Rozdział 10
Tysiące ziarenek piasku uderzały o przednią szybę Verta. Edgar rozkładał w ładowni kolejne skrzynki z granatami, z podziwem patrząc na siedzącego za sterami Joela.
— Jak ty możesz pilotować ten statek?
— Nie potrzebuję niczego widzieć. Przyrządy wskazują wysokość, a Navi dzięki mapie i busoli może kontrolować nasze położenie.
— Jesteśmy coraz bliżej miasta. — Nereida zerknęła na Edgara, spoconego od dźwigania ciężarów. — Kasjusz, mógłbyś mu pomóc.
Chłopak burknął pod nosem, że nie da rady tego unieść.
— To siadaj tutaj. — Wskazała chłopakowi miejsce pierwszego pilota. — A ty chodź. — Pociągnęła Joela za rękę.
— Ale ja nie wiem, jak nim kierować. Nic nie widać. — Chłopak się oburzył i splótł ręce na piersi na znak protestu.
— Patrz na wysokościomierz. — Joel zablokował ster, by nie dało się zmienić kursu. — Pilnuj, żebyśmy nie zeszli poniżej stu metrów.
— No chodź już. — Navi szarpnęła Joela. — Edgar, siadaj obok Kasjusza.
Mężczyzna spojrzał na nią z pretensją, ale Joel kazał mu robić to, co każe nawigatorka.
— O co chodzi? — Joel Martens nie krył zaciekawienia.
Brunetka położyła mu dłonie na policzkach.
— Zamknij się wreszcie. — Pocałowała go.
Edgar zaciekawiony zajrzał do ładowni, ale kiedy zobaczył Navi całującą Joela, odwrócił wzrok.
— Co się tam dzieje? Co oni robią?
— Nic, mały. Leć. I podnieś nas trochę, zaczynamy szorować kilem po piachu.
Joel chciał powiedzieć to samo, ale Navi nie pozwalała mu się od siebie oderwać. Na chwilę zapomniał, gdzie jest.
— Co to było? — Martens sprawiał wrażenie oszołomionego. Czuł przyjemne mrowienie w wargach. — Dlaczego to zrobiłaś?
— Musiałam coś sprawdzić.
— I jak wypadłem?
— Po wszystkim wrócimy do stolicy. Razem. Nie chcę więcej prężących muskuły osiłków. Jeszcze na chwilę przed naszym pierwszym spotkaniem postanowiłam, że zmienię coś w swoim życiu. Ty możesz być tą zmianą. Oczywiście, jeśli też tego chcesz.
Joel ochoczo kiwnął głową.
— D-dobrze…
— Wreszcie wylecieliśmy z tej przeklętej burzy piaskowej — Usłyszeli głos siedzącego za sterami Kasjusza. — Miasto w zasięgu wzroku.
— Idź. — Navi posłała mu uśmiech. — Pokaż im, jak się tym lata.
Słońce osuszało rozdeptaną ziemię małego placu rozciągającego się pomiędzy pobliskimi kamienicami. Otton wychylił się za róg jednego z budynków, który rzucał cień na niewielki rynek.
— Czysto. — Machnął ręką, pospieszając Gale’a, Mike’a i Lenny’ego.
Cała czwórka wbiegła na plac, a potem ukryła się za pobliskimi drzwiami.
— Widzicie ich gdzieś? — Otton zaczął się niecierpliwić.
Lenny wyjrzał za drzwi. Po drugiej stronie placu mignęła postawna postać.
— Chyba są.
— Znasz procedurę.
Lenny kiwnął głową. Podniósł z ziemi mały kamyk i rzucił nim w stronę dostrzeżonego przed chwilą człowieka. Schował się w klatce i czekał. Ktoś odrzucił kamyk i trafił w drzwi, a chwilę później w zaciemnionej sieni pojawił się Roman Iljicz, którego Otton wysłał do wschodniej części miasta.
— Gdzie pozostali?
Roman wzruszył ramionami.
