Duchy przeszłości

Zastanawiałeś się, jak może wyglądać świat, którym rządzi wirtualny pieniądz? Świat, w którym z siecią możesz połączyć się dzięki protokołowi wszczepionemu w ciało? To nie może być idylla. Wielu ludziom może nie odpowiadać taki sposób urządzenia świata, a co najmniej część z tej ogromnej liczby przeciwników będzie chciała działać przeciwko systemowi.

W takiej rzeczywistości musi odnaleźć się Antoni Broniewski. Prywatny detektyw, na co dzień zmagający się ze sprawami obyczajowymi. I tym razem do jego biura trafia kobieta, szukająca dawnego znajomego. Twierdzi, że coś ich łączyło, że mają wspólną przeszłość. Tylko o jakiej przeszłości mówi? Czy to faktycznie mężczyzna, którego ma znaleźć Antoni Broniewski jest tym złym?

Duchy przeszłości, czyli opowiadanie kryminalne osadzone w stylistyce Noir/Cyberpunk.

Siedziałem na starym, skrzypiącym krześle w skromnie urządzonym gabinecie. Czekałem na kolejnego delikwenta. Mężczyzna przez telefon brzmiał na około trzydzieści pięć, maksymalnie czterdzieści lat. Nie zdradził wiele, zapowiedział się tylko i kazał czekać. Nie było to dla mnie nic nowego, wielu moich klientów wolało się pofatygować osobiście. Na ogół nie było to dla mnie problemem, ale akurat tamtego dnia pasowało mi to, jak rzadko. Mogłem przypilnować robotnika, zdrapującego z szyby drzwi prowadzących do mojego biura nazwisko Staszka. 

Staszek Stachura, wspólnik, przyjaciel, który zniknął z mojego życia. To on wciągnął mnie do tego biznesu. To on miał doświadczenie i kontakty. Wiedział jak rozmawiać z ludźmi. Na początku tylko przypatrywałem się jego pracy, uczył mnie fachu. Ale wreszcie nadeszła chwlia, w której uznał, że jestem gotowy. Poprowadziłem pierwszą sprawę. Potem drugą. Przy trzeciej oznajmił mi, że w niedalekiej przyszłości wyjedzie do Paryża. I cholera, minął rok samotnego przesiadywania w obskurnym gabinecie z wieszakiem w kącie, dwoma pustymi biurkami, uschłym kwiatkiem w doniczce, starą sofą ustawioną gdzieś naprzeciw biurek i plakatem ze skąpo ubraną aktorką, a ja nadal liczyłem, że Staś zmieni zdanie i wróci.

Spojrzałem na tłustego robotnika, który z mozołem skrobał tępym nożem po szybie. Dźwięk przyprawiał mnie o dreszcze za każdym razem kiedy grubas przesuwał ostrzem po szkle. Wyjąłem papierosa z górnej, rozchybotanej szuflady. Robotnik przetarł spocone czoło rękawem kraciastej, flanelowej koszuli.

Zdecydowałem się dołączyć do grona autorów na portalach Patronite i Suppi. To platformy, w których fani mogą wspierać swoich ulubionych twórców. Finansowo, rzecz jasna. Już teraz możesz przejść na Patronite, gdzie poznasz moje motywy (klik) i będziesz mógł wspierać mnie cyklicznie. A jeśli nie chcesz robić tego tak oficjalnie, możesz wesprzeć mnie anonimowo i jednorazowo, bez zakładania konta. W Suppi (klik).

— Kierowniku, a może wymienimy całą? Zamontuję tu kierownikowi jakiś wypaśny wyświetlacz i kierownik wpisze sobie cokolwiek będzie chciał. Wystarczy podpiąć komputer…

Spojrzałem z pretensją na fachowca.

— Widzi tu pan komputer? 

Mężczyzna przeleciał oczyma po blacie biurka. Żadnych kabli czy monitorów, żadnych stanowisk, żeby podłączyć się bezpośrednio.

— I pan tak bez dostępu?

Wzruszyłem ramionami. Nie chciałem mu tłumaczyć specyfiki mojego zawodu. Nie chciałem wykładać filozofii życia. Urwałem rozmowę. 

Klient pojawił się w drzwiach, nim zdążyłem zaciągnąć się papierosem. Nie więcej niż sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, spore zakola otoczone kędzierzawymi włosami i okulary w grubej oprawce. Dość chudy. Zapukał w futrynę i nieśmiało wszedł do środka. Zdjąłem nogi z blatu biurka, wstałem i kazałem robotnikowi iść do domu. I tak nie chciało mu się pracować.

— Dokończy pan jutro — powiedziałem, wręczając grubasowi pięćdziesiąt złotych. 

Robotnik zgiął banknot na cztery i wsunął do małej kieszonki spodni, stale spadających z jego ogromnego tyłka. 

— Żeby stara nie znalazła — usprawiedliwił się i pożegnał kiwnięciem głowy. 

Mogłem wreszcie skupić się na kliencie.

— Pan usiądzie — powiedziałem, trzymając w ustach leniwie tlącego się szluga. Na wpół siedząc, na wpół stojąc, opierając się o biurko, czekałem aż gość zacznie mówić. — Słucham — powiedziałem, widząc jak się ociąga. — W czym mogę pomóc?

Mężczyzna spojrzał na biurko, ustawione tuż obok mojego. Zakurzony blat wzbudził jego ciekawość.

— Czy pan Stachura do nas dołączy? — zapytał dość wysokim jak na mężczyznę głosem.

— Pan Stachura zrezygnował — odparłem dość lakonicznie. — Jaką ma pan do mnie sprawę? I czy mogę poznać pana godność?

— Reprezentuję moją klientkę. Moje imię jest tutaj nieistotne. 

— I czego potrzeba pana klientce? — ciągnąłem dalej, nie kryjąc rozbawienia. Oni wszyscy zawsze byli tacy poważni, tacy tajemniczy, a na ogół chodziło o to samo. Kobieta przysłała krewnego, który miał zatrudnić mnie w jej imieniu. Przeważnie chodziło o dowiedzenie niewierności męża. Dzięki temu kobieta nie musiała przyznawać się sama przed sobą, że jej zakichane małżeństwo się skończyło.

Mężczyzna spojrzał na mnie badawczo. 

— Musi pan kogoś znaleźć.

Zaciągnąłem się raz jeszcze i zgasiłem peta w popielniczce. To był ostatni, który się w niej zmieścił. Usiadłem na krześle za biurkiem i sięgnąłem po notes, trzymany na co dzień w górnej szufladzie.

— Kogo?

Klient wyjął karteczkę, pomiętą, schowaną w wewnętrznej kieszeni kurtki. Wstał, podszedł do biurka i położył ją przede mną. Rozprostował dłonią.

— Leszek Futryna — przeczytałem. — To pseudonim?

Przytaknął.

— Były bramkarz w barze “u Boba”. Wie pan gdzie to?

— Były? — zapytałem.

— Pracował tam kilka lat temu.

— Dlaczego pana klientka go szuka? I dlaczego nie przyszła tutaj sama?

Mężczyzna wrócił na kanapę i rozsiadł się. Założył nogę na nogę.

— Spotka ją pan. Gwarantuję panu — powiedział pewnie, jakby zadowolony z siebie. 

Odrobinę irytował mnie jego sposób bycia. Był opanowany, niemal nieobecny. Już wtedy powinno to wzbudzić moje zainteresowanie.

— Ma pan jakieś zdjęcie tego… Leszka?

Mężczyzna kazał mi odwrócić kartkę. Było to zdjęcie barczystego, łysego bramkarza. 

— Tyle mi wystarczy — powiedziałem. — Na początek.

Mężczyzna wstał z kanapy.

— Zostaje jeszcze kwestia… — zacząłem, ale irytujący w zachowaniu i zabawny z wyglądu człowieczek mi przerwał.

— O finansach porozmawia pan z moją klientką. Przyjdziemy tu razem, powiedzmy za tydzień?

