po tym, co zrobiliście w centralnej dzielnicy, ktoś musiał się ostro wściec. Te granaty były chyba niepotrzebne. Być może od początku wiedzieli, w ilu próbowaliśmy okupować miasto.

— Nie próbowaliście uciekać? — Edgar był wyraźnie przejęty.

— Potem już tak. Kiedy gwardziści zabili Mike’a i Gale’a. Wcześniej wydawało nam się, że miasto jest puste, ale ani gwardia, ani sami mieszkańcy nie chcieli brać udziału w walce. Pochowali się po domach jak szczury i czekali, aż wszystko się skończy. Za broń złapało ledwie kilkunastu zapaleńców, których musiał przekonać Ralph. Albo burmistrz. Dopiero po wszystkim ludzie wyszli z domów i ruszyli pod budynek ratusza. Vlad czekał tam na nich razem z komendantem, tym całym Łopunowem. Przekazał wieści o zwycięstwie, ale potem głos zabrał komendant.

Otton poprosił o dolewkę. Edgar ze smutkiem przechylił beczułkę, dając mu do zrozumienia, że jest pusta.

— To leć do piwnicy po następną.

— Nic już nie zostało.

— Wypiliście cały zapas?

— Nie. — Joel pokręcił głową. — Kiedy tu dolecieliśmy, nieco się zdziwiliśmy. Kilka osób musiało się dorwać do twojej spiżarni. Zostały już tylko resztki. Dzisiaj mieliśmy stąd uciec. Na statku mamy prowiant i zapas węgla.

— Dokąd chcecie lecieć?

— Wracamy do stolicy. Tam pomyślimy, co dalej. Jeśli chcesz…

— Nie chcę. Zostanę.

Do rozmowy wtrącił się Kasjusz.

— Co było dalej? Co z miastem?

— Racja. Komendant ustawił swoich ludzi wokół placu, odebrał wszystkim broń i stwierdził, że przejmuje władzę w mieście. A potem zaczęła się czystka. Przyglądali się zgromadzonym, sprawdzali, czy nie ma wśród nich napastników. A jak ktoś im się nie spodobał, uznawali go za kolaboranta i pod ścianę. Całe szczęście nie byliśmy z Lennym w tym zbiegowisku.

— Gdzie jest teraz? — Nereida ucieszyła się, że ktoś jeszcze przetrwał atak.

— Lenny? Jak tylko opuściliśmy miasto, pożegnał się ze mną. Stwierdził, że inaczej sobie wyobrażał ten cały szturm. Poszedł na południe. Podobno gdzieś pod Vatten jest stara baza, w której się szkolił. Mówił coś o powrocie do służb, ale z jego kondycją jakoś nie wróżę mu sukcesu.

Kasjusz usiadł na krześle. Patrzył tępo w stojącą przed Ottonem pustą szklankę.

— Wrócę tam kiedyś. Wrócę, choćby nie wiem co. Nie pozwolę, żeby miastem rządzili tacy ludzie.

Joel, Navi i Edgar spojrzeli po sobie zaskoczeni.

— Jeśli kiedyś będziesz w Rhodum, pytaj o nas w Kociołku — Martens spojrzał na chłopaka po raz ostatni i odszedł.

KONIEC