— Oni znali pro… pro… pro… — Rosjanin nie mógł się wysłowić. — Oni znali, gde mają iść. Jak wy i tamci wystrzelili racę, to my znali, że mamy wracać. I wtedy pojawiły się ublyudoki z karabinami.
— A druga grupa? — Do rozmowy wtrącił się Lenny.
— Ya ne znayu. Ya ne widział ich s samego nachala. My rasstali se i my poshli na vostok, na lewo.
— Gale, Mike, stańcie przed budynkiem i wypatrujcie reszty. Ja, Lenny i Roman spróbujemy zaplanować atak.
— Atak? — Gale posłał dowódcy zdziwione spojrzenie. — Człowieku, zostało nas pięciu. Jeśli pozostali zginęli, będziemy musieli uciekać.
Otton, nieco poirytowany, spojrzał z wyrzutem na wychodzącego towarzysza.
— Panowie. Naszym celem jest budynek ratusza.
— Myślisz, że damy radę? — Lenny zniżył głos. — Mike i Gale właściwie nie myślą. Jak im nie powiesz, że mają strzelać, to będą tępo patrzeć w lufę przeciwnika i się zastanawiać, dlaczego tam jest tak ciemno.
— Mamy jeszcze Romana i ciebie.
— W trzech będzie ciężko. Potrzebuję wsparcia, a tamtym nie ufam.
— W takim razie ja będę cię osłaniać.
— A druga para oczu? Roman? Potrzebujemy jeszcze wolnych elektronów, które będą krążyć i czyścić teren.
Otton chciał się odezwać. Przerwał mu jednak Mike, który nieśmiało zapukał w uchylone drzwi.
— Kontakt.
Lenny poruszył się niespokojnie.
— Nasi czy wróg?
— Chyba nasi.
Otton się rozpromienił.
— Widzisz? Damy radę.
Lenny westchnął, nieco rozczarowany. Miał już dość całego tego oblężenia. Chciał wynieść się z Urbs. Niech miasto radzi sobie samo. Wstał niespiesznie i sięgnął po broń, którą wcześniej oparł o balustradę ciągnącą się wzdłuż schodów.
— Upewnię się, że to nasi.
Mike czekał na rozkazy.
— To co robimy, szefie?
— Zawołaj Gale’a i siadaj. Przedstawię wam plan. — Otton dumał nad słowami Lenny’ego. On też nie do końca ufał Gale’owi i Mike’owi, ale musiał grać takimi kartami, jakie miał.
Na prawo od drzwi kucał Roman. Przeczesywał wzrokiem zbiegające się na placu uliczki, od czasu do czasu zerkając na dachy i okna pobliskich budynków.
— I jak? — Lenny przyłożył oko do zamontowanej na karabinie lunety.
— U mnie czysto.
— Podobno ci dwaj coś widzieli?
— Na des… na desyatt… — Roman z trudem szukał właściwego słowa.
— Na dziesiątej, tak?
— Da.
Lenny przyjrzał się alejce, która docierała do placu od zachodu. Potem przez wizjer karabinu snajperskiego przyjrzał się wszystkim filarom i oknom wychodzącym na plac.
— Nic nie widzę.
— Ya tozhe nichego ne videl. Ale oni da.
Lenny raz jeszcze zerknął przez lunetę. Za trzecią kolumną arkad, licząc od wylotu alejki, coś się poruszyło.
— Kto idzie?!
— Kawaleria!
— Otton! Davay tu!
Otton wyłonił się z sieni.
Lenny wciąż mierzył w nieznajomego.
— Kim jesteś!?
— Igor!
Otton niespiesznie dołączył do towarzyszy.
— Macie coś?
— Mówi, że nazywa się Igor. — Lenny wzruszył ramionami, a Otton krzyknął do czającego się przy placu mężczyzny.
— Wyłaź!
Igor, który dowodził trzecią grupą, wyłonił się zza sypiącego się filara. Pomachał kaszkietem. Otton gestem kazał mu się schować w cieniu arkad i przedostać się do drzwi, za którymi się ukrywali. Mężczyzna poruszał się z trudem, utykał na lewą nogę. Na wysokości uda przewiązał ją sobie kawałkiem rękawa koszuli. Przy każdym kroku krew broczyła z rany postrzałowej i prowizoryczny opatrunek przesiąkł.