— Wystarczy. — Wsunąłem kolejnego papierosa w usta. 

Mogłoby się wydawać, że nocą śródmieście było spokojne. Ale dopiero po zmroku obskurne ulice zapełniały się zgnilizną tego miasta. Ludzkie śmieci zalewały wąskie, ciemne uliczki i główne aleje. Mężczyźni i kobiety uzależnieni w najlepszym wypadku od narkotyków, w najgorszym od wstrzykiwania sobie nanitów, przesiadywali skurczeni na ławkach ustawionych wzdłuż alei wiodącej od jednej galerii do drugiej.

Stanąłem przed barem. Bywałem w różnych spelunach, i za każdym razem tuż przed przekroczeniem progu wystawałem pod drzwiami przez kilkanaście minut, wsłuchując się w panujący wewnątrz gwar. Zdarzało się, że trafiałem na bójkę. Czasem nawet witała mnie strzelanina, niczym w starych filmach, których akcję osadzono na dzikim zachodzie. Ale tym razem było spokojnie. Wszedłem do zalanego ciepłym światłem pomieszczenia. Czarny kontuar przykryty białą ladą wiódł wzdłuż długiego pomieszczenia. Ludzie kulili się przy stolikach pooddzielanych między sobą lichymi ściankami dekorowanymi niejednolicie rozłożonym gipsem i czerwoną farbą. Wewnątrz każdej takiej wnęki znajdowała się obciągnięta równie czerwonym skajem kanapa. Na ogół popękana w kilku miejscach. Wolnym krokiem podszedłem do baru, usiadłem gdzieś na skraju, tuż przy szklanych drzwiach, za którymi znajdował się stół do bilarda. Wyjąłem papierosa, paczkę położyłem przed sobą. Zapaliłem i sięgnąłem za ladę po jedną z czystych popielniczek, ustawionych w wieżę.

— Co podać? — Barman wyszedł zza drzwi wiodących na zaplecze. 

Rozejrzałem się po kilku stolikach. Przy każdym siedzieli goście ze szklanką lub kuflem pełnym złotego trunku.

— Lagera. — Zaciągnąłem się mocniej. — I setkę.

Bob kiwnął głową i zabrał się za lanie piwa. Postawił je przede mną, przyjemnie chłodne, choć aura na zewnątrz powinna zachęcić mnie do zamówienia czegoś cieplejszego. Oparłem szluga na popielniczce i przechyliłem szklankę. Ledwo odsunąłem ją od twarzy i zobaczyłem kieliszek wódki, stojący pod moim nosem.

— Dawno cię tu nie widziałem — stwierdził Bob. — Już po robocie?

Znów się zaciągnąłem. Z dymem poczułem nieprzyjemny zapach dobiegający z kibla, z którego ktoś akurat wychodził.

— W trakcie — powiedziałem zmanierowanym tonem. Raz jeszcze przechyliłem szklankę i poprosiłem o drugie piwo. — Mam do ciebie sprawę.

Bob zabrał szklankę.

— Zostaw — powiedziałem, ale on ustawił szkło pod maszyną do mycia i wyciągnął nową. 

— Muszę. Jakieś nowe przepisy weszły, do chuja, i każą nam się dostosować. 

Wzruszyłem ramionami.

— Co to za sprawa? — zapytał, stawiając przede mną drugiego browara.

Przechyliłem kieliszek wódki i zapiłem piwem. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni kurtki. Pokazałem mu zdjęcie. 

— Szukam go. Leszek Futryna — powiedziałem, kładąc nacisk na ksywę. — Podobno to ktoś od ciebie.

Bob spojrzał na fotografię i pokiwał głową przecząco.

— Nie znam. I wolałbym żebyś tu nie przychodził w sprawach służbowych. Różni tu siedzą, a ja nie chcę mieć przez ciebie problemów.

— Jasne — odparłem. — Dzięki.

Wstałem z wysokiego stołka i wyszedłem, udając rozgoryczenie. Bob coś tam jeszcze dopowiadał, żebym nie brał tego do siebie, ale udałem, że go ignoruję. Miałem ochotę zostać, zwłaszcza, że ledwo zacząłem drugie piwo. Ale kiedy dostrzegłem, jak Bob patrzy na to zdjęcie, jak jego twarz tężeje, wiedziałem, że coś mam. Zrobiłem kilka kroków za róg budynku. Dokończyłem kolejną fajkę i czekałem. Po kilku minutach z baru wyszedł dwudziestoparoletni chłopaczek. Typ bez charakteru i całkiem bez mięśni. Zgarnąłem go w bramę i przyparłem do muru.

— Człowieku, czego ty chcesz? — zapytał przestraszony, próbując odsunąć mnie od siebie.

— Dzwonił gdzieś? Bob, czy dzwonił przed chwilą?! — zapytałem groźnie.

Widziałem, że pytanie powoli docierało, bo chłopak zaczął się zastanawiać.

— Tak, do kurwiej nędzy. Dzwonił gdzieś. Ale rzucił słuchawką — powiedział. — Puść mnie człowieku. — Wyrwał się i odszedł szybko, poprawiając ubranie.

Stałem w bramie, chowając się przed coraz silniej padającym deszczem. Przypatrywałem się alei pełnej ludzkiego śmiecia, snującego się pomiędzy zadaszonymi budkami z fast foodem. Rzuciłem na ziemię stygnącego peta i ruszyłem do domu. 

Otworzyłem drzwi mojego małego mieszkania. Maggie naskoczyła na mnie i przyparła do ściany całą sobą. Pozwoliłem jej na to, miała prawo być wściekła. Nie wiedziała, na co się pisze, kiedy się wprowadzała. Choć wtedy uważałem, że lepiej jej ze mną, niż w przepełnionym schronisku, w którym kundle powyżej dziesiątego roku życia sprzedawano chińczykowi z pobliskiej knajpy.

— No już, już — powiedziałem rozbawiony, próbując ją uspokoić.

Wreszcie zeskoczyła. Szczeknęła kilka razy, merdając ogonem i biegając wokół moich nóg. Pobiegła do pokoju i wróciła po chwili, niosąc w pysku znoszonego kapcia. Uśmiechnąłem się szczerze, zamykając drzwi. Nakarmiłem ją, nalałem sobie szklankę dwunastoletniej szkockiej i wyszedłem na niewielki balkonik, z którego widok rozpościerał się na wąską, niedoświetloną uliczkę. Maggie była ze mną już ponad dwa lata. Żadna kobieta nie wytrzymała w moim towarzystwie tak długo, jak ten pies. Być może gdyby moje eks były równie wierne i cierpliwe. A może to ja miałem zbyt wygórowane oczekiwania. Ale było mi wygodnie, przed nikim nie musiałem się tłumaczyć. Wychyliłem szklankę i schowałem się w mieszkaniu. Postawiłem szkło na obdrapanym kredensie, usiadłem na poplamionej kanapie i oparłem stopy na blacie stołu. Maggie wskoczyła na siedzenie tuż obok. Położyła głowę na moich udach. Zasnęliśmy, wsłuchując się w stukot kropel leniwie uderzających o blaszany parapet.

Nad ranem obudziła mnie syrena karetki. Musiała podjechać akurat pod okna mojego mieszkania. Zniechęcony wyjrzałem poza rdzewiejącą balustradę balkonu. Na ulicy przed wejściem do klatki zgromadziło się kilkanaście osób. Na balkonie po lewej zobaczyłem sąsiadkę. Pani Rudtke, sześćdiesięciotrzyletnia emerytka, która wynajmowała mieszkanie tuż obok, poprawiła podomkę i kiwnęła mi na dzień dobry.

— Co się stało? — zapytałem rozespanym głosem.

— Ten biedak z szóstego. Podobno żona go zostawiła, jak ktoś wyczyścił mu konto.

— Skoczył?

Kobieta kiwnęła głową. Nie miałem do tego głowy, moje myśli zaprzątał Bob. Wiedziałem, że ma kontakt z Leszkiem. Musiałem znaleźć sposób, żeby poznać datę i miejsce spotkania. Mógłbym go śledzić przez najbliższy tydzień, ale nie pracowałem w ten sposób. Zbyt dużo zachodu, jak na tak błahą sprawę. Żonka pewnie sama odkryłaby imię kochanki, ale zaczynało mi brakować na czynsz. 

W biurze byłem po dziewiątej. Robotnik kończył z szybą. Przywitałem się i minąłem go w progu.

— Kierowniku… — zaczął.

— Toni — odparłem. — Mów mi Toni.

— Się rozumie, kierowniku. Ten gość, ten z wczoraj. Był tu chwilę przed panem.

Spojrzałem podejrzliwie.

— Czego chciał?

— Zostawił coś na biurku i kazał przekazać, że wróci.

Na biurku leżała koperta, beżowa, perfumowana. Na przedzie ktoś wykaligrafował moje imię. Wewnątrz znajdował się liścik.

— Dziękuję, że zajął się pan moją sprawą — przeczytałem pod nosem.

Wiadomość musiała napisać ta sama osoba, która zaadresowała kopertę. Na samym dole znajdowała się data i godzina. Dwukrotnie przeczytałem list i dopiero przy drugim podejściu zrozumiałem osobliwy dowcip. Data i godzina jeszcze nie nastały. Czyżby trafiła mi się klientka, która potrafi podróżować w czasie? Zgiąłem papier i schowałem do kieszeni.

— Mówił coś jeszcze? — zapytałem pakującego się robotnika. 

— Tylko, że będzie później, i że będzie kierownik o to pytać. 

Uśmiechnął się półgębkiem. Wręczyłem mu kilka banknotów za wykonaną pracę.

— Tyle wystarczy?

Robotnik przeliczył pieniądze i podał mi dłoń. Uścisnąłem ją. 

— Kierownik się nie boi? — robotnik zapytał na odchodne. — Dzisiaj to ponoć niebezpieczne. Jakiś gość stracił tak wszystko. Żona odeszła, a on skoczył z okna.

— Nie mam protokołu — powiedziałem, pokazując mu dłoń. — Kazałem go sobie usunąć.

Mężczyzna spojrzał na mnie zdziwiony. Nie potrafił zrozumieć, jak funkcjonuję w tym świecie. Ale udał, że to nie jego sprawa. Mogłem wreszcie powiesić płaszcz, zamknąć drzwi i rzucić się na skrzypiącą kanapę. Nie miałem do roboty nic lepszego. Nasunąłem kapelusz na twarz i zasnąłem. A kiedy wreszcie otworzyłem oczy, zabawny człowieczek stał nade mną. Przypatrywał mi się, świdrował wyłupiastymi, lekko przekrwionymi oczyma. Przerażające uczucie.

— Czekałem na pana — powiedziałem, podnosząc się z trudem z kanapy i wieszając kapelusz obok nadal schnącego płaszcza.

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. 

— Jest pan ciekaw — powiedział. — Jest pan ciekaw, co to za data.

Usiadłem na krześle za biurkiem i zapaliłem. 

— Potrzebował pan pomocy — stwierdził mężczyzna. — Więc pomogłem. Wtedy mają się spotkać.

— Skąd może pan to wiedzieć? 

Ale mężczyzna nie odpowiedział. Raz jeszcze uśmiechnął się. Skłonił się nisko na pożegnanie i wyszedł. Podszedłem do okna. Obserwowałem go, przypatrywałem mu się, jak z wolna wychodzi z budynku i pokracznie wsiada do czarnego, zabytkowego samochodu. Włączył silnik i odjechał, zostawiając za sobą smugę spalin. Raz jeszcze spojrzałem na krótką wiadomość od nieznajomej. Miałem trzy dni.

Zostało ledwie kilka minut do północy. Bob wygonił ostatnich klientów, którzy próżno patrzyli w dna swoich pustych butelek. Zaszyłem się pomiędzy ćpunami, kilkadziesiąt metrów od drzwi baru. Barman przekręcił klucz w zamku. Niepewnie rozejrzał się po okolicy, postawił kołnierz kurtki i żwawo ruszył w moją stronę. Nasunąłem na twarz kapelusz, choć wiedziałem, że nikt nawet nie patrzył w kierunku grupy ćpunów, czających się w tym miejscu. Oni zresztą też nie zauważali już nikogo. Mogłem wtopić się pomiędzy nich, a żaden nawet się nie odezwał. Nanity krążące w ich krwi, łącząc się z siecią nierozerwalnym połączeniem, zmieniały przepływ impulsów w mózgach, na zawsze odbierając im świadomość, zmieniając ich w puste naczynia. Stali się częścią większej całości. Swoisty ogólnodostępny monitoring miasta. Nie można było być pewnym, kto jest po drugiej stronie, kto w tym konkretnym momencie połączył się z jednym czy z drugim pustakiem. Ale w tamtej chwili nie miało to dla mnie większego znaczenia. 

Bob minął mnie, nie racząc nawet spojrzeniem. Jeden z owych pustych, obejrzał się za nim. Jak gdyby ktoś, kto siedział po drugiej stronie, też był zainteresowany barmanem. Chwilę odczekawszy, ruszyłem jego śladem. Szedłem drugą stroną pustej ulicy z wciąż nasuniętym na twarz kapeluszem. Przeszedłem przez zaniedbany rynek. Na moment nawet straciłem Boba z oczu, ale kiedy skręciłem w lewo, wzdłuż alei prowadzącej wprost pod miejsce, w którym kilkanaście lat wcześniej stał Spodek, zobaczyłem, jak Bob zmierza na wschód, w stronę studenckiego osiedla. Przyczaiłem się za rogiem sypiącego się hotelu Europa. Zapaliłem papierosa. Bob szedł w stronę bloków, które wciąż trwały za wydziałem fizyki. Mężczyzna obejrzał się kilkukrotnie i nie zauważywszy nikogo, parł naprzód. Szedł niezmordowanie wzdłuż kampusu, aż za przeszklony gmach studenckiej biblioteki. Przeciąłem teren uniwersytetu w poprzek. Teraz mogłem iść bulwarem, obserwując, jak on zmierza w stronę Gwiazd. 

Na osiedlu było kilka wieżowców. Jeśli wszedłby do któregoś z nich w tamtej chwili, kiedy stałem dobre kilkadziesiąt metrów dalej, raczej bym go nie znalazł. Ale on zatrzymał się dopiero przy przedostatnim budynku, okrążył go i wszedł po schodach do ciemnej klatki schodowej. Miałem czas, mogłem odczekać i dopiero po chwili ostrożnie uchylić aluminiowe drzwi. Modliłem się w duchu, by nie skrzypnęły. Na szczęście, na dole nie było już nikogo. Stara winda z mozołem wspinała się na kolejne piętra, by zatrzymać się na ósmym. Zakląłem pod nosem. Wybrałem schody. Wspinałem się, co rusz łapiąc za metalową poręcz. Gdzieś w połowie siódmego piętra usłyszałem przytłumione głosy.

— Jesteś pewien, że nikt cię nie śledził? — zapytał mężczyzna o głosie szorstkim niczym żyletka, którą goliłem się od tygodnia. Brzmiał dokładnie, jak go sobie wyobrażałem. Fan wódy i papierosów. Klatka zadrżała od tembru głosu mężczyzny, mimo, że starał się mówić cicho. — Dobrze — powiedział po chwili. — Czego chcesz?

Boba nie byłem w stanie zrozumieć, dlatego wspiąłem się wyżej. Kilka stopni mogło zrobić robotę. Na nieszczęście kafelka na jednym z nich była luźna, osunęła się i narobiła większego rabanu, niż się spodziewałem.

— Ktoś tu jest — stwierdził Leszek.