Otton wysłał Mike’a i Gale’a, by pomogli towarzyszowi.
Mężczyźni doskoczyli do Igora. Złapali go pod ręce i wnieśli do klatki schodowej, z której zrobili sobie tymczasową bazę.
— Gdzie reszta?
Igor zignorował pytanie Ottona. Był wycieńczony.
— Dajcie pić.
Mike podał mu wodę. Igor wypił prawie całą zawartość butelki.
— Nie żyją.
Otton zmarszczył brwi.
— Daliście się wystrzelać cywilom? Wy? — Gale nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. — Przecież mieliście w grupie dwóch byłych gwardzistów i trapera.
— Gwardia. Wcześniej nie było ich widać, a teraz wszędzie ich pełno.
Jak na zawołanie w drzwi klatki trafiła seria z karabinu. Z dziur po kulach wypłynęła krew. Do środka wbiegł przerażony Lenny.
— Roman nie żyje.
— Co się dzieje? — Otton był przerażony.
— Gwardia. Otoczyli nas. Doprowadził ich do nas. — Lenny kiwnął głową w stronę Igora.
— Musimy się stąd wydostać. — Mike chwycił za broń.
— Jesteś w stanie walczyć? — Lenny spojrzał na Igora.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Na siedząco.
— Idę na górę. Zobaczę, czy uda mi się kilku zdjąć.
Otton przyjął pomysł snajpera z entuzjazmem.
— Mike, sprawdź piwnicę. Może znajdziesz jakieś przejście. A ty, Gale, ja i Igor spróbujemy się tu utrzymać, dopóki nie wróci Mike.
Gale zajął miejsce przy drzwiach. Uniósł broń, ale drżącymi ze strachu rękami nie mógł chwycić jej dość pewnie. Kiedy zobaczył gwardzistę czającego się po drugiej stronie placu, puścił serię z pistoletu. Nie trafił.
— Nie marnuj amunicji! — Otton zajął miejsce po drugiej stronie drzwi. — Ilu widzisz?
— Trzech.
— U mnie czterech.
Lenny rozczarowany zbiegł z dachu.
— Na dachach trzech gości z bronią. Niegroźni, ale nie jestem w stanie prowadzić ostrzału. Kule latają z lewa na prawo i mimo wszystko trzeba na nich uważać.
— Cholera, jeśli Mike nic nie znajdzie… — Gale nie dokończył.
— Zastąp go. — Lenny kiwnął głową. — A ty — spojrzał na Gale’a — idź do Mike’a i na miłość boską, znajdźcie jakieś wyjście.
Porucznik Jankowski rozsiadł się przy ladzie i oznajmił światu, a właściwie kilku pijaczkom mającym w głębokim poważaniu obecną sytuację w mieście, że od tej pory bar U Brodacza to polowy sztab dowodzenia gwardii. On natomiast, jako głównodowodzący, z racji na chwilową nieobecność komendanta, rozkazuje polać sobie i swoim podwładnym. Rzecz jasna, wcześniej odprawił plutonowych i szeregowych, żeby butelkę mieć tylko dla siebie.
Kelnerka spojrzała pytająco na właściciela baru. Mężczyzna kiwnął głową zrezygnowany. Nie chciał wszczynać awantury.
— No! — Porucznik złapał za szklankę, do której dziewczyna nalała mu bimbru. Zauważył, że czeka, aż mężczyzna powie „dość”. — Lej!
W tym momencie do baru wszedł komendant i stanął w progu.
— Jankowski, do psiej juchy! — W jego głosie dało się słyszeć zarówno pretensję, jak i rozbawienie. — Co wy tu robicie?
Jankowski westchnął niezadowolony i z uśmiechem odwrócił się do Łopunowa.
— Panie komendancie, zamówiłem dla pana kolejkę. Lej drugą, ale już. — Posłał kelnerce naglące spojrzenie.