Nie czekałem. Zacząłem zbiegać po schodach. Głośno, najgłośniej jak potrafiłem. Chciałem, żeby mnie usłyszeli. Na pierwszym piętrze schowałem się w pomieszczeniu sanitarnym, w którym sprzątaczki trzymały swoje plastikowe kubły i miotły. Bob i jego towarzysz podążali za mną, pokonywali po dwa, trzy stopnie, próbując mnie dopaść. Kiedy minęli kanciapę, odetchnąłem. Zbiegli na parter. Słyszałem jak dobiegają do drzwi wyjściowych i wybiegają przed blok, na chodnik oświetlony migającą uliczną lampą. Stanąłem przy oknie. Mogłem przyjrzeć się mężczyźnie, z którym rozmawiał Bob. Wysoki, barczysty i łysy. Znałem Boba kilka lat. Nie sądziłem, że ktoś taki jak on może mieć tajemnice. Znajomego, który przed kimś ucieka, który nie chce być znaleziony. 

Obaj rozejrzeli się po okolicy dość nerwowo. Leszek zaczął wymachiwać rękami, miał pretensje do barmana. Na powrót schowałem się w kanciapie. Zaraz potem wrócili do klatki.

— Cholera, przez ciebie znowu muszę zmienić miejsce. 

— Nie rozumiesz — odparł Bob. — Ktoś o ciebie pytał.

— Kto?

— Jakiś prywatny detektyw. Czasem wpada do mnie na kolejkę.

— Załatwisz nam spotkanie. Już ja dowiem się, czego on chce — stwierdził Leszek. 

— Tylko niech nie będzie, jak wtedy.

Leszek zaśmiał się szyderczo.

— Postaram się.

Wracałem do domu bocznymi uliczkami, ledwie muskanymi światłem latarni stojących gdzieś przy głównej drodze. Musiałem pomyśleć. Wiedziałem, że Bob będzie chciał się skontaktować. Nie byłem pewien, czy w tej sytuacji powinienem czekać na niego w biurze, czy może zawitać do baru, gdzie pewnie zabrałby mnie na bok i dał znać, że ktoś chce mnie widzieć. Jeśli pojawiłbym się w barze, mógłbym go zmylić. Był pewnie przekonany, że to ja czaiłem się na klatce. Musiał to wiedzieć. Ale czy miejsce spotkania cokolwiek by zmieniło? Ja wiedziałem, że on wie, gdzie jest Leszek. On podejrzewał, że go śledzę. 

Idąc zamyślonym, prowadzonym przez podświadomość, dotarłem do głównej ulicy wiodącej na obrzeża miasta. Przeszedłem przez pustą drogę, nad którą migały reklamowe neony. Nieco z musu wszedłem pomiędzy stare kamienice, w których mieszkali ludzie tacy jak Leszek. Powybijane okna, wewnątrz jasno było jedynie za dnia, chyba, że ktoś jakimś cudem zdobył latarkę. Ale ci ludzie nie potrzebowali światła. Czaili się w kątach, czekając na kolejny dzień. 

Maggie siedziała sama. W takich chwilach żałowałem, że zgarnąłem ją ze schroniska. Była skazana na moją łaskę lub niełaskę, moją dobrą lub złą wolę. Choć gdybym zostawił ją tam, gdzie była choćby o dzień dłużej, wylądowałaby na talerzu jakiegoś pryszczatego grubasa, który w wolnych chwilach oglądał animowane porno w kącie pokoju mieszkania dzianych rodziców, jedną ręką sięgając po udawaną chińszczyznę, zaś grubymi palcami drugiej grzebiąc w gaciach i szukając swojego małego.

Kiedy dotarłem pod drzwi bloku, miałem ochotę już tylko na szklaneczkę czegoś mocniejszego i długi sen. Miałem to szczęście, że nie miewałem problemów z bezsennością. Wierzyłem, że to dzięki rozsądnemu podejściu do sieci. Kiedyś ludziom wydawało się, że nie mogą od niej uciec, że muszą tkwić z nosami w ekranach, które przecież mogli odsunąć. A po zmianie? Po tych kilku odkryciach, których podobno dokonano dla dobra ludzkości? Wystarczyło sięgnąć ręką do portu, w większości domów zamontowanych tuż przy łóżku. Włączyć zdalny protokół, żeby informacje przepływały swobodnie przez synapsy.

Dziękowałem sobie i jakieś wyższemu bytowi, jeśli taki w ogóle istniał, że nie zdecydowałem się na podłączenie. Nadal łączyłem się z siecią w ograniczony sposób przy użyciu sprzętu, znajdującego się poza moim organizmem. Mogłem być pewien, że nikt z zewnątrz nie pozna moich myśli bez mojej wiedzy, że nie będzie mnie śledził. Wszedłem do zatęchłego mieszkania. Maggie jak zwykle skoczyła na mnie, liżąc po twarzy. Trudno było w tych czasach o takie oddanie. Złapałem za smycz, przypiąłem do jej obroży i wyszliśmy na zewnątrz, na deszcz, którego jeszcze przed chwilą nie było. Maggie zniechęcona wyjrzała poza klatkę schodową. Zbiegła po schodach wiodących z sieni, nasikała na trawnik i chciała wracać. Widać jej też nie uśmiechało się moknąć. Po krótkiej chwili zniknęliśmy dla świata w odmętach bloku, w którym nikt nawet nie myślał zamontować oświetlenia uruchamianego czujnikiem ruchu, nie mówiąc o kamerach czy protokołach szybkiego dostępu. Cieszyło mnie to.

Następnego ranka pojawiłem się w biurze. Uznałem, że tak będzie najbezpieczniej. Byłem na swoim terenie, nic mi tam nie groziło. Przychodząc do baru nie mógłbym być pewien, że Leszek nie czai się gdzieś na zapleczu; że nie czeka przy którymś ze stolików. Zrobiłem sobie kawy. Czarnej niczym wczorajsza noc, mocniejszej niż uderzenie w pysk od lokalnego alfonsa. Smakowała jeszcze lepiej z papierosem. Idealne śniadanie przed ciężkim dniem, pomyślałem, siedząc za biurkiem i czekając na chwilę, w której barman stanie w drzwiach. Wiedziałem, że przyjdzie. On też nie czekałby z zaproszeniem. Nie w tej sytuacji. Żeby zabić czas zatopiłem się w kiepskim czytadle, które były partner zostawił w szufladzie swojego porzuconego biurka.

Bob pojawił się około jedenastej. To była krótka wizyta. Sprawiał wrażenie zagonionego, może wystraszonego. 

— On chce cię widzieć — powiedział.

Obaj staraliśmy się robić dobrą minę do złej gry. Wiedzieliśmy, że ten drugi kłamie. 

— Gdzie i kiedy?

Bob podał mi kartkę z adresem. Mieliśmy spotkać się na rogu Plebiscytowej i Wojewódzkiej, zaraz za budynkiem starego teatru.

— Bądź tam dzisiaj, około północy.

Kiwnąłem głową, Bob zaś nie raczywszy nawet się pożegnać, wyszedł. Miałem ledwie kilkanaście godzin. W głowie mignęła mi myśl, żeby skontaktować się z pośrednikiem klientki. To byłoby rozsądne. Wiedziałem gdzie i kiedy pojawi się Leszek. Łatwe pieniądze. Ale chciałem dać mu szansę, Leszkowi znaczy się. W tamtej chwili nie wiedziałem kim jest moja mocodawczyni i dlaczego szuka byłego bramkarza podrzędnej speluny. 

Nie chciałem marnować więcej czasu za biurkiem. Na moje nieszczęście, kiedy sięgałem po płaszcz z zamiarem szybkiego opuszczenia biura, do drzwi zapukał niski, kędzierzawy śmieszny człowieczek. Towarzszyła mu kobieta. Dość przystojna brunetka w skromnej sukience i z mocnym makijażem. Zaprosiłem ich do środka, nie kryjąc swojego niezadowolenia.

— Przyszliśmy nie w porę? — kobieta zapytała, uśmiechając się do mnie szczerze.

Zaprzeczyłem i wskazałem na kanapę.

— To jest moja klientka — stwierdził niski człowieczek.

— Nie dosłyszałem pani imienia — odparłem.

Kobieta wyjęła ze swojej małej, czarnej torebki srebrną papierośnicę. Włożyła szluga w usta, sięgnęła po zapalniczkę i zapaliła. Zaciągnęła się, przeciągając odpowiedź.

— Bo go panu nie podałam. I nie sądzę, żeby to było konieczne.

— Pracuję nieco inaczej — stwierdziłem. — Chciałbym wiedzieć komu pomagam. Lubię też poznać sprawę, w jaką zostaję wplątany.

Brunetka przyjrzała mi się badawczo.

— Mamy wspólną historię. Wystawił mnie kilka lat temu. Przez niego zostałam sama z dużym problemem. 

Ciężko było mi ocenić, czy mówi prawdę. Zresztą nie powiedziała właściwie nic.

— Ma pan jakieś nowiny? — zapytała, nonszalancko zakładając nogę na nogę. Zwiewna sukienka lekko się uniosła, odsłaniając kawałek uda. 

Sięgnąłem po paczkę papierosów, leżących na biurku. 

— Mogę? — Wskazałem na zapalniczkę. Zbliżyłem się i nachyliłem, a ona odpaliła mojego papierosa.

— Pan go znalazł, prawda? Widział go pan.

— Nadal go szukam — powiedziałem szorstko. Chciałem zabrzmieć stanowczo. Być może nie uwierzyła, ale nie mogła nic zrobić.

— Pan mi powie, kiedy go znajdzie?

Przytaknąłem, czując w głębi, że w ogóle nie powinienem brać tej sprawy.

— Wyjdź — rozkazała towarzyszącemu jej mężczyźnie. Wstała, poprawiła ubranie i tym razem to ona pewnym krokiem podeszła do mnie. — Pan mi pomoże. Potrafię się… — urwała na moment, uśmiechając się dwuznacznie. — Potrafię się odwdzięczyć — powiedziała, patrząc mi w oczy z bliska. Przesunęła palcami wątłej dłoni po moim przedramieniu, a potem dalej po ramieniu, aż dotarła do policzka. Wreszcie odsunęła się i na powrót usiadła na kanapie. 

— Jak mam się z panią kontaktować?

Kobieta zawołała na towarzysza.

— Będzie pojawiał się tutaj co kilka dni. Kiedy już czegoś się pan dowie, opowie pan jemu, a on przekaże mi. Tylko proszę, niech pan da mi znać, jak tylko ustali pan miejsce pobytu Leszka — zaczęła mówić z przejęciem, jakby z obawą, że stanie się coś złego. — Jak zorientuje się, że jest śledzony, znów mi ucieknie.

— Skąd pani wie, że w ogóle tutaj jest?

Brunetka raz jeszcze wstała z kanapy. Stanęła przede mną. Nachyliła się, ocierając się o mój tors i sięgając ręką do popielniczki ustawionej na biurku, tuż za moimi plecami. Wsparła się na moim barku i zgasiła papierosa. Potem odstąpiła.

— Mam kilkoro przyjaciół — odparła, posyłając mi pożegnalny uśmiech.

Byłem zmieszany. Kiedy wyszła czułem niepokój i żal. Na swój sposób mnie zauroczyła.

Stanąłem przy brudnym oknie i obserwowałem ich oboje, jak wsiadają do przesadnie wypolerowanego samochodu i odjeżdżają. Zaraz potem narzuciłem na ramiona płaszcz. Wyjąłem z sejfu broń. Pistolet był zimny, czułem jego chłód pod opuszkami palców. Schowałem go w głębokiej kieszeni płaszcza i wyszedłem. Podążałem miejskimi chodnikami na południe, w kierunku najbliższego parku. Znajdujące się ponad moją głową hologramy informowały o konieczności podpięcia się do sieci. Nie były w stanie przeanalizować moich preferencji, nie mogły wyświelić odpowiednich reklam. Kiedy znalazłem się poza centrum, poczułem spokój. Dotarłem na most, biegnący ponad kilkupasmową drogą. Autonomiczne, elektryczne samochody przesuwały się w jedną i drugą stronę w równych odstępach. Ludzie siedzieli w nich, jak dawniej w autobusach i tramwajach, oddając się rozrywce. Nie wiedziałem, jak można w takim stopniu zawierzyć swoje życie technologii.

Przeszedłem na drugą stronę i stanąłem na wybetonowanym placu, tuż przed bramą parku. Dawniej dookoła fontanny, znajdującej się w centralnej części, stało kilka ławek. Jednak nic już z nich nie zostało. Sam park zarastał od kilkunastu lat. Wyznaczone niegdyś ścieżki pokrywały się zielonym płaszczem. Natura zapomniała o sztucznych podziałach narzuconych przez człowieka. Odebrała co jej, wdzierając się wgłąb chodników oddzielonych od połaci mchu równo ułożoną kostką brukową.

Napawając się zimnym wiatrem, chłostającym moją coraz bledszą twarz, moich uszu dobiegły odgłosy klaksonów. Wróciłem przed wejście do parku, a potem dalej, na most, by zobaczyć, co się stało. Przy lichej barierce stało już kilka osób. Jakiś młody chłopak skoczył na autostradę biegnącą poniżej. Kilka autonomicznych wozów przejechało po jego ciele, potem ktoś oznaczył miejsce wypadku i trzy kolumny sunących miarowo wozów zmieniły się w dwie. Do momentu nadjechania karetki pas, na którym leżało ciało był pusty. Potem dwoje ratowników zabrało zwłoki na nosze. Zapakowali je do samochodu i odjechali, a system kierujący ruchem naniósł poprawki i na powrót zaplanował trójpasmową trajektorię dla poszczególnych wozów, przesuwających się niczym po sznurku, komunikujących się z systemem i pomiędzy sobą. Dbając o utrzymanie odpowiednich odległości i prędkości. Ten system po prostu nie mógł zawieść.

Miałem dość ułożonego świata. Wszystko, co można było zostawić samemu sobie, człowiek zaplanował. Został już wyłącznie ten park, o którym większość zdążyła zapomnieć. Lub po prostu nie chciała pamiętać. Cieszyłem się, że nikt nie wpadł na pomysł, by postawić tam kolejny parking. Chyba tylko to trzymało mnie w tym mieście. Coraz bardziej rozumiałem Stasia Stachurę.

Kiedy wróciłem do mieszkania było kilkanaście minut przed czwartą. Chciałem zjeść coś na mieście, ale nie potrafiłem znaleźć otwartej knajpki. Mijali mnie ludzie na elektrycznych hulajnogach i rowerach, rozwożący jedzenie po przeszklonych biurowcach i domach o ekstrawaganckich kształtach. Wieczorem hulajnogi walały się na każdej ulicy. Ludzie zostawiali je w śmierdzących bramach, przy drzwiach domów czy na środkach obesranych przez psy alejek, bo tam było im wygodniej je zostawić. Dopiero późną nocą pojawiali się znużeni pracownicy korpo, którzy ustawiali sprzęt w rzędy, ułatwiając skorzystanie z niego następnego dnia. Przeszedłem głodny przez zapuszczoną Mariacką, na której dawniej tyle było restauracji. Został tylko chińczyk, który robił pierogi z psim i kocim mięsem. Na samą myśl aż się otrząsnąłem i wróciłem do siebie. Nie chciałem zjadać pimpusia sąsiadki. Nawet, jeśli gnoja nie lubiłem.