Dziewczyna zerknęła na barmana, ale ten tylko machnął ręką.
Komendant usiadł obok porucznika z poważną miną.
— Jak sytuacja?
Jankowski przechylił szklankę.
— Czekam na raport. Wypuściłem wszystkie ptaszyny, jak pan komendant rozkazał. Mają mi meldować.
— Długo już tu siedzisz?
Porucznik się oburzył.
— Dopiero zrobiłem z tego lokalu polowy sztab dowodzenia. To pierwsza kolejka, panie komendancie.
Łopunow spojrzał pytająco na kelnerkę. Dziewczyna potwierdziła słowa porucznika skinieniem głowy.
— Polejcie drugą. A potem do roboty, Jankowski. Żebym was tu nie widział przed załatwieniem sprawy. Mam już dość cywili biegających po mieście z bronią. Jeszcze tego brakuje, żeby zaczęli strzelać do siebie nawzajem.
Porucznik zaśmiał się pod nosem.
— Się pan komendant nie martwi. Co najmniej połowa nie potrafi odbezpieczyć broni. A reszta, która jakoś na to wpadła, nie ma amunicji. Mogą co najwyżej rzucić tymi zabawkami we wroga. — Przechylił szklankę z bimbrem po raz drugi.
— Panie poruczniku! — Do baru wbiegł szeregowy gwardzista. — Tu pan jest.
— A jak.
— Co jest, Wiciak?
— Pan komendant… — Szeregowy zająknął się na jego widok. — Mamy kontakt. Na wschód stąd. Cywile meldowali, że grupa mężczyzn zaszyła się w jednym z budynków.
Łopunow zwrócił się do porucznika.
— Zbierz ludzi. Otoczcie teren. Wystrzelamy ich jak kaczki.
— Słyszałeś, Wiciak. — Porucznik Jankowski spojrzał znacząco na szeregowego. — Zbiórka przed barem za kwadrans. Wszyscy z bronią i w jako takiej gotowości.
Wiciak stanął na baczność. Zasalutował, obrócił się na pięcie i wyszedł z knajpy, ale chwilę później wrócił do środka.
— Panie poruczniku. Ale my już ich otoczyliśmy.
— To świetnie, Wiciak. To bardzo dobrze. Zaczekajcie na zewnątrz. A my może jeszcze jedną kolejkę?
Łopunow przyjął propozycję Jankowskiego i gestem rozkazał kelnerce polać sobie i podkomendnemu.
Dla porucznika Jankowskiego miasto zachowywało się niczym okręt na wzburzonym morzu. Mężczyzna zatrzymał się tuż za drzwiami baru, złapał się latarni i zgiął w pół, a alkohol wydostał się z jego żołądka. W krwi gwardzisty i tak było go za dużo. Kiedy się wyprostował, szumiało mu w głowie. Ale przynajmniej miasto się uspokoiło.
— Wiciak!
Podbiegł do niego gwardzista czekający na rozkazy nieopodal knajpy.
— Panie poruczniku, melduję, że Wiciak razem z połową plutonu pobiegł na południe. Kazał mi tu czekać na pana i zaprowadzić na miejsce akcji.
Jankowski czknął i kazał szeregowemu pokazać drogę.
Młody gwardzista szedł szybko. Porucznik musiał wytężyć siły, by za nim nadążyć. Przeszkadzały mu po pierwsze, upojenie, a po drugie, niewielki brzuszek, który zawdzięczał doświadczeniu w barowych bojach. Szeregowy przystawał więc na każdym skrzyżowaniu, jeśli akurat musieli odbić w lewo lub w prawo, i czekał na Jankowskiego. Za każdym razem cicho wzdychał, tak by porucznik niczego nie zauważył. Cała komenda wiedziała, że Jankowski, nawet kiedy popije, jest wyczulony na punkcie niesubordynacji, a każdy jej przejaw surowo każe. Nawet jeśli przez butelkę nie jest u szczytu formy.
— Cholera, daleko jeszcze? Nie prowadzisz ty mnie naokoło?