Usiadłem na kanapie. Nasypałem psu karmy i spojrzałem na krótki skład na opakowaniu. Był lepszy od tego, co wypisują na gotowym żarciu dla ludzi. Pies nie tknąłby gówna, które musi mi wsytarczać. Zerknąłem do lodówki. Zostało piwo, pierogi, które przyniosła mi starsza sąsiadka, mieszkająca na tym samym piętrze i gulasz, który ugotowałem jakiś miesiąc wcześniej. Zabrałem pierogi i wrzuciłem na teflonową patelnię. Otworzyłem piwo i skończyłem je kilkoma większymi łykami, nim jeszcze żarcie zdążyło zaskwierczeć. Do obiadu wyjąłem z lodówki drugiego browara. Musiałem się choć trochę znieczulić. Cały wieczór myślałem o chłopaku, który skoczył z mostu. Dlaczego to zrobił? Czy miał kogoś? Czy można było tego uniknąć? Być może byłem jedyną osobą, która o nim myślała. To przecież tylko kolejny numerek w statystykach jakiegoś faceta w ozdobnej koszuli bez kołnierzyka i w okrągłych okularach, obserwującego tabele i wykresy, pnące się ku górze. A gdyby wykresy zaczęły spadać, facet w koszuli stawał na miejscu martwego chłopaka i skakał. Robił miejsce kolejnemu trybikowi. 

Z mieszkania wyszedłem po dwudziestej trzeciej. Na ulicach tamtego wieczoru wciąż sporo było ludzi szukających otwartego baru. Byłem ciekaw tego Leszka. Z każdą godziną rosła we mnie paląca chęć poznania go. Wiedziałem, że sprawa nie jest tak oczywista, jak przedstawiła mi ją moja klientka. Nie mogłem założyć też, że nie tkwi w niej ziarno prawdy. Dlatego już od rana nosiłem ze sobą broń. Miałem nadzieję, że niepotrzebnie. Na miejsce spotkania dotarłem dobre kilkadziesiąt minut wcześniej. Stanąłem na prawo od wejścia do teatru i oparłszy się o brudną ścianę, zapaliłem. Czekałem ledwie kilka minut.

— Jesteś wcześniej — powiedział Leszek monotonnie brzmiącym głosem.

— Tak.

— Dlaczego?

— Byłem ciekaw — odparłem szczerze.

Słyszałem, jak mężczyzna stojący za rogiem odpala swojego szluga i zaciąga się. 

— Widziałeś się z nią? — zapytał bez ogródek, ale i bez jakiejś specjalnej pretensji w głosie.

Mruknąłem twierdząco.

— Wiesz, kim ona jest? 

— Kim?

— A co ci powiedziała? — Leszek ciągnął dalej, nadal nie pokazując mi się.

— Że macie wspólną historię.

Leszek zaśmiał się.

— Mówiła coś jeszcze?

— Tak, żebym się z tobą nie spotykał. 

Mężczyzna wydał z siebie dźwięk. Pojedyncze prychnięcie, będące zarazem wyrazem zrozumienia i oburzenia. 

— Siedziała w więzieniu. Przeze mnie.

Tego się nie spodziewałem. Wyczuł to w mojej postawie i obruszeniu, jakie wywołały jego słowa.

— Była członkiem podziemia. Próbowali obalić cały ten system — Leszek mówił dalej, jakby od niechcenia. Miałem wrażenie, że ta swoista spowiedź przynosi mu ulgę.

— Nie chciałeś jej pomóc? 

Leszek pstryknął peta. Widziałem, jak przelatuje ponad bądź co bądź szerokim chodnikiem i ląduje na ulicy. 

— Już wtedy było mi to obojętne. Nie zależało mi na akceptacji kogokolwiek. Jak długo mogłem żyć po swojemu, tak długo system mi nie przeszkadzał.

Rozumiałem go. 

— Ty też tak żyjesz — dodał po chwili. Wydawało mi się, że poznał moje myśli. Nie tak, jak wszystkie korporacje, z wykorzystaniem technologii, włamując się do mojego umysłu w poszukiwaniu doświadczeń i upodobań. Zrobił to przy pomocy intuicji i obserwacji. Za oręż mając jedynie zdolność logicznego myślenia.

— Śledziłeś mnie — bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.

— Tak, od tamtego spotkania na gwiazdach. Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?

— Powiedziała mi, że znajdę cię przez Boba.

— Do kurwiej nędzy — Leszek rzekł sucho, ale wbrew pozorom, bez większych emocji. 

Spojrzałem pytająco w jego kierunku.

— Znajdziesz mnie na gwiazdach. Przyjdź tam, jeśli coś się zmieni.

Kiedy to powiedział, odwrócił się i zniknął pomiędzy starymi kamienicami. Chciałem po raz wtóry zaciągnąć się papierosem, ale nie zauważyłem nawet, że ten skończył się i od kilku minut przypalałem filtr. To była dobra decyzja, poznać go. On też musiał być zadowolony. Fakt, że kazał mi się pojawić, był chyba oznaką zaufania. Po prawdzie ja też mu zaufałem. A już na pewno dalece bardziej niż klientce.

Wracając do domu czułem spokój. Nie wiedziałem, dlaczego. Paradoksalnie bardziej chciałem pomóc Leszkowi, niż kobiecie, która mnie wynajęła. Dopiero rano, kiedy dotarłem do biura, zawładnął mną lęk. Bałem się wizyty małego człowieczka. Nie mogłem pozwolić sobie na sen, nie chciałem, żeby znów obudził mnie tym swoim świdrującym wzrokiem. Usiadłem na krześle i czekałem. Byłem pewien, że pojawi się jeszcze przed południem. 

Gdzieś przed pierwszą skończyłem czytać książkę. Miałem dość czekania. Wyszedłem na miasto. Byłem po pierwsze zdziwiony brakiem wizyty, po drugie zaś, śmiertelnie głodny. W ustach nie miałem nic od co najmniej kilkunastu godzin. Kupiłem lichą kanapkę u Niemca i obserwowałem ludzi skupionych na pracy, niczym zombie na sobie tylko znanej misji, spieszących w jednym lub drugim kierunku. Za głowami przelewającego się tłumu dojrzałem niemałe zamieszanie. Nieopodal ruchliwego teraz skrzyżowania kręciło się kilkanaście osób. Usłyszałem zbliżającą się syrenę pogotowia. Wyła wdzierając się do centrum pomiędzy setkami samochodów. Zaciekawiony, zbliżyłem się do powstającego półokręgu. Na środku ktoś leżał. Mężczyzna. A nad nim drugi, niski, kędzierzawy. Na pierwszy rzut oka wyglądało, jakby ten niski człowiek chciał pomóc temu drugiemu, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zamiast niesienia pomocy, przeszukuje kieszenie ofiary. 

— Ludzie, pomożcie — krzyknął, rozpaczliwie rozglądając się po gapiach.

Kiedy wreszcie rozszalały odwrócił się w moim kierunku, rozpoznałem w nim pomagiera mojej klientki. Ów dziwnego człowieczka o przeszywającym spojrzeniu. Dwoje ratowników podbiegło do niego. Odepchnęli go, a on padł na plecy, szybko wstał i zniknął. Podniosłem wzrok. Dojrzałem bladą twarz Boba, leżącego w karmazynowej, stale poszerzającej się kałuży własnej krwi i nóż wystający z jego klatki piersiowej.. 

— Nie żyje — stwierdził ratownik w czerwonej kurtce z krzyżem wyszytym na plecach.

Przerażony rozejrzałem się po okolicy. To chyba o takie wydarzenie chodziło Leszkowi. Wiedział, że coś się stanie, że będziemy musieli się spotkać. W jednej chwili zapomniałem o ssącym uczuciu głodu, które w innych okolicznościach nie pozwoliłoby mi normalnie funkcjonować. 

Nie chciałem składać wizyty Leszkowi za dnia. Gdzieś pod skórą czułem, że to po prostu nie jest dobry pomysł. Czekałem do zmierzchu. Kiedy już ulice miasta na powrót rozświetliły się ciepłym blaskiem ulicznych latarni, zabrałem Maggie na długi spacer. Miała być moim kamuflażem. Przemykaliśmy pomiędzy obesranymi przez psy skwerami, kuląc się w ciemnych uliczkach i bramach. Nim dotarliśmy pod wieżowiec, w którym Leszek wynajmował mieszkanie, trzykrotnie upewniłem się, że nie mam ogona. Spokojniejszy, zaciągnąłem psa do brudnej klatki schodowej, której ściany wciąż udekorowane były w nieestetyczny biały wzór na zielonkawym tle. Ta sama farba zdobiła ściany od kilkudziesięciu lat i w jakiś tajemniczy sposób, nadal się trzymała. Miejscami odchodziły większe lub mniejsze płaty, ukazując szarość płyty i biel tynku, ale mimo wszystko dekoracja wciąż straszyła oko.

Nacisnąłem przycisk przywołania windy. Nie chciałem ciągnąć Maggie po schodach. Nie wiedziałem, czy dałaby radę. I kiedy wpatrywałem się w światełko, przeskakujące pomiędzy cyframi, ktoś na mnie syknął.

— Nie fatyguj się — powiedział Leszek. Czaił się w głębi ciemnego korytarza. — Zabili go.

— Tak — odparłem.

— Wiesz, że to oni?

— Widziałem mężczyznę, którego do mnie wysłała. Szukał czegoś po kieszeniach Boba, kiedy ten leżał już przed swoim barem.

Leszek westchnął. Wyczułem w tym westchnieniu zniechęcenie i rozczarowanie. 

— Czego oni szukają? — zapytałem.

— Kodu dostępu. Już za to zabijali. 

— Masz go?

— Nie — odparł Leszek.

— On go miał? 

Były bramkarz raz jeszcze pokiwał głową.

— Mieliśmy go wtedy. Przyszedł do mnie brat twojej obecnej klientki i prosił, żebym go przechował.

— Chciał się go pozbyć? 

— Jej. Miał jej dość. Chciał normalnie żyć, ale jej zamarzyło się zniszczenie systemu.

— Jest jakiś sposób, żeby ją powstrzymać?

Leszek milczał. Wiedzieliśmy, co trzeba zrobić. Musieliśmy tylko dobrze to zaplanować. Nie łudziłem się, że wyjdę z tej sprawy bez szwanku. Pomagając jemu, pomagałem sobie. Nie musiał tłumaczyć mi, że stając po stronie kobiety, zacisnę sobie pętlę na szyi. W tamtej chwili żałowałem, że Stachura wyjechał. Nie wplątałbym się w taką aferę z nim u boku. 

— Jak ma na imię? — zagadnąłem na odchodne.

— Majka — Leszek wypowiedział imię kobiety z wyczuwalną w głosie niechęcią.

— Więc? Mam ich tu przyprowadzić?

Myślał dłuższą chwilę, by potem z przekonaniem opowiedzieć mi o swoim planie.

Tej nocy nie mogłem spać. Budziły mnie syreny karetek i policyjnych wozów, przejeżdżających w oddali. Budzili mnie pijani nastolatkowie, wracający do domów z nocnych imprez. Gdzieś przed czwartą Maggie położyła swoją ciężką głowę na materacu coraz mniej wygodnego łóżka. Szturchnęła mokrym, zimnym nosem wystającą spod pościeli moją nagą łydkę.

— Później — burknąłem, by zaraz potem się podnieść. I tak nie byłem w stanie zasnąć.

Moimi myślami zawładnęła Majka. Spodziewałem się, że złoży mi wizytę. Ona, albo jej niski, przerażający pomocnik. Nastawiłem czajnik z wodą i wyszedłem z Maggie na spacer. Wróciliśmy po kilku chilkach. Gwizdek już dawał o sobie znać. Zalałem kawę. Poczułem jej charakterystyczny smolisty smak, niemal ciągnęła się przechodząc przez gardło. Wszyscy zachwycali się organiczną, zieloną kawą, ale dla mnie to po prostu zalane wrzątkiem, ledwie zerwane z krzaka niewysuszone ziarna. Cholera mnie brała, jak przy każdej okazji ekozapaleńcy próbowali wmusić we mnie i we wszystkich innych swoją wizję świata. 

Usiadłem na kanapie, wpatrując się w psa. Maggie podobnie jak ja, nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Czuła, że ten dzień będzie ważny. Kiedy wychodziłem z domu, podeszła do mnie. Pogłaskałem ją na odchodne. Podniosła łapę i uderzyła nią we mnie, jakby prosząc, nie idź. Wiedziała, słyszała przecież moją rozmowę z Leszkiem. Zdawała sobie sprawę, że od tamtej chwili wszystko może być inaczej, gorzej.

W biurze byłem wcześniej niż zwykle. Promienie wschodzącego słońca prześwitywały przez aluminiowe rolety, rzucając na przeciwległą ścianę poszatkowane cienie. Nie minęła nawet godzina, kiedy do drzwi biura ktoś zapukał. W progu stanęli oboje. Majka miała poważną minę, mężczyzna zaś rozglądał się nerwowo, najpierw w przedsionku, potem wewnątrz gabinetu. Całą noc zastanawiałem się, jak ich przywitać.

— Coś się stało? — zapytałem wreszcie.

Majka usiadła na kanapie, widziałem jak buzowały w niej złe emocje. 

— Ten kretyn zrobił coś głupiego — powiedziała, wskazując na zmartwionego towarzysza.

Odetchnąłem. Przez moment bałem się, że mnie śledziła, że wiedziała o moim spotkaniu z Leszkiem.

— Wiem, byłem tam.

Majka wstała, nie kryjąc złości i przenosząc ją na mnie.

— I nic pan nie zrobił?

Wzruszyłem ramionami. Starałem się okazać spokój, choć czułem jak moje dłonie pocą się, a gardło zaciska. 

— Kiedy go zobaczyłem, barman już nie żył. 

Majka na powrót usiadła. 

— Dlaczego to zrobił? — zapytałem.

Mężczyzna stał przy drzwiach ze spuszczoną głową, jak pies, którego właściciel skarcił za nasikanie na dywan. Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, zapytałem go wprost.

— Dlaczego pan go zabił?

Podniósł wzrok, spojrzał na Majkę, szukając pomocy.

— Powiedz panu — przytaknęła.

— On… On…

— Wiedział — dokończyła kobieta. — Wiedział, gdzie jest Leszek. 

— Ten Bob. Dzwonił do Leszka, kiedy wyszedł pan z baru — powiedział mężczyzna. — Tamtego wieczoru zadzwonił i umówili się na spotkanie.

Wewnątrz poczułem niepokój. Nie zauważyłem go wtedy, nie wiedziałem, że tam jest. Może miał kogoś wewnątrz?

— Powiedział coś, zanim… — nie dokończyłem pytania.

Mężczyzna odpowiedział mi burzącym krew w żyłach uśmiechem. Ogarnął mnie lęk. Wiedzieli, gdzie jest Leszek. Wiedzieli, że się spotkaliśmy, dlatego do mnie przyszli. 

— Jak mogę wam pomóc? 

— Musi go pan ukryć — powiedziała Majka szorstko. 

Udałem zamyślenie, choć wiedziałem już, co zrobić.

— Mam jeden lokal, w którym będzie bezpieczny. To raczej melina, ale chyba nie będzie panu przeszkadzać towarzystwo bezpunktowców?

Majka pokiwała głową.

— Nie będzie — odpowiedziała za niego. — Kiedy może pan go tam ukryć?

— Dzisiaj wieczorem. Po zmierzchu niech czeka na ławkach naprzeciw baru — powiedziałem, zapominając, że mężczyzna, o którym rozmawialiśmy, stał tuż obok. — Może wreszcie dowiem się, jak panu na imię?

— Romek — Majka nie pozwoliła dojść mu do głosu. — To jest Romek.

— A pani? — zapytałem, chcąc zachować pozory.

— Majka — wydusiła z siebie. — Ale jestem pewna, że pan zna już moje imię.

Zaprzeczyłem, grzecznie się uśmiechając i odprowadzając dwójkę gości do drzwi. Wewnątrz cały byłem przeszyty strachem. Czy to my szykowaliśmy zasadzkę, czy to oni przechytrzyli nas? Nie mieli skrupułów, może sprawa z Bobem nie była nieprzemyślaną wpadką, ale dobrze zaplanowanym działaniem? 