— Nie panie poruczniku. To już tutaj. — Szeregowy wskazał uliczkę wiodącą w głąb jednego z osiedli.
U jej wylotu stało trzech gwardzistów. Jednym z nich był Wiciak. Na widok porucznika aż podskoczył. Spojrzał z wyrzutem na szeregowego.
— Co tak długo?
— Sam widzisz, w jakim jest stanie.
— Panie poruczniku. — Wiciak zasalutował. — Jesteśmy gotowi. W jednej z kamienic tego osiedla mieszkańcy zauważyli intruzów.
Wiciaka zagłuszyła seria wystrzałów.
— Widzę, że nie próżnujecie.
— To nie my, panie poruczniku. To oni próbują trzymać nas na dystans.
— A wy im na to pozwalacie. Pokażcie mi plan miasta.
Wiciak zasalutował i poprowadził przełożonego do tymczasowej kwatery; na skleconych z drzewa palmowego skrzyniach jeden z gwardzistów rozłożył mapę miasta. Zaznaczył okręgiem budynek, w którym przyczaili się intruzi.
— Skąd ją macie? — Porucznik spojrzał z uznaniem na szeregowego Wiciaka.
— Była w jednym z quadów, którymi ci ludzie przyjechali do miasta.
— Chwila. — Porucznik oprzytomniał i podrapał się po głowie. — Mówicie, że siedzą tutaj?
Szeregowy kiwnął głową.
— Słuchajcie uważnie, Wiciak. Poprowadzę tę akcję, a wy biegnijcie do komendanta Łopunowa. Powiedzcie mu, że ma zabrać resztę plutonu do grodzi „C”. On będzie wiedział, gdzie to jest. A ci intruzi sami do niego przyjdą. Wylezą tamtędy. — Wskazał miejsce na mapie. — Zapamiętacie?
Wiciak przez chwilę stał przed porucznikiem, zastanawiając się, czy Jankowski nie majaczy. Dał jednak za wygraną, raz jeszcze oddał honory i pobiegł w kierunku komendy głównej.
Porucznik spojrzał na stojącego obok szeregowego.
— Jak się nazywacie?
— Michail. Michail Lurkov.
— Zrobimy tak, Michail. — Jankowski zabrał szeregowemu ołówek i narysował kilka strzałek na mapie, tłumacząc, jak będą przeprowadzać atak. — Notujcie każde słowo. Potem przekażecie reszcie.
Szeregowy Lurkov słuchał więc dowódcy z wielką uwagą.
Gale zrobił miejsce snajperowi i zszedł do piwnicy. Lenny zabrał się do roboty. Przeładował broń, wymierzył i z chirurgiczną precyzją pozbył się pierwszego problemu. Otton z uznaniem kiwnął głową. Uniósł swój pistolet. Kiedy przed lufą mignęła mu sylwetka mężczyzny w mundurze, wypuścił krótką serię.
— Są coraz bliżej. — Pokręcił głową zrezygnowany.
Igor podniósł się z trudem. Chwycił za balustradę i z trudem dotarł do schodów biegnących do piwnicy.
— Mike, Gale! Macie coś?
Mike odpowiedział kilka sekund później.
— Tak. Ale jest jeden problem.
— Da się przejść? — Otton nie odwracał wzroku od placu.
— Być może.
— Co to znaczy, do psiej juchy, być może? — Lenny tracił cierpliwość. — Albo się da, albo nie.
Mike wybiegł z piwnicy.
— Są drzwi. Trzeba je otworzyć. Nie wiemy, co jest dalej, ale najpewniej piwnica kolejnego budynku. Nie mamy pojęcia, jak daleko ciągnie się ten korytarz.
— Któryś z was zna się na ślusarce? — Otton omiótł towarzyszy spojrzeniem.
Gale odezwał się niepewnie.
— Właściwie to ja.
— Dobrze. Wreszcie się do czegoś przydasz. — Ironii w głosie Lenny’ego nie dało się nie usłyszeć.
Metalowe wrota wyglądały na solidne. Gale zapukał. Odpowiedziało mu głuche echo.