Kiedy już wyszli, usiadłem za biurkiem. Zatopiłem się w myślach, powtarzając warianty planu. Żaden nie brał pod uwagę tak szybkiego kontaktu. Musiałem improwizować.

Romek na ławeczce na przeciw baru Boba pojawił się w kilka chwil po zachodzie. Zobaczyłem go oczyma ćpunów wystających jak zwykle w tym samym miejscu.

— Jest tam — powiedziałem do Leszka.

— Świetnie. Przyprowadź go. 

Odpiąłem sondy ze skroni, przy pomocy których wcześniej połączyłem się z siecią.

— To twój protokół? — zapytałem.

— Znajomego. Wyrzucił z niego trochę syfu, dodał kilka zabezpieczeń. To jedyny bezpieczny sposób.

Ubrałem płaszcz i pożegnałem się. W centrum pojawiłem się po niespełna trzydziestu minutach. Romek był już nieco zniecierpliwiony. Zdążył wypalić pół paczki Ekstra Mocnych, zostawiając pod ławeczką kilkanaście zgiętych w pół filtrów.

— Cholera, człowieku! — powiedział na przywitanie. — Wiesz, jak długo tu siedzę?

Przeprosiłem.

— Idziemy — powiedziałem zaraz potem. — Pójdziesz kilka kroków za mną. 

Było mu wszystko jedno. Nie wiedziałem, czy to irytacja czy kiepska gra, ale nie obchodziło mnie to. Widziałem, jak jedno z naczyń nas obserwuje. To musiał być Leszek. Ruszyliśmy w kierunku dworca, a dalej na wschód. Chciałem poprowadzić go okrężną drogą. Nie wierzyłem, że nikt nas nie śledzi. Majka musiała kogoś podstawić. Ktoś taki jak ona na ogół ma swoje sposoby. Kiedy przeszliśmy przez Mariacką, skręciliśmy pod brudny most, po którym przejeżdżały pociągi. Szliśmy dalej aż do Granicznej, prowadzącej nas na powrót do głównej drogi. Romek zaczął coś mruczeć pod nosem.

— Co jest? — zapytałem.

— Po co tak kluczymy? — wtrącił gdzieś pomiędzy niezrozumiałymi dla mnie słowami.

— Tu jest mniej kamer. 

Czułem jego nie zadowolenie. Mówił coś do siebie aż do samych Gwiazd.

Dopiero, kiedy skręciliśmy na osiedle i zatopiliśmy się pomiędzy wieżowce, usłyszałem, co mamrotał. To nie był zwykły bełkot. On był naczyniem! Pustym, przez którego ktoś mógł łączyć się z dowolnego miejsca na ziemi. Nie wiem czy było tak od zawsze, ale byłem przekonany, że po drugiej stronie siedziała Majka. Człowieczek powtarzał te same słowa, które słyszałem z ust ćpunów. Nie wiedziałem co robić. Musiałem zaprowadzić go do mieszkania Leszka. Tylko, co potem? Zwolniłem. Chciałem odwlec w czasie tę chwilę, moment, w którym znajdziemy się u celu. Miałem nadzieję, że jego tam nie będzie. Że wyjdzie zapalić.

Odetchnąłem z uglą, kiedy wchodząc do klatki, zauważyłem Leszka czającego się w tym samym co zwykle, ciemnym kącie na parterze. Przepuściłem Romka w drzwiach windy. Kiedy mnie mijał, niezauważalnie pokręciłem głową. Leszek wyłonił się z mroku, na jego twarzy oparł się promień światła wpadający przez wąskie okienko. Kazał mi wsiąść do windy. Posłuchałem go, wcisnąłem odpowiedni przycisk. Romek ślepo wpatrywał się w rozbite lustro, przyklejone na tylnej ścianie. Stał nieruchomo, jakby coś przeraziło go do szpiku kości. Na kilka sekund zgasło światło. Zapaliło się tuż przed dotarciem na odpowiednie piętro. Romek leżał już na ziemi. Nieruchomo, wyglądał jakby ktoś wyłączył mu prąd.

— Złap go za nogi — powiedział czekający na górze Leszek. — To naczynie.

— Wiem. Zorientowałem się kilkanaście minut temu. Myślisz, że patrzyła?

— Musiała. Pewnie zaraz się tu pojawi. Mamy kilka minut.

Leszek otworzył drzwi mieszkania. Rzuciliśmy bezwładne ciało na fotel.

— Spadamy stąd — stwierdził. — Ty windą, ja schodami. 

Stanąłem przed metalowymi drzwiami i nacisnąłem na przycisk przywołania. Leszek zatopił się w otchłani ciemnej klatki. Czekałem dłuższą chwilę. Moje myśli krążyły gdzieś pomiędzy Maggie, czekającą w pustym mieszkaniu i Stanisławem, zapewne pijącym wino w paryskiej knajpce. Ciężko było mi się skupić. Może chciałem odwlec tę chwilę, udać, że jestem gdzieś indziej. Ktoś zjechał na dół i teraz winda musiała na powrót wgramolić się na ósme piętro. Światełko z mozołem podświetlało kolejne cyfry. W chwili, w której drzwi się otworzyły, wróciłem zmysłami do rzeczywistości. Nie spodziewałem się jej tak szybko. Wyszła z małym pistoletem wycelowanym wprost w moją twarz. Obojętne spojrzenie, którym mnie obdarzyła, nie zrobiło na mnie większego wrażenia.

— Gdzie on jest? — zapytała ze złością w głosie.

— W mieszkaniu.

Machnęła bronią, każąc mi pójść przodem. Nie musiałem patrzeć w lufę, wystarczyła świadomość pistoletu skierowanego w moje plecy, by zrobić, co chciała. Wszedłem do ciemnego pokoju. Romek wciąż bezwładnie zalegał na dużym fotelu.

— Gdzie jest Leszek?! — krzyknęła.

Usłyszałem tylko tyle. Potem coś uderzyło o ziemię. Odwróciłem się, przyznam szczerze, dość niepewnie. Majka leżała nieprzytomna na zimnej posadzce, a Leszek stał nad nią z uniesioną, rozwartą dłonią. 

— Obudzi się z dużym bólem głowy — stwierdziłem.

Ale on podniósł z ziemi broń.

— Nie obudzi się. 

Spojrzałem na niego przerażony. Patrzyłem na pistolet, załadowany, odbezpieczony i gotów do strzału. Kiedy wypalił, aż podskoczyłem. To dziwne, że człowiek, który trzyma broń nie wzdryga się na błysk i huk. Staje się częścią machiny zagłady. Podświadomie jest gotowy na to, co ma nastąpić. Na konsekwencje podjętej decyzji. Ale obserwator, nawet zdając sobie sprawę z tego, co może się wydarzyć, zawsze podskakuje z przestrachem i zdziwieniem. Coś tak nienaturalnego musi być powodem zdziwienia i strachu. 

Leszek podał mi broń.

— Ona jeszcze żyje — powiedział. — Musimy zrobić to razem.

Wziąłem jej broń do ręki, swoją nadal trzymając w kieszeni. Nacisnąłem na spust i raz jeszcze podskoczyłem. Majka wierzgnęła. Jej naprężone z bólu mięśnie zwiotczały, a białka otwartych oczu wpatrywały się w moje buty z pretensją. Rzuciłem pistolet na ziemię. Leszek raz jeszcze podniósł go i dokładnie wytarł kolbę.

To był ostatni raz, kiedy go widziałem. Tamtej nocy wracałem do domu kilka godzin. Kiedy stanąłem w progu mieszkania, Maggie przywitała mnie smutno, jakby czując zapach śmierci ciągnący za mną przez całe miasto. Podeszła z dystansem. Nie byłem już tym samym człowiekiem. Nie byłem nawet detektywem. Stałem się kolejną ofiarą Metropolii. Nosiłem piętno, z którym miałem zmagać się do końca. Do chwili, w której stanąłbym przed Świętym Piotrem i opowiedziałbym mu swoją historię.