— Co najmniej cztery cale. — Kucnął przy dolnym zawiasie i przyjrzał mu się badawczo.
— Kawał żelaza. Dasz radę je otworzyć?
Gale wstał, wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki mały przybornik z narzędziami, ale nie znalazł w nich tego, czego szukał. Sięgnął do bocznej kieszeni bojówek. Wyciągnął śrubokręt i zaczął odkręcać śruby, którymi przymocowano zawiasy.
— Jasna sprawa. Jak nie zamek, to załatwimy je z drugiej strony.
Gdzieś z góry dobiegły odgłosy wystrzałów. Otton z obawą spojrzał w stronę sieni.
— Idź. Dam sobie radę. Sprowadź ich tutaj. Maksymalnie kilka minut i idziemy dalej.
Otton przystał na propozycję Gale’a. Szybko złapał za broń i ostrożnie spojrzał w górę schodów.
— Wszystko dobrze?!
Odpowiedział mu Lenny.
— Naliczyliśmy trzynastu, ale zaraz może być ich więcej! Mnożą się jak mrówki. Jak wam idzie?
Otton wbiegł na górę.
— Nieźle. Zaraz się zawijamy. Gale już rozpracował drzwi.
— Da radę je zamknąć, jak już przejdziemy? — Mike nie odrywał wzroku od przeciwników.
Otton pokiwał głową.
— Nie jest w stanie otworzyć zamku. Musimy zdjąć to cholerstwo z zawiasów, a jak już przejdziemy, z powrotem nałożymy je na te metalowe dynksy wystające ze ściany.
— Nie sądzę, że będziemy mieli na to czas. Cholera, będziemy mieli ogon. Jeśli tam nie będzie przejścia…
— Nie mamy wyjścia. Chyba wiem, dokąd prowadzi ten korytarz. Jeśli mam rację, damy radę uciec. Ale faktycznie mamy problem. — Otton spojrzał na Igora, wijącego się z bólu na schodach.
Mike zaoferował pomoc.
— Ja i Gale go poniesiemy. Ty pójdziesz przodem, a Lenny będzie osłaniał tyły.
Igor chrząknął i pokręcił głową. Był blady, ledwo mógł siedzieć.
— Nie. Zniesiecie mnie na dół. Będę walił do każdego, kto spróbuje wejść na schody. Przez ten czas może dacie radę uciec.
Mike chciał powiedzieć, że nie zostawi nikogo w tyle, ale Lenny go uciszył.
— To jego wola. Zresztą sam dobrze wie, w jakim jest stanie.
Otton się z nim zgodził.
— Niech tak będzie. W tych podziemiach było sporo zaułków. Może ich zgubimy. Mike, idź do Gale’a. Znieście Igora. Wróć tutaj, jak tylko drzwi będą otwarte.
Mężczyzna kiwną głową i zbiegł do piwnicy. Otton zajął jego miejsce przy drzwiach. Lenny przypatrywał się okolicy z drugiej strony.
— Nie wiedzą, jak podejść.
— Tylko co dalej? — Snajper spojrzał na dowódcę. — Nie będą się tak czaić w nieskończoność. Zaraz dotrą posiłki i ich nie odeprzemy.
Otton wzruszył ramionami.
— Musimy wytrzymać jeszcze chwilę.
— A co ze statkiem? — Oddech Igora zakłócało coraz częstsze rzężenie.
Otton się zamyślił, szukając wyjaśnienia.
— Może coś się zepsuło. Może ich trafili albo przylecieli, szukali nas i kiedy nikogo nie znaleźli, odlecieli.
— Do psiej juchy. — Lenny się zirytował. — Czułem, że z całej tej akcji nic nie wyjdzie. Dlatego wolę nie polegać na naukowcach.
— To nie ich wina. My też się nie popisaliśmy. — Barman strzelił kilka razy, żeby odstraszyć gwardzistów kluczących między filarami po drugiej stronie placu.
— No dobrze, panowie. — Jankowski się wyprostował i wyjął pistolet z kabury. — Zaczynamy. Wszyscy wiedzą, co mają robić?
Dziesięciu gwardzistów dzierżyło pistolety i karabiny maszynowe. Porucznik widział w ich oczach determinację, chociaż chwilami jej miejsce zajmował strach. Wielu z nich pierwszy raz miało stanąć do walki. Miastowi się nie stawiali, a oni nie mieli wielu okazji, by się opierzyć.
— Front, ogień zaporowy. Flanki prą na przód arkadami okalającymi plac. Zmuście ich, żeby się tam schowali. — Jankowski zerknął na dach kamienicy, w której czaili się intruzi. — Lurkov, mamy tu jakiegoś snajpera? Tak na wszelki wypadek, gdyby wyleźli na dach?
Szeregowy zaprzeczył.
— Prawie sami nowi. Komendant dał mi ten przydział, żebym ich nauczył czyszczenia broni.
Porucznik zaklął pod nosem. Wiedział, że braki kadrowe to robota Ralpha. Nawet gwardziści uciekali z miasta, jeśli dało im się ku temu okazję. Nikt nie chciał dłużej tkwić w Urbs. Musieli szukać rekrutów wśród młodego pokolenia miastowych.
— Nieważne. — Westchnął, obserwując poczynania podkomendnych.
Byli już w połowie drogi do kamienicy. Z wnętrza słychać było pojedyncze strzały. Gwardziści dotarli do wejścia i ustawili się po obu stronach. Prowadzący grupę strażnicy unieśli kciuki.
— Drużyny Gamma i Delta, naprzód! — Komendant kiwnął głową strażnikom czekającym na swoją kolej.
Dwóch gwardzistów z lewej i dwóch z prawej ruszyło w kierunku kamienicy. Kiedy byli już dostatecznie blisko wejścia, Jankowski kazał im się zatrzymać. Gwardziści czekający przy drzwiach weszli do budynku.
— Gwardia Urbs! Rzućcie broń i połóżcie się na ziemię! — Jeden z mundurowych celował z karabinu w pustą klatkę schodową. Kiedy zauważył, że nikogo tam nie ma, poszedł na górę razem z partnerem. Druga drużyna wybrała ruszyła na dół.
Drzwi były cięższe, niż zakładał Gale. Nawet z pomocą Mike’a nie udało się ich podnieść. Dopiero kiedy złapali za nie w czwórkę, razem z Ottonem i Lennym, unieśli masywne wrota. Z trudem postawili je na ziemi.
— Uwaga na palce!
Z ciągnącego się przed nimi korytarza trąciło stęchlizną.
Usłyszeli słaby głos Igora.
— Już?
Lenny posadził go nieopodal drzwi, tak żeby Rosjanin zobaczył każdego, kto pojawi się u szczytu schodów.
— Są już w środku. Chyba się zorientowali, że nie ma nas przy drzwiach.
— Jesteśmy gotowi. — Otton się zawahał. — Na pewno chcesz tu zostać?
— A co to za różnica, czy umrę za kilkanaście godzin w twoim barze, czy tutaj, teraz? Idźcie!
Przecisnęli się na drugą stronę korytarza. Podnieśli drzwi i z trudem nasadzili je na sporych rozmiarów zawiasy. Otton zdążył jeszcze spojrzeć na Igora. Jeden z gwardzistów był już na schodach. Dostrzegł siedzącego na ziemi intruza i strzelił. Igor osunął się na ziemię, a ściana za jego plecami pokryła się krwią.
Jankowski zszedł po schodach i stanął przed otwartym wejściem do korytarza.
— Dawno tam weszli, Lurkov? — Zapalił papierosa.
— Niecałe pół godziny temu.
— Świetnie. Biegnijcie do komendanta i zameldujcie mu, że krety już idą w jego stronę. Powiedzcie mu też, że chyba znają miasto. Warto przesłuchać jednego z nich.
Szeregowy Lurkov się wyprostował i zasalutował. Zaraz potem pobiegł na górę i dalej, w kierunku komendy głównej. Jankowski zaś podszedł do masywnych wrót.
— Jeśli uda się wam wyjść, będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobicie.